2112 przekład 26.doc

(64 KB) Pobierz
Epizod 26

Epizod 26

LONDYN, WIELKA BRYTANIA

- Spierdalaj!

Drzwi otwierają się gwałtownie i wpadam na wysokiego mężczyznę. Odpycha mnie brutalnie. Boleśnie uderzam krzyżem o metalową poręcz przy schodach.

Gdzie jest Sherlock…?

To nie on!

To on.

To Sherlock.

Nie!
Tak.

Nie Sherlock.

Sherlock!

- Kurwa, facet, ujarałeś się? Czego walisz? Spieprzaj stąd na chuj!

Głos. Głos! To Sherlock.
- Czego wywalasz gały? Co chcesz?

To nie Sherlock. Ale… nie mogę pojąć… nie rozumiem… nie poznaję… Nie, to Sherlock.
Oczy. Jego oczy. Patrzą inaczej. Złe. Skacowane, z popękanymi żyłkami i opuchniętymi powiekami… Jego wzrost… ręce, nogi, pierś, ramiona, stopy…
- Mówię ci, koleś, spadaj stąd!

Próbuje zamknąć drzwi, ale napieram na nie całym ciężarem, kurczowo wczepiam się w klamkę, wciskam się przez szczelinę między skrzydłem a futryną, nie dając temu człowiekowi najmniejszej szansy, żeby znów zabarykadował się w środku.
- Zakurwiście…
Porzuca próby i odchodzi w głąb mieszkania. Bierze coś ze stołu. Chyba pustą butelkę.

- Tu nic nie ma! Słyszałeś? Tu nie ma co kraść! Nic nie ma, baranie, kapewu? Będę się bronić! Zjeżdżaj!

Popycham drzwi, otwieram je na oścież. Tamten najeża się, bardzo wystraszony i zdziwiony, ale wiem, że nie wyglądam na rabusia. Serce mi wali. Nie mogę złapać tchu, lecz w końcu mówię:

- Cicho. Cicho. Spokojnie, nie skrzywdzę cię.

- A ty kto? Po diabła się tu włamujesz? Nie podchodź!

Zatrzymuję się i unoszę dłonie do góry.

- Nazywam się John Watson. Musimy porozmawiać.
- Pierwszy raz cię widzę na oczy. Nie mamy o czym gadać!

- Za to ja ciebie – nie pierwszy.
Z pewnością nie po raz pierwszy. Ja… nie wiem. Jednak nie potrafię odejść. To przywidzenie. Głupi zwid. To Sherlock. A jednak nie Sherlock.
Ma na sobie brudne, porozciągane spodnie od dresu. Jest bosy. Zwisa na nim, jak szmata, zniszczony szlafrok nieokreślonej barwy, cały w tłustych plamach. Przetłuszczone włosy i zarost mają miedziany odcień. On nie tak się porusza, nie tak patrzy, nie tak stoi. Nie ma w nim ani grama wdzięku i gracji, siły i dumy. To nędzarz, cham i alkoholik na samym dnie. Wszystko jasne na pierwszy rzut oka. Wszystko tak, jak uprzedzała Molly: „Niech pan nie żywi wielkich nadziei”.
Jednak powinienem to wyjaśnić. Nie mogę odejść. Jestem jak pod hipnozą. Widzę wulgarny bohomaz, który wyszedł spod pędzla niezdarnego pacykarza, a jednocześnie spod popękanej, obłażącej farby prześwituje fresk, stworzony przez geniusza…
Człowiek naprzeciwko mnie zaczyna coś rozumieć. Stopniowo na jego twarz wypływa pewny siebie i drwiący wyraz. Odrzuca w kąt pokoju butelkę, która pada z brzękiem na stos innych, pustych. Dużo ich tutaj.

Znów się do niego zwracam:

- Proszę! Przysłała mnie Molly. Doktor Molly Hooper.
Całkiem już się odprężył.

- Aha… No proszę… Mała, jebliwa sucz z Barts. Przekaż tym degeneratom, że nic im nie jestem winien!

- Ja… nie w tej sprawie.

- Zajebiście, kurwa… To czego?

- Mogę… mogę usiąść?

- Klapnij se.
To kawalerka. Po prawej drzwi do kuchni i zapewne do toalety. Brudne, ciemnawe, zagracone pomieszczenie przesycone smrodem dymu tytoniowego, alkoholu, moczu i spalenizny. Rozgrzebane łóżko: niegdyś biała pościel, dawno nie prana, jest szara i wygnieciona. Rozklekotana, przekrzywiona szafa z jednej strony została podparta cegłami. Okno zaklejone pożółkłą gazetą. Fotele z podartym obiciem, spod którego sterczy wyściółka, bez wątpienia przyniesiono ze śmietnika. Tak samo jak pozostałe meble. Na stoliku stoją brudne szklanki, walają się śmieci, jakieś opakowania, talerz z zaschniętymi resztkami i górą niedopałków.

Zgarniam z fotela przepocone rzeczy (to jego ubranie?) i waham się… Gospodarz w milczeniu pokazuje gestem, by rzucić wszystko na podłogę. Co też robię i siadam.
On pada na fotel vis a vis mnie, rozpierając się wygodnie, i pyta:

- Chcesz piwa?

Jest mi wszystko jedno.

- Nie wiem. Tak.
Otwiera butelkę, nalewa sobie pełną szklankę. Butelkę z resztą piwa podaje mnie. Wypija swoją porcję chciwie, duszkiem.

- Suszy mnie, kurde…
Kiwam głową i biorę łyk. Taniocha, obrzydlistwo, nawet jak na syntetyk.

Milczymy. Patrzy na mnie, pocierając goły brzuch.

- Nie żarłem od wczoraj rana – odzywa się.

Staram się nie patrzeć na jego półobnażony tors. Znam go co do milimetra. Lizałem go i całowałem. Ten tors nie należy do niego. On go ukradł. Ten człowiek wzbudza we mnie obrzydzenie. Mdłości podchodzą mi do gardła. Przełykam kurczowo ślinę. Odwracam wzrok. Pod łóżkiem zauważam książki. Papierowe książki.
- Lubisz czytać?

Robi nieokreślony gest ręką.

- Gdyby te czarnodupe skurwiele się dowiedzieli, że mam papierowe książki, dawno by je zajebali. A mnie zarżnęli.
Jasne. Takie książki są bardzo drogie. Dlaczego ich jeszcze nie przepił…?

O czym mam z nim rozmawiać? Nie wiem, od czego zacząć…
Nagle zadaje pytanie:

- Jesteś świrem?
W sumie… myślę, że teraz już tak.

- Tak.

- Chujowo. Oblałeś?

Kiwam głową.

- A po co przylazłeś? Mocno przyparło?

- Tak.
- Jasny gwint. Coś się tak wypindrzył, kretynie? Czyś ty miał pojęcie, gdzie idziesz, pajacu? Ciebie tutaj, do kurwy nędzy, wykończą.

- Mam pistolet.

- A może zabierałeś się mnie rozwalić? Z wielkiej miłości? Co…? Co tak milczysz, psycholu?

- Nie.

- Zakurwiście. Drogi garniturek. A forsę masz?
Co ja tu robię? Powinienem odejść. On jest tak podobny do ciebie… Mdli mnie. To kpina. To anomalia. Nocny koszmar. Gorzej, niż było. Dlaczego Molly mi to zrobiła? Przecież wiedziała, kto i co mnie czeka! A jednak nie mogę, nie mogę odejść. Widzę w nim widmo Sherlocka.

- Nie mógłbyś wyrażać się bardziej… bardziej… - proszę.
- Co, uszy więdną? Na oko inteligent. Czym się zajmujesz?

- Lekarz wojskowy.

- No i…?

Nie zdążyłem odpowiedzieć. Ktoś stuka do drzwi.

On zrywa się z wrzaskiem:

- Mówiłem, żebyście spadali, obciągacze!
Przeklina po arabsku, otwiera drzwi i popycha kogoś tak samo jak wcześniej mnie. Wstaję. Widzę leżące przy drzwiach dziecko. Chłopczyk w łachmanach. Szlocha. Mały żebrak. Mój nowy znajomy zamierza kopnąć nieproszonego gościa, ale w porę łapię tego nikczemnika, odciągam od drzwi i rzucam o ścianę. Chwytam za gardło. Rzęzi. Jestem gotów go udusić. Wiem, że jestem obłąkany. Jednak zachłystuję się gniewem. To ścierwo nie ma prawa mówić jego głosem, żyć w jego ciele. Przyciskam jego szyję przedramieniem, a drugą ręką biję w wątrobę. Niezbyt mocno – ale wystarczająco boleśnie. Moja ofiara łapie ustami powietrze i próbuje się zgiąć. Nie odpuszczam. Syczę jak wąż:

- To dziecko! To cholerny, mały dzieciak! Zamknij się! Zamknij swój brudny, przeklęty ryj, świnio!
Widzę przerażenie w jego oczach. Pewnie uznał, że gotów jestem go zabić. Pewnie wyglądam jak szaleniec. Przerażenie w jego oczach… W oczach mojego Sherlocka.
Puszczam go. Dziecko już uciekło. Zamykam drzwi.

Siada, masuje szyję i bok, zapala papierosa. Trzęsą mu się ręce. Mnie też. Zauważam, że zbiera mu się na płacz.
Siadam i próbuję się uspokoić. To… trudne.

On patrzy na mnie i zaczyna mówić chaotycznie, zacinając się, prawie histerycznie:
- Ten gówniarz… Oberwaniec. To przyszły terrorysta. Ty nic nie wiesz… Nie żyjesz tutaj. Wbiłeś się w drogi garnitur, zgarnąłeś gnata i uznałeś, że już wszystko kapujesz? Nie załatwisz jednego, a jutro ich będzie setka… Rozmnażają się jak pluskwy… W odróżnieniu od nas… Próbowali mnie spalić. Bo jestem biały. Obcy. Co, kowboju, nie zauważyłeś? Nie widziałeś zakopconego okna, świrze? Nienawidzę ich… Oni tu żyją i nienawidzą nas… Nie oddam moich książek…
Płacze. Bezdźwięcznie i prawdziwie. Długo. Trze kułakami oczy. Potem wstaje, idzie do kuchni i wraca z butelką. Pije z gwinta, mętny brązowy płyn ścieka mu po podbródku. Wyciera się połą szlafroka i rzuca:

- Syntetyczny rum. Zawsze chciałem być piratem.
Nie rozumiem dowcipu.

Jak on tu przetrwał?

Nie mogę go tak zostawić.
- Z czego żyjesz?

Pada na fotel, uśmiecha się przez łzy i odpowiada wysokim tonem, śpiewnie, szyderczo, krzywiąc się i udając żebraka:

- Z miłosierdzia Pana naszego Jezusa!

- Zamknij się!
Podnosi się, wolno podchodzi do mnie, schyla się i patrzy. Skanuje mnie, jak ten drugi, kiedyś. Czuje się nieswojo. Dyszy mi w twarz zapachem przetrawionego alkoholu. Jego zaczerwienione oczy są zbyt blisko – toczą jad, rozpacz i nienawiść. Nieoczekiwanie staje się władczy i niebezpieczny. Jego nozdrza rozdymają się z wściekłości. Nie mogę oderwać od niego oczu.
Mówi cicho i wyraźnie:

- Kim jesteś? Kim jesteś, żeby mnie osądzać? Co ty o mnie wiesz, świrze? Co? Ty? O mnie? Wiesz? No…? Odpowiadaj!
Gniew. Jest tak podobny do Sherlocka w gniewie… Milczę.

Uderza pięścią w podłokietnik fotela, obok mojej dłoni.

- Jak się nazywam? Odpowiadaj! Jak się nazywam?!
Nie pamiętam. Jego dziwne imię z niczym mi się nie kojarzyło. Starałem się zapamiętać adres. Powtarzałem go sobie, setki razy.

Prostuje się, górując nade mną.
- Nie pamiętasz… Nikt nie pamięta. Ale ja istnieję! Mam imię…! Wykorzystali mnie, żeby was złapać… Barts. Diabelskie nasienie! Wiesz, jak jego nazywali? Jak jego nazywał Holmes? „Brat, którego nie szkoda zabić”. Moja najlepsza rola… Czy nigdy nie nawiedziła cię myśl, że urodziłeś się w nieodpowiednich czasach?
- Teraz myślę… Myślę, że każdy miewa takie myśli.

- Tak, ale nie o tym mówię. Marzyłem, by dokonać czegoś ważnego. Może wielkiego. Tak mnie uczono. Coś dobrego. Książki… Wszystkiemu winne cholerne książki, od samego dzieciństwa… Kiedyś studiowałem na uniwersytecie, tutaj, w Londynie. Języki i historię sztuki. Naiwny dureń… Kino wówczas już zostało wyparte przez „virtual-reality”. Aktorzy stali się niepotrzebni – ich wygląd zaczęto kopiować, a potem modelować zachowania w komputerze. Jednak pozostał teatr… Wiesz, magia. Żywa magia. Jak odłamek starego świata… Zadebiutowałem na scenie zanim jeszcze zamknięto teatry. Ha! Budziłem wielkie nadzieje! Ale potem publiczność zaczęła się bać ter-aktów i… Tak, skończyłem w tej dziurze. Bez pracy. Olać to… Kręciłem pornole i takie tam, kiedy zaprosili mnie do Barts. Powiedzieli, że to do wirtualnego filmu. Pokazali wideo z jakimś niemieckim pedałem, na widok którego orgazmowały i baby, i faceci po równo. Długo nagrywaliśmy… Miałem na sobie czujniki ruchu i mimiki. Bazowe układy sceniczne, plastyka, sposób mówienia i cała ta chujnia. Goły i ubrany. Ucharakteryzowany na tego fryca. Cały obwieszony czujnikami – zapisywały nawet bicie mojego serca i zapach potu.
Raptownie całkowicie się przeobraża – i znika na moich oczach.

- „Nazywam się Sherlock Holmes. Jestem analitykiem-konsultantem MI5. Nauczę was myśleć i podejmować decyzje. I, uprzedzając pytania – tak. Jestem bratem sir Mycrofta Holmesa”.
Niczego nie widzę: ani jego zaplamionego szlafroka, ani miedzianych włosów i brody.

To Sherlock. Sherlock. Sherlock. Mój Sherlock. Ja…

Sherlock znika.
- Dobrze mi zapłacili za tę jebaną maskaradę… Moim triumfem stał się arogancki kretyn, zarozumiały skurwiel, którego widzieli tylko nieliczni.

- Nie nazywaj go tak!

Moje słowa do niego nie docierają.
- Sto… Nawet i pięćdziesiąt lat temu byłbym gwiazdą. Fanki i krytycy odchodziliby od zmysłów na moich spektaklach. Mam talent. Rozumiesz? Talent! Ja to wiem! Wiem! Wiem!!!

Krzyczy, gorączkuje się, miota po pokoju.

Słyszę swój własny głos:

- To zagraj swoją najlepszą rolę. Na bis. Dla mnie.

Zatrzymuje się i, mrużąc oczy, patrzy na mnie z ciekawością. Bada klienta.
- A honorarium?

Wymieniam kwotę. Moje odszkodowanie, które obiecał mi Stamford po awarii REST-u. Okazuje się, że gdzieś w środku wszystko już obmyśliłem. Zdecydowałem. Już wcześniej wiedziałem, po co tu idę. Nic mnie nie zatrzyma…

Tamten coś kalkuluje w myśli, a potem pyta:
- Kto kogo pieprzy?

- Khm… Ja jego. Zwykle ja jego. Ale bywa, że…

- Jasne. Znaczy tak, świrze. Dwa miesiące. Zgadzam się na dwa miesiące.

- Ale to…

- Myślałeś, że będę żyć z tobą wiecznie?
Nie wiem. Nie wiem. Nie myślałem. Nie myślę. Chcę tylko, żeby Sherlock wrócił.

A niech to…

- Tak. Zgadzam się.

- Dobra.

- Ty… Naprawdę jesteś aż tak dobrym aktorem?
Zresztą już w to wierzę.

- A pewnie! Co, zdążyłeś zasmakować mojej dupy?

Spuszczam oczy. To wszystko jest poniżające. Ale… Nieważne.

- Jesteś gejem?

- Jestem aktorem. Czyli kurwą. Będę tym, co tylko zechcesz. Jestem tym, kogo potrzebujesz.
- Nie, mam na myśli… Masz doświadczenie?
- Doświadczenie w czym? W kurestwie? Ruchaniu w dupę? Nie bój nic, zdarzało się. Jak nie miałem na gorzałę.

Szczerzy wyzywająco zęby, ale skądś wiem, że to tylko poza. W jego oczach nie ma wesołości.
Rozmowa biznesowa. Absurdalna i wstydliwa. Cholerna rozmowa kwalifikacyjna. Wszystko dzieje się zbyt szybko. Tamten kontynuuje:

- Książki wyślę do ciebie. Inaczej, jak wrócę, już ich nie będzie. Dalej. Potrzebuję informacji. Nagrywaliśmy wykładniki bazowe. Odtwarzałem prototyp tego chu… herra Rechen… jego mać… Ale dalej, o ile wiem, powinna się potoczyć własna historia. Musisz mi ją opowiedzieć. Jak się dymaliście, kto, co i kiedy mówił – wszystko, co się z wami działo. Detale są ważne. Zostaw zaliczkę, kupię sobie telefon. Dzwoń do mnie każdego wieczora i opowiadaj waszą historię. Zawiadomię, kiedy będę gotowy. To zajmie kilka dni.

- Nie można bez tego?

- Niiie. Guzik. Nie da rady. To tak, jakby wyjść na scenę, nie mając pojęcia, w jakiej się gra sztuce.
- Znasz niemiecki?

- Yhy.

- Możesz nauczyć się dla mnie wiersza?

- Bez problemu. Nawet poematu. Załatwione!
- Grasz na skrzypcach?

- Nie. Ale mogę udawać. Włączę nagranie. Spokojna twoja rozczochrana. Nie powinieneś o tym wiedzieć. Robiłem to dla REST-u.

– Astronomia?

- Wybacz, świrze. Nie mój rejon.

- Dobrze. Nic wielkiego.

- Pokrótce. Żarcie i łachy – na twój rachunek. Nie mam kasy. Kupisz mi ciuchy.

Pójdzie na to cała moja pensja. Nieważne. Wytrzymamy do Gwiazdki.
- Coś jeszcze?

- Tak, świrze. Chusteczki. Pamiętasz, że kiedyś były nawilżane chusteczki? Lubiłem je. Żyję tu, jak na śmietniku… Załatw mi chusteczki. Dasz radę?
- Postaram się.

Mój Boże… On też dodał coś do naszej przeszłości. On też jest Sherlockiem…
- Dalej, teraz twoja kolej.

Moja kolej ustalać warunki. To przypomina grę lunatyków. Zaczyna mi się podobać.
- Powinieneś przefarbować włosy i zgolić brodę. Doprowadź się do porządku.

- Głupie pytanie.
- Rzucasz palenie i picie.

- Oczywiście. Chociaż, poczekaj… Sherlock pali.

- Nie.

- Tak. Wiem lepiej!

- Nie, to ja wiem lepiej! Z kim ty się chcesz kłócić? Palił… marihuanę.

- Fajnie. Zgadzam się.
- Nie! – To przypomina bezsensowne przepychanki z Sherlockiem. – Ja wiem lepiej! Oduczyłem go.

- Jasne. Pepe – prawo i porządek.

- Nie. Po prostu… ze mną tego nie potrzebował.
- No tak. Wielka miłość.

Pajacuje. Czasem mam taka ochotę mu przyłożyć…

- Nie rozpraszaj mnie.

- Co jeszcze? Może mam jeszcze zmądrzeć?
- Przydało by się.
Śmiejemy się, a on wykrzykuje:

- Dedukcja! Pięknie brzmi, co? To ja wymyśliłem dedukcję. Zaproponowałem, a oni się zgodzili! Jestem bardzo mądry. Naplotę ci jeszcze tego dobra ze trzy fury…
Jego duma z samego siebie wygląda dziecinnie. Nie jest taki zły… Możliwe, że się co do niego pomyliłem. Z każdą minutą jest mi z nim łatwiej. Pojawia się coś znajomego. To uczucie, którego – tak się tego obawiałem! – miałem już nigdy nie zaznać.

Drażnię się z nim:

- A jeśli mi się nie spodoba?
Żachnął się i zadarł nos. Uraziłem jego godność profesjonalisty. Reakcja kropka w kropkę jak u Sherlocka. Czy może już zaczął grać…?

- A to czemu? Jestem geniuszem! Dam z siebie wszystko… za dobrą zapłatę.
- I na co je wydasz, idioto? Na wódę i narkotyki?

- Aha. I pojadę w podróż. Do Pakistanu.
Chichocze. Wygląda na szczęśliwego. Układa głupie plany. Bałwan.

- W czasie naszych rozmów telefonicznych… może już teraz zacznę nazywać cię Sherlockiem?

- Ty płacisz, ty wymagasz… No to jak? Załatwione? Wynajmujesz mnie?
Ten facet jest zdolny zagadać każdego. Szczególnie mnie. Uśmiecham się. Wstaję i podaję mu rękę. Zauważam jego brudne paznokcie. Ze zmieszaniem chowa ręce za plecami.
- Myślę, że nie powinieneś mnie dotykać. Na razie nie jestem nim.
Racja. Zostawiam mu pieniądze na telefon, dyktuję swój numer. To chyba wszystko. Widzę go po raz ostatni. Podczas następnego spotkania pojawi się przede mną ktoś inny

Odwracam się i idę do wyjścia.
- Hej, świrze! Jak mówiłeś, że się nazywasz?

- John. John Watson.

- Obiecaj, że mnie wypuścisz… Potem, kiedy wszystko się skończy. No wiesz, że nie zachce ci się związać mnie i trzymać gdzieś w ciemnej piwnicy. Albo poderżnąć mi gardło… z wielkiej miłości.
- Kocham go. Nigdy nie zrobię ci krzywdy. Słowo oficera.
Otwieram drzwi, a on znów za mną woła:

- Świrze! Jesteś okej. Nie peniaj! Wszystko będzie gites!

I nieoczekiwanie puszcza oko – dokładnie tak, jak robił to Sherlock…
Wzdrygam się i pospiesznie rejteruję. Na ulicy chciwie nabieram w płuca świeżego powietrza.

Noc. Kropi deszcz. Idę. Nie zwracam uwagi na snujących się obok ludzi, okropne krzyki i wystrzały gdzieś w oddali.

Mam to gdzieś.
Mam gdzieś wszystko! Niech wszystko idzie do diabła! Sherlock będzie ze mną przez dwa miesiące. Do Bożego Narodzenia. Nie pozwolono nam go św...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin