Wilfred G Burchett - Wietnam - Historia wojny partyzanckiej od wewnątrz.pdf

(1607 KB) Pobierz
Wietnam
Historia wojny partyzanckiej od wewnątrz
Wilfred G. Burchett
Spis treści
Przedmowa
Od wydawcy (amerykańskiego)
Słowo wstępne Autora
I Jak wygląda rzeczywistość?
Rozdział I Zejście z gór
Rozdział II Walka wokół Sajgonu
Rozdział III Zabawa w „chowanego”
Rozdział IV Przemieszanie z wrogiem
Rozdział V Arsenały i szpitale
Rozdział VI Układ sił i metody walki
Rozdział VII Patrioci i najemnicy
II Powstanie Frontu Wyzwolenia
Rozdział VIII Jak rozpoczęła się wojna?
Rozdział IX Pożoga na stokach gór
Rozdział X Rozerwane kleszcze
Rozdział XI Na Zachodnim Płaskowyżu
Rozdział XII Frontalny atak
III Kryzys w Sajgonie
Rozdział XIII Wojna „bardzo specjalna”
Rozdział XIV Sajgońskie zamachy
Rozdział XV Jaki będzie koniec?
Epilog
2
Przedmowa
Dostajecie do rąk książkę Wilfreda G. Burchetta, zawierającą podstawowe
informacje w formie interesującej i łatwo przyswajalnej. Jest ona wynikiem wielu
podróży, niezliczonych rozmów, czujnej obserwacji, dociekliwego, upartego
poszukiwania prawdy. Bez tej wiedzy niełatwo wyciągać wnioski z wydarzeń,
o których donosi prasa światowa, nie można przewidywać rozwoju wypadków,
a więc przyszłości nie tylko narodu wietnamskiego, bo skutki wojny toczącej się
w Wietnamie mają olbrzymi zasięg.
W Wietnamie byłem dwukrotnie. Po raz pierwszy w latach 1953-1954
towarzyszyłem partyzantom, tłukłem się ciężarówką po górzystych, porosłych
dżunglą, świeżo wyzwalanych obszarach. Widziałem niezwykłą ofiarność
młodziutkich żołnierzy, podziwiałem zjednoczenie narodu, żarliwą wolę
oczyszczenia kraju z kolonialistów francuskich, urządzenia go po swojemu,
sprawiedliwiej. Dotarłem drogami, których nie potrafili zbudować okupanci, na
front pod Dien Bien Fu. Widziałem przewagę sprzętu bojowego, zmasowaną
technikę na usługach przeciwnika, byłem świadkiem bohaterstwa narodu
wietnamskiego, nie tylko żołnierzy, ale kobiet i dzieci, wszystkich, wszystkich...
Kapitulacja warownego obozu, zaopatrywanego mostem powietrznym, otworzyła
oczy Francuzom. Po układach genewskich pół Wietnamu uzyskało wolność.
W czasie trudnej podróży na przełomie roku 1960 i 1961 mogłem się przekonać, jak
z mrówczym uporem, w ogromnym trudzie i wyrzeczeniu próbowali Wietnamczycy
zamienić hasła rewolucji, jaka się dokonała, na ryż, maszyny, książki, jak walczyli
z zacofaniem gospodarczym, ciemnotą i chorobami.
Mimo pomocy, jakiej im udzielały kraje socjalistyczne, było to jeszcze trudniejsze
niż walka z bronią w ręku, bo trzeba się było imać wszystkiego równocześnie:
budować szkoły i fabryki, szukać surowców, walczyć z powodziami, posuchą
i szarańczą, uczyć podstawowych zasad higieny i broszurą polityczną, wykładem,
filmem podsycać wiarę we własne siły, ukazywać drogę przemiany.
A jednak Francuzi coś dla tego kraju w czasie niemal stuletniego władania musieli
zrobić... Oczywiście, że zrobili, sami Wietnamczycy o tym mówią: wprowadzili
alfabet łaciński, przeprowadzili linie kolejowe, zainwestowali kapitały, założyli
plantacje kauczuku, juty, a przede wszystkim kształcili, udostępnili dorobek
francuskiej kultury. Chcąc wychować podległą sobie administrację, musieli uczyć
o wielkiej rewolucji, przypominać hasła wypisane na sztandarze republiki:
Wolność, Równość i Braterstwo. Wbrew własnym zamierzeniom budzili poczucie
odrębności narodowej, patriotyzm, głód sprawiedliwości i swobód
obywatelskich. I dziś przydaje się kadra, która w ich szkołach się kształciła. Ja
tego nie przemilczam. Należy jednak pamiętać o cenie, jaką naród za postęp
i cywilizację musiał wówczas zapłacić.
3
W 1941 r. w ciągu dwu tygodni Niemcy doszli do Paryża, nastąpiła kapitulacja.
Wkroczenie Japończyków do Wietnamu, podporządkowanie się nowemu
okupantowi całej dotychczasowej administracji zburzyło mit o potędze imperium.
Japończycy wypompowali ryż, nastał wielki głód, dwa miliony Wietnamczyków
zmarło z wycieńczenia... Zaczęła się walka partyzancka i wiadomo już było, że
dawna kolonialna zależność nie wróci.
A jednak Francja nie chciała zrzec się poćwiartowanego kraju, próbowała przejąć
Annam, Tonkin i Kochinchinę wymieniając garnizony japońskie, zastępując je
batalionami Legii Cudzoziemskiej, tak jakby w ciągu lat wojny nie nastąpiły żadne
zasadnicze zmiany w ludziach, którzy tymczasem coraz głębiej pojmowali bieg
historii.
Musiała więc się zacząć walka partyzancka, trwająca osiem lat, zakończona klęską
Francuzów pod Dien Bien Fu. W dżungli narodziło się wolne państwo,
uformowała patriotyczna kadra, działały szkoły, w grotach powstawały proste
fabryczki zbrojeniowe produkujące moździerze i amunicję. Agitatorzy docierali do
plemion zamieszkujących góry, wyjaśniali i uczyli, łącząc Tajów, Meo i Man we
wspólnym froncie wyzwoleńczym, mozolnie, z niezmierną cierpliwością
wychowując przyszłych obywateli republiki.
Francuzi szukając sprzymierzeńców musieli oprzeć się na tej części
społeczeństwa, która była zainteresowana w utrzymaniu dawnych stosunków,
zależności uświęconych tradycją, utrzymaniu despotyzmu posiadaczy, właścicieli
pól ryżowych, plantatorów, lichwiarzy. Każda pożyczka, jeśli nie można jej było
spłacić, bo procenty narastały gwałtownie, stawała się dybami, tworzyła
z drobnych dzierżawców, chłopów żyjących z pracy rąk na łaskawie wydzielonym
polu, po prostu niewolników. Kolonialiści starali się utrzymać dawny porządek,
wspierali więc cesarza Bao Daia, wyposażając jego armię.
Bez rozpoznania tego morza nędzy i krzywdy, obnażenia korzeni zapiekłej
nienawiści nie będziemy w stanie pojąć, jak mogło dojść do tak uporczywych
zmagań, do gwałtownego przyjmowania haseł rewolucji, wreszcie do tego, czego
nie zawahałbym się określić jako wojnę domową. Front przebiegał i wewnątrz
rodzin, często syn dziedzica był oficerem armii partyzanckiej i rewolucja, o którą
walczył, przynosiła zagładę domu, w którym się wychował, rozstrzeliwała ojca
jako wyzyskiwacza. A jednak mimo bólu, jaki im zadawała, przeprowadzali ją
z fanatycznym uporem.
Amerykanie już w 1946 roku wspierali pierwsze operacje desantowe jednostek
francuskich w Hajfongu ogniem dział okrętowych, w ciągu ośmiu lat dostarczali
sprzęt wojenny, amunicję i doradców, którzy coraz większy wpływ mieli na
przebieg operacji przeciw partyzantom. Pod Dien Bien Fu Amerykanie utworzyli
most powietrzny przerzucając z Hanoi dodatkowe bataliony i amunicję dla
wzmocnienia załogi. Flota Stanów Zjednoczonych była gotowa do bezpośrednich
działań bojowych, a na lotniskowcu znajdowały się przetransportowane
4
w największej tajemnicy bomby atomowe, jak to w parę lat później ujawnili
niedyskretni politycy amerykańscy, walczący o popularność i głosy wyborców.
Klęskę kolonializmu francuskiego Amerykanie powitali z ulgą, uważając, że
wreszcie nadeszła ich pora. Coraz jawniej mówiono, że kraje, które nie mają dość
siły, by utrzymać w swoich koloniach porządek, stawić tamę dynamicznym
ruchom wyzwoleńczym inicjowanym przez elementy komunistyczne, powinny
ustąpić miejsca potężnemu, dostatecznie bogatemu sprzymierzeńcowi, jakim są
Stany Zjednoczone. One już sobie z rewolucją poradzą. Zwracam uwagę, że
zanika sprawa doraźnych zysków terytorialnych, działań czysto
imperialistycznych, zysków z eksploatacji kolonialnych surowców i płodów,
a wchodzi nowy element mobilizujący - misja. Indochiny stają się przyczółkiem w
Azji niezbędnym dla planów przyszłego osaczania obozu socjalistycznego.
Amerykanie finansują konkurentów skorumpowanego cesarza Bao Daia,
zwanego w Sajgonie „władcą burdelików”, doprowadzają do jego abdykacji.
Powstaje niby republika pod dyktaturą drapieżnej rodziny Diemów; jeden z nich,
Ngo Dinh Diem, jest prezydentem, drugi, Nhu - ministrem spraw wewnętrznych
i szefem tajnej policji, trzeci biskupem, a żona Nhu obejmuje ideologiczne
szefostwo półwojskowej organizacji kobiecej. Diem opiera się na katolikach,
zaopatrzony dolarami i bronią prowadzi wojnę przeciw komunistom, wpuszcza do
Południowego Wietnamu liczne misje wojskowe, legion doradców
i rzeczoznawców. Przejmują oni dowodzenie aż do samego dołu, bo na szczeblu
kompanii obok porucznika stoi doradca Amerykanin, bez którego zgody nie
wolno dokonywać przesunięć ani otworzyć ognia.
Gdy zawiodły przeprowadzane pod starannym nadzorem operacje oczyszczające,
a obszary będące pod kontrolą sił wyzwolenia nie tylko się poszerzały, ale
nabierały cech stałości, Amerykanie postanowili ocalić mieszkańców wiosek
przed zgubnymi wpływami, przesiedlając chłopów przymusowo do tak zwanych
„strategicznych wiosek”, otoczonych zasiekami z drutów kolczastych,
chronionych uzbrojoną załogą i z lotniskiem opodal, na które można by w razie
ataku przerzucić helikopterami wsparcie z pobliskiego garnizonu. Ludność miała
być pod strażą wyprowadzana do prac na ryżowiskach i przed nocą ściągana do
wioski, za druty. Chłopi mieli się wzajemnie pilnować. W razie ucieczki
odpowiedzialność spadała na sąsiadów, za brak czujności karano ich więzieniem
i ciężkimi robotami. Amerykanie nie spostrzegli, że koncepcja tych wiosek
niepokojąco przypomina hitlerowskie obozy.
Zaplanowano siedemnaście tysięcy takich wiosek, w ciągu trzech lat zamiar
wykonano w połowie. Jedna trzecia „strategicznych wiosek” nie ostała się nawet
roku, przy pierwszym ataku partyzantów na wieże wartownicze wioski zostały
rozsadzone od wewnątrz buntem ludności.
Amerykanie postanowili odciąć partyzantów od żywności, którą otrzymywali od
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin