Życie obecnej inkarnacji Archanioła Michała(1).doc

(426 KB) Pobierz
Życie obecnej inkarnacji Archanioła Michała

Życie obecnej inkarnacji Archanioła Michała


FAZA PROJEKTOWA


1. Urodzenie i dziecięctwo
2. Nauka życia i lata szkoły podstawowej
3. Szkoła średnia, młodość i rozwój
4. Studia, marzenia i ideały
5. Miłość i założenie rodziny
6. Praca i poznanie prozy życia
7. Dzieci i budowanie gniazda rodzinnego
8. Okres przygotowania do misji, poznanie Boga i siebie.
9. Dotychczasowy przebieg Misji.
10. Wypadki i działanie opatrzności.
11. Budowane Jedności i co dalej ?


1. Urodzenie i dziecięctwo


Moje urodzenie było prozaiczne jak każdego. Urodziłem się 10 lutego 1968 roku w szpitalu gminnym w Jasienicy Rosielnej k.Brzozowa w b.woj. krośnieńskim (obecnie podkarpackie) jako syn chłopski. Mamusia Bronisława z domu Niemiec. Tatuś Kazimierz. Mieli 6 hektarowe gospodarstwo w ponad 40 kawałkach porozrzucanych na przestrzeni ok. 6 km. Tatuś był tzw chłoporobotnikiem. Pracował w lesie, przy drogach, w melioracji i na końcu jako palacz w zakładzie drobiarskim. Po powrocie z pracy szedł do roboty w polu. Całe życie pracował bardzo ciężko fizycznie. Urodzenia nie pamiętam chociaż błogość łona matki gdzieś w głębokiej podświadomości odczuwam do dziś tak samo jak zapach matczynego mleka. Zawsze gdy przy powitaniu z mamusią całujemy się ten zapach mleka powraca. Gdy moje starsze siostry Danka (11 lat) i Grażyna (7 lat) przyjechały do szpitala panie pielęgniarki kazały spośród niemowlaków wybrać im swego braciszka. Trafiły w 10-tkę – wybrały mnie. Miałem czarne kręcone włoski. Był spór o moje imię. Mamusia chciała abym był Jackiem. Babcia Maria mamusia tatusia upierała się żebym był Mieczysławem (dziadek Piotr zmarł wcześniej). W końcu zostałem Mieczysławem Jackiem. Wywalczyłem sobie w końcu by mówiono mi Jacek. Bardziej mi odpowiadało. Zresztą kilka razy wyniknęły niezłe numery gdy raz podpisywałem się Jacek a innym razem Mieczysław. W końcu podpisywałem się Mieczysław Jacek gdy w czasie studiów doszło do jakiegoś spięcia z tego powodu w dziekanacie.
Wychowywałem się w domu krytym strzechą i do dziś pamiętam jak wdrapywałem się wąskim przesmykiem na zapiecek z cegły i gliny na którym przyjemnie było spać bo cegła długo trzymała ciepło. W domu była kuchnia i pokój. Przez cały dom przebiegała sień, z której wchodziło się do w.w części mieszkalnej będącej z jednej strony, na strych po drabince i do stajni, która jednocześnie była toaletą oraz do tzw. komory, w której przechowywało się zapasy żywności w beczkach i dzieżkach. Okna były małe, drzwi niskie, a próg do domu wysoki. Tak się dawniej budowało i mieszkało na Galicji. W domu były proste drewniane sprzęty. Dom był bielony wapnem z tzw siwcem. Oczywiście jak chatka baby Jagi był on przez dzieciaki regularnie odrapywany z wapna, które służyło jako pokarm. Mamusia mówi, że głównie zajmowały się mną siostry bo rodzice mieli dużo pracy. Gdy siostry były w szkole wyglądałem z łóżeczka czy aby ktoś się mną nie zainteresuje. Gdy stałem się już bardziej samodzielny towarzyszyłem pracującym mężczyzną przy budowie naszego nowego domu. Pomagać jeszcze nie mogłem więc śpiewałem. Podobno jak na dziecko śpiewałem bardzo ładnie i bardzo mnie ten śpiew angażował. W końcu ok.1972 roku przeprowadziliśmy się do nowego domu. Zapach lakierów i świeżości pamiętam do dziś. Ponieważ po budowie została kupka piasku było to miejsce moich głównych zabaw. Piaskownica była całym moim życiem. Przesiadywałem w niej całymi dniami. Budowałem i burzyłem. Dziecięcą fantazją przekształcałem w różne kształty i budowle. Poznałem w tym czasie starszego kolegę Mietka Jaszczura, który kiedyś wracając z przedszkola przyłączył się do mojej zabawy. Dzięki niemu poznałem Roberta i Wieśka Ziemiańskich (jeden starszy, drugi młodszy o rok). Zaczął się okres mej wędrówki po wsi. Stało się to moją kolejną wielką pasją. Wędrowałem po całej wsi. Wszystko było interesujące, wszystko mnie fascynowało. Chciałem poznawać ludzi i przyjaźnić się z nimi. Moja otwartość jednak napotykała na brak otwartości. Zawsze ufny i pokojowo nastawiony do świata zacząłem poznawać brutalność rówieśników. Żadną miarą nie mogłem zaakceptować brutalnego postępowania chłopaków. Może właśnie dlatego uznałem wtedy piękniejszą część naszego gatunku – dziewczyny za bardziej subtelną i godną czci. W swym okrucieństwie niedobre chłopaki kiedyś zdarli ze mnie ubranie i wtedy nawet przyjaciele okazali się tchórzami bo żaden nie stanął w mej obronie. Znosiłem to dzielnie, a czasami wściekałem się na jawną niesprawiedliwość i złą ocenę mojego dobrego serca. Nie miałem kompleksów wyższości nigdy więc nie mogłem dać się komuś we znaki swym wywyższaniem się. Na pewno bardzo wiele rozumiałem i bardzo silnie odczuwałem – w tym może tylko byłem różny. Tępiony przez innych w końcu poznałem co to własna złość. I te doświadczenia dzieciństwa nauczyły mnie, że od chłopaków i mężczyzn trzeba bardzo dużo wymagać. I tak już było zawsze. Skoro posługują się głównie umysłem i mięśniami, a mniej sercem i uczuciem to niech się sprężają i umysłowo i fizycznie by sprostać swemu człowieczeństwu. Były i koleżanki z sąsiedztwa. Byli kolejni koledzy (młodsi o rok) Marek Skiba, Bogdan Jabłoński i inni. Bawiliśmy się bardzo dużo razem. Graliśmy w kiczki, rwali jabłka, odwiedzali jakieś stare zagrody, chodzili nad rzekę. Najwięcej czasu spędzaliśmy w niewielkich zagajnikach (tzw debrzach) i na starej cegielni, która była miejscem wielu odkryć i niezliczonych zabaw - chociaż nie było to bezpieczne. Dziś jest nie do pomyślenia aby dzieci mogły być takie swobodne jak dawniej. Po prostu było nas wszędzie pełno. To w jednym domu to w drugim. To na tej czy tamtej łące; w tym czy w innym zagajniku. Dziecięca bogata wyobraźnia umożliwiała nam wymyślanie różnych zabaw. Najczęściej bawiliśmy się w strzelanego, w Indian, w Zorro co było inspirowane telewizją, w której zazwyczaj tematyka była wojenna i westernowa. Graliśmy w piłkę, w karty i bardzo często w tzw kiczki (ciekawa i zajmująca sprawnościowa zabawa dwoma kijami, krótkim i długim). Latem spędzaliśmy dużo czasu nad rzeką Stobnicą na naszym kąpielisku. Szybko nauczyłem się pływać pieskiem dzięki ‘pomocy’ dwu starszych kuzynów i sąsiada, którzy wrzucili mnie do wody i nie pozwalali dopłynąć do brzegu. Opiłem się wody strasznie ale pozbyłem się jakichkolwiek oporów przed wodą. Przyszło przedszkole. Czułem się na początku skrępowany czterema ścianami ale w końcu jakoś się przyzwyczaiłem. Zresztą uczęszczałem 3 lata. W przedszkolu poznałem znów kolejnych fajnych kolegów i koleżanki. Zacząłem się uczyć czegoś więcej niż sama zabawa co również zaczęło mnie fascynować. Najgrzeczniejszy pewnie nie byłem. Musiałem czasami dać Pani w kość bo pamiętam, że kilka razy sam lub z kolegami lądowałem w ciemnym przedsionku (przejściu pomiędzy salą przedszkola i mieszkaniem dyrektora). Rodzice nie dawali mi jeszcze wtedy zbyt wiele pracy więc oczywiście po przedszkolu zabawy trwały nadal. Tatuś nie bił mnie. Raczej mamusia od czasu do czasu próbowała mnie zdzielić jakąś ścierą. Oberwałem od tatusia tylko raz. Jeździliśmy często z pewnym Panem, którego nazywaliśmy naszym Wójkiem łazikiem z czasów wojny. Łazik służył Mu do wszystkiego – do jazdy, transportu i orki w polu. Pojechaliśmy kiedyś orać z Nim w polu. Trwało to jednak tak długo, że zastała nas noc. Kolega Robert wpadła wtedy pod pług i dzięki starszemu sąsiadowi Andrzejowi udało się go szybko wyciągnąć. Wróciliśmy do Jego gospodarstwa i poszliśmy do domów. Koledzy skręcili do swych zagród a ja szedłem dalej sam. Bałem się. I widząc, że jakiś mężczyzna idzie z tyłu zwolniłem żeby iść bliżej Niego. Mężczyzną okazał się mój Tatuś. Na dzień dobry oberwałem po tyłku bo okazało się, że od kilku godzin zmartwiona rodzina szuka mnie po całej wsi. Później już nie oberwałem nigdy. Nawet jak mi się kilka razy należało to zdążyłem uciec, a gniew Tatusia mijał szybko. Człowiek był wtedy taki niewinny chociaż niestety zamordowałem z premedytacją kilka żab i jedną wronę i dopuściłem się jedynej w życiu kradzieży – zabrałem koledze samochodzik, później pewnie oddałem. I te dziecięce ‘przestępstwa’ nękały moją wrażliwą duszę bardzo długo. Ponieważ większość czasu byliśmy w ruchu odżywialiśmy się skromnie. Wystarczyła nam kromka chleba posypana cukrem. Faktycznie to ja jadłem bardzo mało i zawsze byłem szczuplutki. Po prostu nie czułem zbytniej potrzeby jedzenia. Przebywaliśmy z kolegami bardzo dużo czasu na świeżym powietrzu do późna. Wieczorami fascynowało nas rozgwieżdżone niebo. Czułem jakąś ogromny sentyment, a nawet tęsknotę do gwiazd. Był to dla mnie piękny okres pomimo doznanej brutalności od niektórych rówieśników.
Najbardziej ukochaną dla mnie osobą był mój dziadek Antoni Niemiec, tatuś mojej mamusi. Przebywałem u Niego codziennie, bo mieszkał na góreczce tuż nad nami. Zajmował się rolnictwem i był stolarzem. Pracował bardzo dużo i bardzo spokojnie. Jego opowieści z czasów wojny (brał udział w I-szej i z bolszewikami) były dla mnie fascynujące. Kochałem Go bardzo za Jego spokój, dobroć, życzliwość i opowiadania. On i mamusia chcieli bym został księdzem. Obiecałem to dziadkowi i o dziwo dziś jestem kapłanem zapowiadającym Nową Ziemię i opowiadającym o Chwale Bożej (Nowym Niebie) w taki sposób w jaki kiedyś dziadek fascynował mnie swymi opowieściami. Dziadku spełniam swoją obietnicę. Antoni był spokojnym człowiekiem nawet zbyt spokojnym jak na kogoś z tak ciężkimi doświadczeniami życiowymi. Babcia i On mieli dwie dziewczynki. Siostra mamy utopiła się w gnojówce. Babcia się załamała i wylądowała w szpitalu psychiatrycznym. Gdy dziadek dostał rachunek za szpital okazało się, że nie ma tylu pieniędzy. Jeszcze na dodatek służący ograbili Go i spalili mu dom. Został więc bez domu i z długami. Długi mu w końcu w części umorzono. Zebrał materiał na nowy dom przed wojną, a budowę dokończył po wojnie. Gdzie umarła i spoczywa babcia nikt nie wie. Mamusia wychowywana była przez pradziadków. Dziadek był chory na serce. Mamusia chciała by zamieszkał z nami ale On wolał swój spokojny dom. W pewnym momencie zaczął Go odwiedzać zmarły kilka lat wcześniej przyjaciel. Dziadek w końcu zaczął nam opowiadać, że Wieszczek (wg mamusi, mnie się wydaje, że Czech) przychodzi do Niego i staje w progu. Dziadek mówi ‘siadajcie to pogodomy’ i kolega wychodzi. Mamusia wtedy do dziadka ‘tata pytaj się czego potrzebuje ?”. Dziadek umarł wkrótce na zawał. Zdjął jednego buta przed snem, drugiego nie zdążył. W wieku 7 lat straciłem swego najlepszego przyjaciela. Ból, żal i tęsknota długo mną wstrząsały. Mimo śmierci ciała wciąż i zawsze odczuwam silnie Jego obecność.


2. Nauka życia i lata szkoły podstawowej


Lata dziecięcej zabawy skończyły się stopniowo. Przyszła szkoła. Chciano zapisać mnie rok wcześniej ale prosiłem żeby nie zabierano mnie z przedszkola. Sama myśl, że będę musiał siedzieć bez ruchu w ławce szkolnej przerażała mnie i nie wyobrażałem sobie że mogę to znieść. Niestety nieuniknione przyszło. Siedzieć w ławce szkolnej to była dla mnie tortura. Z nauką nie było tak źle. Szybko zauważyłem, że dzieci nauczycieli i ważniejszych osób we wsi są traktowane z jakąś ulgową taryfą. Na bycie gorszym nie mogłem się zgodzić i zacząłem walczyć o równe prawa. Oczywiście dawałem to po sobie poznać. Sztucznie wprowadzana nierówność szczególnie mnie drażniła. Pojawiła się ambicja co pchnęło mnie do zdobywania wiedzy by te dzieci, które były ‘ważniejsze’ nie zdystansowały mnie. Oczywiście pojawiały się chwile tęsknoty za dziecięcą wolnością. Kiedyś w dniu dziecka młodsze klasy były w kinie na jakiejś bajce. Starsze szły po południu na Winnettou. Nie mogłem przepuścić tej okazji. Ale za późno się zdecydowałem aby wyjść z klasy i w trakcie wychodzenia weszła Pani nauczycielka. Zapytała zdziwiona dokąd idę. Oznajmiłem, że do kina. Ominąłem Ją i wyszedłem. Nie powiem, że ułatwiło mi to życie. Ale dzięki temu mogłem podszlifować swą wiedzę bo wymagania Pani miała dla mnie duże i nigdy tych wymagań nie spełniłem.
W domu zaczęły się obowiązki. Zaprzyjaźniłem się z grabiami. Robiłem powrósła przy żniwach. Pracowałem w stajni. A głównie stałem się pasterzem. Z dwoma lub trzema krowami na sznurkach szedłem wypasać miedze, a pod jesień pola i łąki. Wtedy każdy kawałek pola ornego był uprawiany więc pasło się na wąskich miedzach. Nudziło się człowiekowi strasznie. Raniuśko wstawało się skoro świt. Po południu znowu pasienie. Śpiewało się więc przeróżne piosenki. Czytało książki – przerobiłem wtedy większość tzw tygrysów o tematyce wojennej. Zresztą kupowałem namiętnie ‘Żołnierza Polskiego’ jako moją ulubioną dziecięcą gazetę. Miałem zdolności artystyczne. Lepiłem w wolnych chwilach z plasteliny. Lepiłem całe armie i staczałem bitwy. Tematyka była starożytna, średniowieczna czy współczesna (II wojna). Za pole bitwy służyły kwiaty w doniczkach na okiennym parapecie. Ilość wojska i wszelkiego oręża, które powstało i umarło w moich rękach było ogromne. Byłem prawdziwym stwórcą i niszczycielem światów. Moje marzenia sięgały gwiazd i pięknych światów. Widziałem te światy w swej wyobraźni tak jakby naprawdę istniały. I często w marzeniach żyłem życiem tych światów. Pracując w polu z silnym bólem zatok dla uśmierzenia bólu stwarzałem piękne światy i tam przebywałem. Straszliwe bóle zatok wymagały bym chociaż na chwilę mógł się oderwać od pracy połączonej z ciągłymi bólami i dlatego kształtowałem wyobraźnię co przynosiło ulgę. A do choroby zatok doszło prozaicznie. W ciąży mamusia była chora na zatoki i to przyczyniło się do tego, że będąc płodem przejąłem jakąś małą odporność na zapalenie. Ponadto od dziecka miałem nagłe gorączki. W drugiej klasie z głupoty z kolegami w czasie upałów silnie zgrzani po gonitwie wylaliśmy sobie po wiadrze zimnej wody na głowę co skończyło się u mnie poważnym zapaleniem zatok trwającym całą podstawówkę. Zapalenia, nagłe napady gorąca i osłabienia towarzyszą mi całe życie. Tak więc choroba zatok bardzo mi pomogła w rozwijaniu zdolności artystycznych, w zwracaniu się do literatury i kształtowaniu wyobraźni. Oczywiście leczono mnie i jednocześnie nawet lekarz nie za bardzo wierzył, że tak młody człowiek może mieć kłopoty z zatokami. W ostatnim stadium bóle były tak ogromne, że nie byłem w stanie zrobić kroku i dostawałem halucynacji. Jakieś okręgi i beczki toczyły się na mnie małe, coraz większe, ogromne, gigantyczne. Zamykałem oczy to samo. Otwierałem to samo. Po egzaminach do średniej szkoły wylądowałem na stole operacyjnym. Lekarz stwierdził, że w ostatniej chwili bo pożyłbym co najwyżej kilka miesięcy. Ta moja wyobraźnia skierowała mnie w końcu na kilka lat do studiowania literatury fantastyczno-naukowej i fantazy.
Urodził się braciszek Zenek. Doszedł obowiązek opiekowania się młodszym bratem. Niesamowity był z Niego dzieciak, bardzo żwawy i straszliwie silny w przeciwieństwie do mnie. Jako niemowlak wymachiwał butelką jakby nic nie ważyła. Wszystko było OK. do momentu gdy w wieku około 4 lat napił się hemolaku do malowania podłóg. Tatuś akurat w ten dzień pasł krowy gdzieś z dala od domu. Mamusia narobiła paniki więc biegiem lecieliśmy po tatusia. Wziął Zenka na ręce pobiegł złapać jakiś samochód i zawiózł dziecko do szpitala najszybciej jak się dało. Uratowali Go ale od momentu wypicia trucizny do wypompowania żołądka minęło dość dużo czasu. Nawet przypuszczaliśmy, że Zenuś przeżył śmierć kliniczną. Gdy wrócił okazało się, że z aniołka stał się dzieckiem trudnym. Był złośliwy i często byłem zmuszony toczyć z nim wojny bo nie dało się go obejść spokojnie. Zawsze się gdzieś pojawiał i miał sto pomysłów jak zawalczyć. Między nami później jakoś się ułożyło ale zaczęło się jego wchodzenie w niedobre towarzystwo.
Okres przygotowania do Komunii Świętej przez katechetę o pięknej duszy Księdza Bednarza bardzo mocno wzmocnił moją miłość do Jezusa. Byłem zafascynowany Jezusem i męczennikami za wiarę. Marzyłem aby być takimi jak Oni. Po pierwszej komunii Świętej zostałem ministrantem. Lubiłem wstawać rano i często służyłem do Mszy Świętej. Szybko zostałem też lektorem. Czytanie Pisma Świętego było dla mnie wyróżnieniem chociaż byłem zawsze dosyć nieśmiały i tremę przeżywałem zawsze. Szczególnie tuż przed wejściem. Gdy czytałem czułem spojrzenia ludzi na mnie i powodowało to lekkie emocje i wtedy każde czytane zdanie wydawało się wtedy jakby dużo silniejsze niż czytane w zakrystii. Stwierdzałem, że jednak do publicznych występów to się nie nadaję. Mimo tego również w szkole często brałem udział w akademiach i występowałem z różnymi wierszykami i przedstawieniami. Należałem do zuchów i angażowałem się w kółka pozalekcyjne. Na eskaesie graliśmy w niskiej sali w piłkę szwedzką – kopaliśmy piłkę podpierając się na rękach. Brałem udział w kółku technicznym i fizycznym. Szczególnie fizyka bardzo mnie interesowała. To zainteresowanie wzrosło gdy Pan Nogaj sprowadził się do Bliznego. Nim się sprowadził do swej rodzinnej wsi już w 7-ej klasie uczył kilku z nas obsługi projektora filmowego. Film był moją pasją. Od wczesnego dzieciństwa nawet dwa razy tygodniowo byłem w kinie. Wtedy do każdej wsi przyjeżdżali często filmowcy z objazdowym kinem. Filmową atmosferę sali Domu Strażaka pamiętam do dziś. Duży ekran zawsze mnie przyciągał. Dlatego dziś wciąż preferuję kino bardziej od telewizji. Moja fascynacja kinem była ogromna. Do książek, służenia do mszy, artystycznych zmagań, nauki i pracy w gospodarstwie dołączyło więc kino. W piłkę grałem niewiele bo już nie starczało mi czasu a i choroba często mi to uniemożliwiała.
Po śmierci Księdza Siuty przyszedł nowy proboszcz Stanisław Wawrzkowicz (jest proboszczem do dziś). Był dosyć wymagający dla parafian i czasami dość nerwowy. Może i wyszło im to na dobre. Pamiętam jeden epizod jak bodajże nawet przed pasterką ubierając się do Mszy Świętej usłyszał śpiew pijaków na polu. Wypadł w ornacie. Gdy tamci Go ujrzeli szybko wytrzeźwieli i trzmychnęli. Z wiekiem zrobił się znacznie spokojniejszy bo i choroby go nie oszczędzają.
Niesamowite wrażenie robiło na mnie gdy odbywały się uroczystości na wzgórzu Świętego Michała Archanioła od wieków opiekuna wioski. Mnóstwo ludzi wszelkimi ścieżynkami wspinało się pod górę. Wyglądało to tak jakby mrówki wspinały się na kopiec. To wspinanie się na wzgórze miało w sobie jakiś symbol i nikt nie mógł pozostać obojętny na taki obraz. W siedemnastym wieku na wzgórzu istoty ze skrzydłami na biało ubrane wyzwoliły z jasyru kilkudziesięciu wieśniaków. Przypisano to wojskom anielskim pod wodzą Archanioła Michała. Od tej pory kult archanioła był bardzo silny. Powstał klasztor franciszkański – przez zaborców zlikwidowany. Archanioł chronił wioskę w czasie pierwszej i drugiej wojny światowej. Obecnie jest na wzgórzu kaplica do której prowadzi od kościoła asfaltowa i żwirowa droga wzdłuż której mają być wybudowane stacje drogi krzyżowej. W połowie wzgórza niedawno wybudowano żeński klasztor Wspólnoty Niepokalanej Matki Wielkiego Zawierzenia. Wiele osób odbywa tu swoje rekolekcje. Już kiedyś pisałem o legendzie czy przepowiedni, że w Bliznem nie będzie nowego kościoła aż do końca czasów. Dziś kościół jest bo stary drewniany z XIV wieku był za mały na tak dużą wioskę. Nie udało się wybudować kościoła ani przed pierwszą ani przed drugą wojną. Dopiero udało się to przed końcem XX wieku. Kościół konsekrowano w 2000 roku. Po wojnie dzięki wskazówkom w śnie odnaleziono figurę Matki Bożej Pełnej Łaski, która w starym kościele była w bocznym ołtarzu, a w nowym jest w głównym ołtarzu. Jest to przyciągająca pięknem figura w stylu szkoły Wita Stwosza. Przed tą figurą modlił się kardynał Karol Wojtyła tuż przed wyborem na stolicę Piotrową.
Odmawialiśmy w domu codziennie wspólny różaniec. Modlitwa zresztą do dziś widzę jest u mamusi podstawą co bardzo mnie cieszy. Może właśnie dlatego kiedyś po śmierci nasza sąsiadka przyszła do mnie prosić o modlitwę. Obudziłem się a Ona stoi przy moim łóżku. Tylko poprosiła o modlitwę i odeszła. Oczywiście modliliśmy się za Nią przez dość długi czas. Później modlitwa za zmarłych i kontakt z Nimi stały się dla mnie czymś naturalnym. Tym bardziej, że pamięć mojego kochanego dziadka wciąż była i jest u mnie świeża.
W szkole było bardzo różnie. Nowi przyjaciele, szczególnie Wiesiek Jarosz, Wiesiek Częczek i Krzysiek Zając zawsze byli przyjacielscy i trzymaliśmy się razem. Z innymi było różnie. Nawet z kilku się biłem. W tym wyjątkowo musiałem stawiać czoła tym, którzy w dziecięctwie mnie źle potraktowali. Kiedyś pobiłem się z młodszym. On zaczął i co gorsza nie chciał skończyć. Był słabszy i oberwał ale był tak zawzięty, że musiałem wsiąść na rower i odjechać aby Go nie zabić – bo gość nie miał zamiaru ustąpić. Kiedyś pobiłem dwu na raz bo się ze mnie naśmiewali. Była i koleżanka, która była tak dokuczliwa, że kilka razy dostała klapsa. Była to jedyna dziewczyna, na którą podniosłem rękę. Mieliśmy w klasie bardzo wesołego kolegę Leszka Surowca. Wymyślał i opowiadał kawały. Sypało się mu to jak z rękawa. Ja z kolei miałem nieopanowany śmiech. Gdy mnie coś rozśmieszyło prawdziwie to śmiałem się do upadłego. Leszek to potrafił rozśmieszyć. Kiedyś na lekcji chemii opowiedział kawał. Zaczęliśmy się śmiać. A Pani akurat pytała jakąś osobę. Tej osobie odpowiedź szła dość ciężkawo. Pani odwróciła się do nas. Wszyscy przestali się śmiać ja nie. Pani tak się wkurzyła, że śmieję się z kogoś kto nie umie, że żadne tłumaczenie na nic mi się nie zdało. Miałem od tej pory ‘przechlapane’ i dzięki temu mogłem się podciągnąć z chemii i biologii – bo Pani uczyła nas też biologii. Kiedyś rzuciłem kulką mokrego śniegu w Leszka i niechcący dostał w buzię. Tak się na mnie zezłościł, że z półtorej roku toczyliśmy kilka razy walki. Ostatnia walka była przed punktem katechetycznym. Biliśmy się jak zapaśnicy. Zdarliśmy z siebie trochę ubrań i tarzaliśmy się na ziemi. Na to nadszedł katecheta i patrzy. Chciałem przestać ale Leszek nie rezygnował. Więc walka trwała dalej. Gdy w końcu opadliśmy z sił to katecheta z podziwem i śmiechem stwierdził, że to nas powinni wysłać na Olimpiadę do Moskwy. Oczywiście najsilniejszy był Zbyszek Dydek wnuk starszej siostry mojego tatusia. Zbyszek mówił do mnie wujek. Był tak silny, że powalał kilku kolegów na raz. Jego siła była efektem ciężkiej pracy w polu od wczesnego dzieciństwa. Niestety później podupadł na zdrowiu. Graliśmy w nożyki wbijając różnymi technikami w ziemię i zakreślając swe obszary z ogromnego koła. Graliśmy w to i na przerwach w szkole. Nauczyciele zaczęli to tępić. Kiedyś Pani wychowawczyni (polonistka) wyczytała wszystkich, którzy mieli nożyki. Postawiła przed klasą i kazała oddać. Chłopaki wyciągali nożyki ze skarpetek. Ja stwierdziłem, że nie będę się wygłupiał przy klasie i nożyka nie wyciągnąłem. Po przerwie Pani wpadła i nożyk musiałem oddać – ktoś mnie jednak podkablował. Nożyk z opisem mojej winy wylądował w szafie i wszyscy mogli to oglądać. Oczywiście z polskiego też się podciągnąłem. Bardzo odpowiadała mi literatura bo ją lubiłem więc częste wywoływanie do odpowiedzi poskutkowało tym, że sam się zgłaszałem jak najczęściej. Podciąganie się z ortografii szło mi ciężko i ciężko to też znosiłem bo nie przemawiało to do mnie. Czytałem z fascynacją lektury szkolne i literaturę dla młodzieży. Szczególnie poruszony byłem Sienkiewieczem. Jego dzieła wciągały mnie tak, że nawet nie jadłem i nie spałem dopóki nie skończyłem czytać. Nie będę ukrywał, że i naryczałem się przy czytaniu tak pięknych rzeczy. Zafascynowany byłem matematyką i fizyką. Matematyczkę mieliśmy malutką ale strasznie nerwową. Nauczyła jednak każdego. Metody miała okrutne ale w prawie 100 % skuteczne. Gdy delikwent stawał przed tablicą i się zacinał zdzielała go liniją lub cyrklem ze śrubą w tyłek. Delikwent coś sobie przypominał i pisał. Gdy się zacinał procedura się powtarzała tyle razy aż zadanie zostało rozwiązane. Ona udowadniała, że wiedzę można wbić do głowy przez tyłek. Jej mąż też uczył matematyki. Był jednak jej przeciwieństwem i uczniowie z klas b matematyki nie umieli w przeciwieństwie do uczniów z klas a. Myślę, że większość była wdzięczna Pani Uzarowej za tak skuteczną naukę. Ja nie oberwałem nigdy bo po prostu matematyka była mi bliska. Pan Nogaj uczył nas fizyki i robił to tak pięknie, że fizyka wydawała mi się królową nauk. Chodziłem na kółko fizyczne i brałem udział w konkursach. Dzięki takiemu konkursowi miałem ułatwioną drogę do LO na profil matematyczno-fizyczny. Nauczyciele mieli znacznie więcej możliwości karania uczniów wtedy aniżeli dziś. Nikomu to na złe nie wyszło. Pani od pracy techniki była dość potężną kobietą i jeśli ktoś przeskrobał to biła otwartą dłonią w twarz tak, że niektórzy zaliczali deski. Nasza klasa była dosyć spokojna ale chłopaki z b o rok młodszej dostawali regularnie. Mieliśmy Pana od muzyki, który był nieporuszony. Nawet co bardziej pomysłowi podkładali Mu pinezki i szpilki na krzesło. Nie ruszało człowieka nic. Ale kiedyś gdy rozstroili Mu kamerton do strojenia skrzypieć wściekł się prawdziwie. Nie było wesoło bo spowiadali całą klasę i nawet już nie pamiętam czy ktokolwiek się w końcu przyznał czy też nie. Podstawówka dobiegała końca. Egzaminy do LO i apogeum choroby zatok nadchodziły. Bardzo mgliście pamiętam egzaminy bo ból był nie do wytrzymania. Kilka dni po egzaminach znalazłem się na stole operacyjnym. W szpitalu poznałem piękną dziewczynę i zakochałem się. Wcześniej podkochiwałem się w koleżankach lecz teraz wzięło mnie na dobre. Dużo spędzaliśmy czasu ze sobą i wciąż rozmawialiśmy. Po szpitalu nasze drogi się rozeszły. Poważnie w podstawówce byłem jeszcze zakochany w dwu dziewczynach w Halince, która mnie nie chciała i w Marysi, do której nie miałem śmiałości. Generalnie byłem dość kochliwy i często moje serduszko potrzebowało żywiej bić. Po prostu dziewczyny bardzo mi się podobały.


3. Szkoła średnia, młodość i rozwój

Po operacji z jeszcze opuchniętą twarzą, słaby, schorowany stanąłem wśród pierwszoklasistów LO. Zauważyłem, że jak w swej wsi byliśmy dość podobni tak teraz ludzie znacznie się różnią. Z różnych środowisk. Skromni i mało skromni. Cisi i głośni. Pokorni i zarozumiali. Oczywiście należałem do spokojnych i skromnych, a umiejętności fizycznych nadzwyczajnych nie posiadałem. Dało się to we znaki od początku. Jeszcze przed egzaminami jeden brzozowski huligan większy dwa razy ode mnie zaczął mnie tarmosić gdy z bratem szwagra poszliśmy na automaty. Kopnąłem go z całej siły w golenia i oddaliliśmy się nim się pozbierał. Oczywiście jego i następnych spotkaliśmy na swych drogach w szkole średniej. Unikałem ich jak mogłem ale oni zastępowali mi drogę i dokuczali. Jeden chodził z nami do LO. Kiedyś w kinie w czasie seansu dla LO uparł się, że siedzę na jego miejscu i mam się wynosić. Rzecz jasna, że się nie wyniosłem. Zaczął mnie gość prześladować wraz z kolegami. Wychodziłem z ciężkiej choroby a tu jak szakale goście się przyczepili. Wtedy akurat wszedł na sceny kin Bruce Lee w ‘Wejściu smoka’. Każdy chciał być sprawny i umieć walczyć. Sekcje karate powstawały jak grzyby po deszczu. Mnie nie było stać na to by dojeżdżać i płacić za sekcję więc ćwiczyłem sam w oparciu o popularne wtedy książeczki wydawane przez mistrzów Shotokanu. Ćwiczyłem bardzo zaciekle. W piwnicy na klepisku. Biegałem do pobliskiego lasku i tam lubiłem ćwiczyć w małym zagajniku. Szczególnie było przyjemnie ćwiczyć gdy promienie słońca przeświecały przez soczystą zieleń. Byłem wytrwały ale brakowało mi nauczyciela więc ćwiczyłem tak jak potrafiłem. Zrobiłem sobie worek ze starego gumoleum, napchałem szmatami i piaskiem i biłem w to ile weszło. Byłem dość słabowity ale im więcej ćwiczyłem tym więcej przybywało mi siły. Potrafiłem przyjść od żniw i nim mamusia przygotowała posiłek ja już zdążyłem odbyć krótki trening.
Stworzyliśmy grupę i przejęliśmy od starszych kolegów spektakl kolędowy. Spektakl był dosyć długi. Główna akcja toczyła się wokół postaci króla Heroda i Trzech Króli. Rodzina święta nie występowała. Jedynie było jeszcze wojsko, anioł i diabeł, dziad i śmierć. Nie pamiętam obecnie szczegółów przedstawienia ale było to pouczające. Ja byłem Herodem bo rola była najdłuższa. Na końcu przedstawienia śmierć, którą odgrywał Boguś Jabłoński ucinała mi głowę. Gdy teraz się patrzy na to co reprezentują kolędnicy to aż żal patrzeć. Dawniej zebranie pieniążków było ważne ale najważniejsze było aby poruszyć oglądających. Przez kilka lat chodziliśmy w okresie świątecznym po weselach i po domach prywatnych. Wszędzie nas zawsze chętnie przyjmowano bo i ludzie byli wtedy bardziej otwarci i mniej materialni. A poza tym robiliśmy wrażenie na oglądających. To co dziś prezentują kolędnicy to jest żałosne żebranie, a nie poruszanie serc. Szkoda, że tak piękne tradycje umierają, a ludzie się tak zmieniają. Wolałbym trzy duże grupy kolędników z takim spektaklem aniżeli całe tabuny zbieraczy grosza. Ja rozumiem, że dla wielu jest to dyktowane naprawdę ciężkimi warunkami ale nie ma się co oszukiwać, że nie jest to wychowawcze. Przyjmuje się dziś kolędników ale nie ma w tym co prezentują żadnego życia i artyzmu.
Zaczęło się też chodzenie na dyskoteki. Rytmy piosenek tamtych lat były bardzo porywające. Tańczyć umiałem bo już w podstawówce obtańczałem wszystkie panie na licznych w owym czasie weselach, a i w szkole trafiały się zabawy. Oczywiście tańczyłem dzięki temu, że siostry mnie nauczyły. Również wymagały abym przy powitaniu całował panie w dłoń. Długo to robiłem i dopiero gdy nadeszły nowożytne czasy i wiele kobiet zaczęło się przed tym bronić zrezygnowałem i zdarza mi się to rzadko. Dyskoteka była tak pociągająca, że nawet gdy skończyła się ciężka robota w polu to najpierw myślałem, że już się nie wybiorę bo jestem zbyt wyczerpany. Ale brałem kąpiel. A po kąpieli wiadomo – człowiek jak młody bóg. Siły wracały i szybciutko biegłem na dyskotekę by tańczyć do upadłego. Aż cały od stóp po czubek głowy byłem zlany potem. Tańczyłem z dziewczynami i sam. Kiedyś byliśmy na weselu i zaglądnęliśmy na dyskotekę. Żadna nie miała ochoty ze mną tańczyć. Wtedy się poważnie wkurzyłem ‘nie to nie’. Przez ponad rok bawiłem się sam. Wtedy właśnie poczułem, że taniec może tak uskrzydlić, że człowiek zapomina o bożym świecie. Wcześniej dużo tańczyłem lecz dopiero wtedy zauważyłem ten niesamowity efekt. Zabawy i dyskoteki to była wtedy częsta sprawa.
Tak jak w podstawówce zakochiwałem się wtedy często i gęsto ale jak szybko serce moje zaczynało żywiej bić tak samo szybko stygło. Po roku przyszła do LO moja miłość ze szpitala. Piękna była cały czas ale przytyła i to było na Jej niekorzyść bo ja gustowałem w szczupłych. Zostaliśmy dobrymi znajomymi i od czasu do czasu po prostu gadaliśmy, czy też zatańczyło się kilka kawałków na dyskotece. Zakochiwałem się w swoich klasowych koleżankach. I w końcu zakochałem się w dziewczynie, która jeździła tymi samymi autobusami. Zakochałem się straszliwie. Była piękna i miała długie blond włosy kręcone w loczki. Dawało to jakiś anielski efekt. Serce biło żywiuteńko na samą myśl o niej. A gdy ją spotykałem to omal nie wyskoczyło z klatki piersiowej. Byłem trochę nieśmiały więc zacząłem szukać po kolegach, który ją zna aby jakoś nawiązać kontakt. Dziś nie miałbym takiego kłopotu ale wtedy. W końcu po dobrych paru tygodniach dowiedziałem się skąd jest i gdzie ewentualnie można ją spotkać na dyskotekach. Zapoznanie się w tańcu piękna sprawa. Lecz ona obcięła włosy i wtedy wydała mi się zupełnie przeciętna. Serce powoli ostygło chociaż zawsze czułem do Niej ogromną sympatię. Z czasem nawet poznaliśmy się i czasami rozmawialiśmy. Były też dziewczyny, które interesowały się mną. Ale jak wiadomo ‘w tym największy jest ambaras żeby dwoje chciało na raz’. Więc mogliśmy być co najwyżej dobrymi przyjaciółmi.
Czułem do dziewczyn nie tylko miłość ale i pociąg seksualny – co jest raczej naturalne. Dawniej dzieci cokolwiek o sprawach seksu dowiadywali się późno bo nie było skąd a temat był tabu. Odkryć dokonywało się więc z kolegami i samemu. No cóż instynkt był silniejszy i szybko poznaliśmy że można go zaspokoić. Gdy przyszedłem do liceum szybko się zorientowałem, że jest zaspokajany również bez poszanowania dziewczyn. Różne rzeczy się działy też i w wiejskim domu ludowym. Wtedy stwierdziłem, że ze swym popędem muszę walczyć bo słabości dać się nie mogę. Widząc również, że wielu pozwala sobie na zbyt wiele w stosunku do dziewczyn założyłem sobie też, że nie skrzywdzę nigdy żadnej kobiety i nigdy tego nie zrobię z żadną tylko z tą jedyną. Spełniło się to w pełni. Walka z samym sobą miała swoje wzloty i upadki ale nigdy się nie poddawałem. Zauważyłem, że instynkt jest tak silny, że wielu traci nad tym kontrolę i nawet niektórym grozi homoseksualizm. Nie wiem jak to jest teraz. Jeśli wtedy tak ciężkie toczyło się boje o swoją czystość to teraz zapewne jest jeszcze gorzej. No zawsze był sport, praca i dyskoteka. Być w ciągłym ruchu pomagało. Więc byłem aktywny, bardzo aktywny. W trzeciej klasie nagle zacząłem robić się jakiś słaby. Spałem bardzo dużo i rosłem. Piłem po trzy litry mleka dziennie. I przebiałkowałem się Na sam zapach mleka czasami wymiotowałem. Dopiero po kilku latach znów zacząłem pić mleko.
W szkole stosunki coraz bardziej się polepszały. Dysproporcje się wyrównywały a ludzie stawali się coraz bardziej normalni i coraz bardziej koleżeńscy. Człowiek był już na tyle silny, że huliganami tak bardzo się nie przejmował. Siedziałem z kolegą Zbyszkiem Błażem w drugiej ławce. Przed nami była Anka i Wiesia a za nami Robert i Darek. Darek Knurek gdy zaczynaliśmy liceum był wyjątkowo przystojny i wyrośnięty tak, że pozostali byli przy Nim jak dzieci. Oczywiście dziewczyny się w Nim kochały, i nawet nauczycielki co poniektóre były o Niego zazdrosne co skutkowało różnymi ekscesami i tym, że wszystko co klasa przeskrobała przypisywano Knurkowi. Smok był z Niego prawdziwy. Na długiej przerwie szliśmy we czterech kupować duże herbatniki. Darek je po prostu połykał tak, że zjadał połowę. Kiepsko wychodziliśmy na spółce z Nim. Oczywiście w LO bywały i dyskoteki. Nawet na jednej dawno znany huligan kiedyś usiłował pokazać Darkowi i mnie jak się kopie kolanem w żołądek. Duży był ale tego się nie nauczył. Wszedł na dyskotekę. Darek i ja staliśmy przy ścianie. Zauważył nas. Zawołał Darka, który rzekomo był mu winien coś - co nie wiadomo - i za tzw żywota usiłował go kopnąć kolanem w żołądek. Już byłem po dłuższym samodzielnym ćwiczeniu karate więc widząc że robi to jak łamaga zacząłem się wesoło śmiać. Wezwał mnie i znów podjął nieudolną próbę po czym troskliwie zaczął mi tłumaczyć, że on to jest taki gość, że nie należy z nim zaczynać. Przyjąłem do wiadomości i stwierdziłem, że lepiej go omijać z daleka bo z nieobliczalnym gościem to nic nie wiadomo. Na dyskotekach wtedy bójki były czymś częstym. Miałem szczęście zawsze tego unikać i nawet nie myślałem o tym, że może mi ktoś przylać. To zawsze działało. Ci którzy szukali guza zawsze go znajdowali. Nie piłem bo taką miałem zasadę. Nie piłem bo widziałem co wyprawiają chłopaki z dziewczynami gdy sobie popiją i gdy nie mają zajęcia. Różnica postaw spowodowała, że z kolegów ze wsi, z którymi utrzymywałem bliskie kontakty został tylko Bogdan Jabłoński. Staliśmy się nierozłączni. Wszędzie i zawsze razem. Pozostali uważali nas za odmieńców bo nie robimy tego co oni. Trochę ich irytowaliśmy. Zwłaszcza ja. Kiedyś na ognisku tzw sobótkach świętojańskich założyłem się z jednym, że wypiję alkohol z gwinta i po raz pierwszy wypiłem i od razu przesadziłem. Potem pobiliśmy się. Od tej pory strasznie mieli ochotę mnie zaczepić. Byłem tak bojowo nastawiony, że stwierdziłem, że jeśli tylko mnie tkną to zobaczą. Już wtedy trochę potrafiłem walczyć. Widzieli moją bojową postawę. Po pewnym czasie emocje opadły i goście odpuścili.
Poza ćwiczeniem trochę karate, zajęciami w szkole, dyskoteką i letnim pływaniem w rzece i na basenie niewiele się ćwiczyło. Po pewnym czasie zrezygnowałem i z rzeki bo była tak zanieczyszczona, że dostałem grzybicy i ledwie się jej pozbyłem. Do drugiej klasy jeszcze wypożyczaliśmy narty ale później zimy ze śniegiem się skończyły. Były straszliwe mrozy przez kilka lat. Nawet po 35 stopni. Kiedyś Darek Knurek w takie mrozy chodził bez czapki. Schodziła później skórka z uszu aż paskudnie to wyglądało. Nim zimy się skończyły to kolega Tomek Cesarz zdążył złamać nogę jeżdżąc na nartach. Andrzej Bąkowski niósł go na swych plecach dosyć duży kawałek.
Nauką się tak bardzo nie pasjonowałem jak w podstawówce. Jedynie uczęszczałem bardzo regularnie na zajęcia. Nawet Pan od Chemii dał mi przydomek ‘żelazny student’. Samo chodzenie wystarczyło mi by być jako takim uczniem ale nie wybijałem się. Nasz wychowawca Pan Zbigniew Sawka był dobrym matematykiem. Nam trochę pobłażał z racji tego, że był wychowawcą więc się to wykorzystywało. Lubiłem bardzo język polski, bo Pani Marysia (nazywana przez nas Marysieńką ze względu na bardzo drobną budowę ciała) w sposób niepojęty opowiadała i interpretowała poszczególne utwory. Byłem nią zachwycony i notowałem wszystko co mówi. Niestety moje notatki zginęły gdy je zacząłem pożyczać. Ale dzięki tym notatkom maturę i ustną i pisemną zdałem na piątki. Lubiłem pisać wypracowania klasowe. Gdy patrzę ile teraz młodzież jest z siebie w stanie wydobyć to stwierdzam, że my tośmy się dawniej prawdziwie rozpisywali na klasówkach (nawet po 10 stron i więcej). Treść zawsze była dobra ale błędy sadziłem czasami dosyć konkretne. Wyszedł brak sentymentu do ortografii z podstawówki. Lubiłem nadal fizykę ale nauczyciele od fizyki tak się często zmieniali, że odpuszczaliśmy sobie ten przedmiot jeśli się tylko dało. Dopiero przed maturą i egzaminami na studia zacząłem się sprężać i wtedy okazało się, że jednak coś potrafię. Z panią od rosyjskiego jakoś trudno mi się było dogadać. Podobnie było z francuskim. Pani Dudowej nie przypadałem do gustu. Miała zwyczaj pod koniec półrocza męczyć tych, którzy byli zagrożeni. Mnie zawsze wychodziła trójka. Gdy Pani zliczała oceny brała się swym zwyczajem za skronie i stwierdzała; ‘Skiba tobie znów wychodzi trójka i nie mogę cię dopytywać”. Nie dałem jej tej satysfakcji. To bezinteresowne nielubienie trochę mnie denerwowało więc celowo się nie uczyłem – a szkoda. Nie odpisywałem nigdy poza czterema razami; w LO 1x z francuskiego, 1x z geografii i na studiach 1x z matmy bo matematyk uznawał tylko trzymanie się jego teorii [straszne] i raz na geologii tabelę stratygraficzną ze ściągi na której były tylko pierwsze litery. Gdy prowadzący zauważył ściągę i mnie wyrzucił po chwili mnie wezwał z zapytaniem ‘co to jest’. Mówię ‘ściąg’. ‘Tak to siadaj pan i pisz dalej’ [bez ściągi rzecz jasna]. Gdy odpisywałem wtedy na francuskim ściągi miałem pod kartką. Pani Wiktoria chodziła po klasie i zaglądała co piszemy. Stanęła przy mnie. ‘Jeśli podniesie kartkę to będą jaja’. Podniosła. „Skiba ty oszuście’ rozległ się jej tryumfalny krzyk. Historia była dosyć luźnym przedmiotem do czasu pojawienia się w naszej klasie Pani Borguli. Wszystkie klasy drżały przed Nią. I poszedłem na pierwszy ogień jak to zwykle. Powiedziałem co wiem ale okazało się, że wiem za mało. Zacząłem zerkać do książki. Kazała zamknąć. Koledzy otworzyli swoje i zaczęli podpowiadać. Kazała mi przyjść do mapy. Tu udowodniła mi moją kompletną niewiedzę. Od tej pory bardzo się pilnowałem bo wiedziałem, że żartów nie ma no i podpadłem jako pierwszy. Pod koniec LO przejął nas na jakiś czas mąż Pani Marysi Pan Kozubal. Był temat powstania warszawskiego. Kolega Mariusz Bieńczak siedział w tematach historycznych i zaczęła się twarda polemika na temat celowego zatrzymania frontu przez Rosjan żeby powstanie się wykrwawiło (tylko bodajże VI dywizja polska usiłowała dokonać przeprawy). My popieraliśmy Mariusza historyk był sam. Czasy komunizmu tuż po stanie wojennym, okres nieustających reform. Ileż on się natrudził żeby nas przekonać a my swoje. Mariusz uparty a my z nim. Facet się wściekł. Latał po klasie na swych butach z dorabianymi podeszwami (żeby być wyższym) jak najęty. Rzucał krzesłami. Gdy wyszedł zaczęliśmy Go naśladować. On stał pod drzwiami i słuchał. Po chwili wpadł do klasy i dalej awantura. Oj kosztowało niektórych bronienie dobrego wujka. Wielu robiło z siebie wtedy błaznów. Nawet nasz wychowawca, którego bardzo lubiliśmy rehabilitując się przed władzami z wcześniejszej działalności w NSZZ Solidarność każdego kto nie był zapisany do harcerstwa zapisał bez gadania do ZSMP. Musieliśmy chodzić na zebrania z dyrektorem Kazimierzem Kozubalem delegatem na któryś tam zjazd partii. Jednak nie za bardzo okazaliśmy się pożądani na tych zebraniach bo momentami traktowaliśmy to jak dobry kabaret. Więc zebrania szybko umarły śmiercią naturalną. Niewiele można było takiej młodzieży przekazać ideałów komunistycznych. Chociaż propedeutykę Pana Wiatra musieliśmy na maturze zdawać. Nawet nie było to takie złe bo poznaliśmy dokładnie sposób funkcjonowania państwa wg wzorca komunistycznego. Wszyscy byli już tak udręczeni stanem wojennym, strajkami i ciągłymi reformami, że każdy oczekiwał kiedy ten cały komunizm się zawali i nadejdzie złota wolność demokracji zachodniej. Nikt nie wiedział jednak, że wszystko ma swoje dobre i złe strony. Raz wybraliśmy się w dzień wagarowicza na wagary. Co się wtedy działo. Ściągnięto rodziców z rady rodziców i odnaleziono nas. Potem trwały bezskuteczne próby ściągnięcia nas do szkoły. Odczuliśmy to na wf-ie. Niektórzy chłopaki płakali i prosili dość gdy Pani dawała nam wyćwikę. Zbliżał się koniec średniej szkoły. Imprezowaliśmy dość dużo. Wszystko z pełną kulturą i zawsze przy akompaniamencie gitary. Dużo się wtedy śpiewało. Przed studniówką zrobiono nam szybki kurs tańca. Dziewczyny z D były szybsze od naszych dziewczyn i pierwsze poprosiły nas byśmy im towarzyszyli na kursie. [w D były same dziewczyny u nas pół na pół 14/15]. Nie muszę wspominać, że nasze klasowe koleżanki były niezbyt zadowolone. Kurs był ekstra. Do dziś pamiętam wspaniałe wrażenie. Nasze partnerki też były świetne. Przed studniówką wysłali nas z leśnikami do lasu żeby przywieść choinki, które miały stanowić zasadniczą dekorację. W lesie drzewa wielkie więc to co leśniczy wyznaczył do wycięcia wyglądało na małe. Gdy przyjechaliśmy z tym przed salę gimnastyczną Pani od geografii chwyciła się za głowę i przerażona zawołała ‘chłopcy coście takie wielgachne drzewa przywieźli !’. Fakt. Teraz wyglądały na wielgachne. Skróciło się choineczki o połowę i tak po postawieniu na sali były wysokie. Na maturę miałem iść z koleżanką z klasy Martą ale Jolce bardziej zależało na tym by iść ze mną. Zawsze spokojna Marta ustąpiła. Nawet wcześniej zastanawiałem się nad Grażynką która coś do mnie czuła ale mimo, że dziewczyna była wspaniała jako koleżanka nie czułem ja i nie chciałem jej wiązać z sobą. Okazało się, że Jolka sama nie wie czego chce. Tańczmy tak, nie tak inaczej. Na początku znosiłem spokojnie jej fochy. W końcu stwierdziłem jednoznacznie ‘będziemy tańczyć tak jak ja będę chciał !”. Wkurzyła się. Dało mi to możliwość bawienia się również z innymi dziewczynami. Później impreza rozwinęła się dość nieźle bo i troszeczkę była zakrapiana alkoholem. Bawiliśmy się świetnie aż do białego rana. Poszliśmy od razu na Mszę Świętą. Zasypiałem na stojąco. Do domu dojechałem szczęśliwy i wykończony. Matura się zbliżała. Wiedząc, że w średniej szkole nadzwyczajnie się do pracy nie przykładałem zacząłem intensywnie studiować matmę i fizykę. Przerobiłem grube tomy zadań. Wiedza rosła. Okazało się, że moja pasja fizyką wróciła. Matura poszła lekko. Zdawałem polskie i pisemnie i ustnie. Pewnego razu w 3-ciej klasie nie zaprotestowałem gdy pani wpisała mi marną ocenę za klasówkę na której nie byłem i teraz musiałem zdawać ustną maturę chociaż pisemną napisałem na piątkę. Bogate notatki pozwoliły mi się bardzo szybko przygotować do tej matury. Jedno z pytań było z poezji młodopolskiej. Zabłysnąłem wiedzą na temat poezji [nie swoją tylko naszej niesamowitej polonistki]. Komisja była zachwycona. Panie stwierdziły, że pewnie będę jednym z nielicznych inżynierów którzy będą czytać poezję. Nie miałem na to czasu ale poezję czuję w sobie na swój własny uczuciowy sposób. Po maturze jeszcze odbyło się kilka imprez. Jedna jest dość pamiętna. Po ostatnim egzaminie ustnym poszliśmy do parku. Ja jeszcze w garniturze. Mieliśmy kilka win. Popijaliśmy delikatnie. Nagle hasło milicja. Wina schowaliśmy za słupem i poszliśmy z parku. A tu goście wychodzą naprzeciw i zatrzymują nas. Akurat jeden blondyn, którego wszyscy mają w sercu za ciągle czepianie się młodzieży. Prowadzą nas do parku przed dwu ludzi siedzących na ławce pytając czy piliśmy w parku. Tamci nas nie wydali. Coś pomataczyli. Wtedy blondyn bierze mnie na bok. Daje balonik. Fiolka ładnie się zabarwia. Zaczyna mnie przesłuchiwać i naciskać abym się przyznał. Straszy kolegium i czym tylko się da. To mnie już wkurzyło. Mówię, że owszem wypiłem trochę po maturze, a swe straszenie może sobie schować. To go wkurzyło i zaczyna już na serio grozić. Pewnie gdyby nie świadkowie zbiłby mnie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin