White Stephen - Alan Gregory 05 Zdalne sterowanie.txt

(497 KB) Pobierz
Stephen White 

ZDALNE STEROWANIE
(Remote Control)

Przekład Izabela Bukojemska


Mojej Matce Sarze White Kelles

Dobry uczynek nigdy nie ujdzie ci bezkarnie.
Gorez Vidal
Prolog


Pamiętasz? Najpierw słychać strzały.
Kręci się pusta tama bagażowa.
Napisy na ekranach kierujš pasażerów do miejsca odbioru walizek.
Nad głowami tłumu rozlega się wezwanie:
 Pan Singh, pan J. Singh proszony jest do telefonu w informacji.
Ruchome schody wyrzucajš nowy ładunek ludzi i hałas w hali jeszcze wzrasta. Poszczególne głosy ginš w ogólnym szumie. Co chwila z sykiem otwierajš się automatyczne drzwi, a wtedy ryk samolotów zagłusza wszystko.
Kamera, którš trzyma kobieta, odnajduje mężczyznę w spodniach khaki i sportowej wełnianej kurtce w kratę. Stoi dokładnie tam, gdzie powiedział. Jest wyższy niż otaczajšcy go ludzie. Jego jasne gęste włosy sš niezbyt długie, ledwie sięgajš kołnierza. Wyprostowanš prawš rękę przyciska do boku. Wie, że kobieta go filmuje, ale nie patrzy w stronę obiektywu.
Kamera towarzyszy mu przez całš minutę. Gdy Geraldo potem zmierzy czas, okaże się, że trwało to pięćdziesišt dziewięć sekund i dwadziecia osiem setnych.
Wreszcie mężczyzna co dostrzega. Jego twarz, do tej pory obojętna, rozjania się, oczy rozszerzajš. Kobieta podšża za jego wzrokiem, kamera zastyga wycelowana w dolne stopnie ruchomych schodów.
Mokasyny na płaskim obcasie. Spłowiałe dżinsy. Długie szczupłe nogi.
Następny stopień.
Bršzowe półbuty, porzšdne sztruksowe spodnie, ładne skarpetki.
Kamera przesuwa się wyżej, na twarze. Kobieta jest znacznie młodsza od swojego towarzysza, ma może dwadziecia lat, on za co najmniej pięćdziesišt. Wydajš się szczęliwi, umiechajš się. Ten głoniejszy dwięk na tamie to chyba radosny miech. Oboje majš torby przewieszone przez ramię.
Kobieta chwyta mężczyznę za rękaw i zerka na monitor.
Mężczyzna w spodniach khaki już wie, gdzie się skierujš. Spokojnie rusza, żeby zaczekać na nich przy tamie bagażowej numer trzy.
Kamera podšża za nim, a potem zamiera. Obraz się rozmywa, ale ostroć zaraz wraca. Mężczyzna nadal trzyma prawš rękę sztywno przy boku.
Tama bagażowa z jękiem budzi się do życia. Podróżni przerywajš rozmowy, jednak z ciemnej czeluci wysuwa się najpierw tylko wstęga z nierdzewnej stali.
Mężczyzna stoi nieruchomo. Jest spokojny. Obiektyw przesuwa się na wypadajšce z otworu torby i walizki. Chwilę szorujš po stali, ale zaraz hamujš na gumowych zderzakach.
Starszy mężczyzna w sztruksach i młoda kobieta w dżinsach podchodzš do tamy. Przez chwilę wypełniajš cały kadr. Kamera przeskakuje na mężczyznę w khaki. Jego lewa ręka wlizguje się pod kurtkę.
Podchodzi do tamy. Dwa kroki: nie za blisko, nie za daleko.
Wokół bagaży kłębi się tłum. Pasażerowie się przepychajš, wszystkie oczy skierowane sš na walizki i torby.
Ręka mężczyzny wysuwa się spod kurtki. Błysk metalu.
Jeszcze jeden krok. I jeszcze jeden.
Nagle kadr wypełnia kobieta w czerwonym płaszczu. Przez kilka długich sekund kamera rejestruje tylko czerwień.
Bang, bang.
Dwa strzały. Wyranie je słychać na cieżce dwiękowej. Tego odgłosu z niczym nie można pomylić.
Czerwony płaszcz znika z kadru.
Kamera podskakuje  najpierw za wysoko, ale zaraz się obniża  usiłujšc zlokalizować strzelca. Ludzie padajš na podłogę. Przez chwilę jest cicho: sekunda wypełniona nadziejš, że jednak nic się nie stało. A potem powietrze wypełniajš krzyki.
Kobieta w czerwonym płaszczu leży u stóp strzelca, wpatrujšc się w jego lewš rękę. Cichym, żałosnym głosem wypiewuje jak modlitwę:
 O, Boże, on ma pistolet. O Boże, Boże, on ma pistolet.
Mężczyzna w sztruksowych spodniach pada na tamę bagażowš. Głowš uderza w walizkę samsonite. Leży na boku. Patrzy prosto w obiektyw. Na jego białej koszulce polo widać dwie ciemne plamy, jedna na brzuchu, drugš na ramieniu. Wydajš się za małe jak na ciężkie rany. Nie większe niż dziesięciocentówki.
Na jego twarzy maluje się szok, nie ból.
Jego towarzyszka odwraca się do strzelca. Włosy w kolorze bursztynu ma przełożone przez jedno ramię, przekrzywione ciemne okulary zrzuca na podłogę.
Zbliżenie. Kamera rejestruje determinację w jej niebieskich oczach. Nie cofnie się przed niebezpieczeństwem. Staje przed rannym i rozpociera ręce, jakby chciała go osłonić. Stoi naprzeciwko strzelca, wyzywa go wzrokiem. Chce, żeby to jš dosięgła następna kula.
Ma to wypisane na twarzy. Mówiš to jej oczy.
Chce, żeby to jš dosięgła następna kula.
Mężczyzna wie o tym, jego palec zaciska się na spucie, ale nie jest w stanie strzelić.
Nie może jej zabić. Nie przyszedł tu po to, żeby jš zabić.
Tama bagażowa nie przestaje się obracać.
W kadrze pojawia się nagle młody mężczyzna w koszulce z nadrukiem Buldogów z Uniwersytetu Georgii. Skacze na zamachowca, uderza go i wytršca mu z ręki pistolet.
Tama nadal się kręci.
Kobieta trzyma głowę mężczyzny na kolanach, całuje jego twarz, szepce:
 Tato, kocham cię, kocham.
1

Pištek, 11 padziernika,
19.00, -5,5°C,
burza nieżna

Jaki samochód wpełzł w pole widzenia Lauren Crowder. U jej stóp ulica ostro opadała. Na dole reflektory samochodu rzucały dwie smugi wiatła, rzebišc w niegu tunele blasku. Gdy wóz się zatrzymał, uznała, że stoi w połowie kwartału po drugiej stronie ulicy.
Poczštkowo Lauren zamierzała podejć podjazdem, schronić się pod daszkiem nad drzwiami domu Emmy i zaczekać. Ale teraz nie była pewna, czy zdšży tam dojć. Spojrzała uważnie na ulicę, zebrała się w sobie i została tam, gdzie była.
wiatła samochodu zamrugały i zgasły. Ze niegu znikł waniliowy promień. Otworzyły się drzwiczki od strony kierowcy i pod sufitem zapaliła się słaba żaróweczka. Po chwili ona także zgasła. Sylwetki pojazdu i kierowcy zniknęły za zasłonš niegu.
Lauren wycišgnęła przed siebie na całš długoć lewš rękę w rękawiczce, rozsunęła palce i spróbowała je policzyć. Nie mogła. Wystraszyła się. To przez ten nieg, tłumaczyła sobie. Postarała się skupić wzrok ponad czubkami palców, nad wycišgniętš rękš, na ulicy przed sobš. Nadal nic nie widziała. Mogła się tylko modlić, by udało jej się zobaczyć zbliżajšcš się postać. Była pewna, że zza zasłony niegu wkrótce kto się wyłoni.
Kto przyjdzie skrzywdzić Emmę Spire, a ona nie zdšży podejć liskim podjazdem.
Zacisnęła palec wskazujšcy na spucie pistoletu, który trzymała przy boku. Ramię zaczęło boleć jš od ciężaru broni.
Niepokój powoli znikał, tętno zwolniło. Dziwne. Aż dotšd nie była pewna, czy postępuje słusznie, przychodzšc tu dzi wieczorem, by bronić Emmy. Nie wiedziała, czy dobrze zrozumiała wiadomoć przekazanš przez pocztę głosowš.
Teraz jednak musi się skupić na bezporednim zagrożeniu. Znów zaczęła wypatrywać postaci, która mogła się pojawić w marznšcej nieżycy. Nasłuchiwała odgłosów zdradzajšcych bliskoć intruza.

Tam.
Ciemna plama w morzu bieli. Jak wrak okrętu. Widziała jš tylko przez sekundę. Potem plama zniknęła, jakby połknšł jš ocean. To on. Na pewno?
Jak blisko podszedł? Piętnacie metrów? Dwadziecia? Zawołała głono, by przekrzyczeć wyjšcy wiatr:
 Odejd. Zostaw jš w spokoju. Mam broń.
Wydawało jej się, że mimo łomotu serca usłyszała w odpowiedzi jaki pomruk. O Boże.
 Mówię poważnie. Odejd natychmiast. Mam broń. Będę strzelać. Zostaw jš.
Naprawdę potrafiłaby strzelić? Rozpaczliwie pragnęła co zobaczyć.
Gęsty nieg zawirował wokół niej, a potem na chwilę w białej kurtynie pojawiła się szczelina. Miała wrażenie, że widzi zastygłš we wciekłym grymasie twarz, maskę w obramowaniu mocno zacišgniętego granatowego kaptura.
Oczy mężczyzny płonęły.
Lauren bała się coraz bardziej. Powietrze było lodowate, uderzało jš w policzki jak kawałki zamarzniętej stali.
Przerażajšca maska znowu się pojawiła. Wydało się jej, że widzi otwarte usta, wykrzywione szatańskš złociš rysy, i tylko czekała, aż widmo się odezwie. Ale zamiast słów usłyszała jęk  zwierzęcy, gardłowy, nieartykułowany.
O Boże.
Cienka szczelina w kurtynie bieli znikła od podmuchu wiatru.
Wiedziona strachem podniosła rękę, prawš, tę, w której trzymała pistolet. Odczekała chwilę, a potem uniosła broń wyżej.
Tak, tyle wystarczy.
Patrzyła i nasłuchiwała.
Zamrugała, żeby strzšsnšć nieg z rzęs.
Niepewnie uniosła lufę jeszcze wyżej. Nic nie widziała. W pewnej chwili wydało jej się, że spostrzegła jasnš plamę, a może wiatło w oddali. Wycelowała w tamtym kierunku.
Tak, teraz celuje dostatecznie wysoko.
Była przerażona. Miała cinięte gardło.
Nagle usłyszała echo wystrzału, na niegu zabłysł ogień. Zupełnie jak wiatło wiec tańczšce po fasetach rżniętego szkła. Huk wystrzału wystraszył jš jeszcze bardziej.
Broń w jej ręku odskoczyła i Lauren zdała sobie sprawę, że to ona strzeliła. Czy celowała dostatecznie wysoko?

W uszach jej brzęczało, jakby dopadł jš rój pszczół. Płatki niegu syczały na goršcej lufie pistoletu.
Wcišż padało, ale poza tym wokół panował spokój. Wiatr zamarł, ucichło jego piekielne wycie.
Nie opuciła ręki z pistoletem, podtrzymała jš drugš. Jeszcze raz skupiła wzrok na drodze przed sobš. Nie zobaczyła nikogo. Zdjęła palec z bezpiecznika i nie zginajšc łokcia, opuszczała broń, aż wylot lufy znów zaczšł mierzyć w podjazd domu Emmy.
Uważnie obserwowała miejsce, w które przed chwilš celowała, wypatrujšc niebezpieczeństwa, ale oprócz miliardów białych płatków spadajšcych z nieba nic się tam nie poruszało.
Stała tak w ciężkim płaszczu, oparta o ceglany filar na końcu podjazdu, i wyobrażała sobie, że jest gargulcem bronišcym przyjaciółkę przed złem.
Zastanawiała się, czy ta przypominajšca maskę twarz naprawdę należała do człowieka, który groził Emmie. Może wystraszył się i uciekł? O Boże, oby tak było. Jednak w głębi duszy wiedziała, że nie odjechał. Drzwiczki samochodu nie trzasnęły ponownie. Nie słyszała też warkotu silnika.
Gdzie on jest?
Zdecydowała, że wróci do pierwotnego planu, wykorzysta przewagę, jakš daje stanowisko na ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin