Wilbur Smith - Katanga.doc

(981 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

WILBUR SMITH

 

 

KATANGA

 


Rozdział l

 

- Nie podoba mi się ten pomysł- oświadczył Wally Hendry i czknął. Oblizał wargi i ciągnął dalej:- Myślę, że cały ten pomysł śmierdzi na kilometr.

Leżał w niedbałej pozie na jednym z łóżek, ze szklanką postawioną na odkrytej piersi, pocąc się obficie w upale panującym w Kongo.

- Niestety, to nie zmienia faktu, że jednak jedziemy- po­wiedział Bruce Curry skoncentrowany na rozkładaniu przyborów do golenia.

- Powinieneś był im powiedzieć, żeby to zatrzymali, że my zostajemy tutaj, w Elisabethville! Dlaczego im tego nie powiedzia­łeś, co?- powiedział Hendry i opróżnił zawartość swojej szklanki.

- Bo płacą mi za to, żebym nie dyskutował- stwierdził Bruce bez większego zainteresowania i spojrzał w upstrzone przez muchy lustro nad umywalką.

Patrzyła na niego ogorzała od słońca twarz z gęstwiną krótko przyciętych, czarnych, miękkich włosów, które, gdyby pozwolić im urosnąć, falowałyby niesfornie. Czarne brwi unosiły się w górę nad zielonymi oczami obramowanymi gęstymi rzęsami. Bruce przypat­rywał się sobie bez przyjemności. Dawno już nie nawiedzało go to uczucie, dawno już uśmiech czy grymas nie gościł na jego twarzy. Stracił tolerancyjne przywiązanie do swego dużego, lekko zakrzywionego nosa, który nadawał mu wygląd łagodnego pirata.

- Chryste!- burknął Wally Hendry z łóżka.- Rzygać mi się chce na widok tej armii czarnuchów. Nie mam nic przeciwko walce, ale nie uśmiecha mi się włażenie na setki mil w głąb buszu po to tylko, by niańczyć bandę cholernych uchodźców.

- To piekło, nie życie- zgodził się Bruce bezwiednie i rozsmarował krem do golenia na twarzy.

Krem odbijał się bielą od ciemnej opalenizny. Mięśnie ramion i klatki piersiowej falowały przy każdym ruchu pod skórą błyszczącą tak zdrowo, iż wydawało się, że właśnie natarto ją oliwą. Był w dobrej kondycji: od wielu lat nie czuł się tak sprawny.

- Zrób mi jeszcze jednego drinka, Andre.- Wally Hendry wcisnął pustą szklankę w rękę mężczyzny, który siedział na brzegu jego łóżka.

Belg wstał i posłusznie podszedł do stołu.

- Więcej whisky i mniej piwa tym razem- polecił Wally, po czym zwrócił się w kierunku Bruce'a i znowu czknął.- Oto, co sądzę o tym pomyśle!

Gdy Andre nalewał szkockiej do szklanki i dopełniał ją piwem, Wally tak długo szarpał za rewolwer umieszczony w kaburze, aż ten zawisł mu między nogami.

- Kiedy wyruszamy?- zapytał.

- Jutro rano na dworcu towarowym będzie na nas czekać pięć wagonów i lokomotywa. Załadujemy się do nich i startujemy lak najszybciej.

Bruce zaczął się golić, przesuwając maszynkę od skroni do brody i odsłaniając gładką, brązową skórę.

- Po trzech miesiącach walk z bandą brudnych Gurkhów oczekiwałem, że się trochę zabawię, nie miałem nawet żadnej ślicznotki w tym czasie, a tutaj masz, zaledwie w dwa dni po zaprzestaniu ognia znów nas wysyłają!

- C'est la guerre- wymamrotał Bruce z wykrzywioną twarzą.

- Co to znaczy?- zapytał podejrzliwie Wally.

- Taka jest wojna- przetłumaczył Bruce.

- No to gadaj po angielsku, koziołku.

To że Wally Hendry nie potrafił ani powiedzieć, ani zrozumieć adnego słowa po francusku po sześciu miesiącach pobytu w Kongo Belgijskim, dawało pewne pojęcie o nim.

Ponownie zapadła cisza przerywana tylko skrobaniem maszynki Bruce'a i szczękaniem broni czyszczonej przez czwartego mężczyznę.

- Napij się Haig- zaprosił go Wally.

- Nie, dzięki.- Michael Haig podniósł głowę, nie próbując ukryć obrzydzenia, gdy patrzył na Wally'ego.

- Kolejny drań zadzierający nosa! Nie chcesz się ze mną napić co? Nawet facet tej klasy co pan kapitan Curry pije ze mną. Powiedz mi, co takiego cholernie specjalnego jest w tobie?

- Wiesz, że nie piję.- Haig znowu skoncentrował się na broni, manipulując nią z dużą wprawą.

Nie rozstawali się z bronią. Bruce nawet podczas golenia trzymał ją w pobliżu i wystarczyło tylko opuścić rękę, by po nią sięgnąć, a karabiny dwóch mężczyzn wyciągniętych na łóżkach leżały obok nich na podłodze.

- Nie pijesz!- zaśmiał się Walty.- To skąd masz tę cerę, koziołku? Jak to się stało, że twój nos wygląda jak dojrzała śliwka?

Haig zacisnął usta, a jego ręce znieruchomiały.

- Skończ z tym, Wally- powiedział spokojnie Bruce.

- Haig nie pije!- zapiał Wally i dźgnął małego Belga kciukiem w żebra.- Pojmujesz to, Andre? On jest cholernym abstynentem! Mój stary też był abstynentem. Czasami przez dwa lub trzy miesiące pod rząd był abstynentem, a potem przychodził wieczorem do domu i walił starą tak, że po drugiej stronie ulicy można było usłyszeć, jak szczęka zębami.- Zakrztusił się śmiechem i musiał chwilę odczekać.- Założę się, że ty też jesteś takim abstynentem, Haig! Jeden kieliszek i budzisz się dziesięć dni później. Tak jest, co? Jeden kieliszek i łuup! Staruszka w kawałkach, a dzieciaki chodzą głodne przez parę tygodni.- Haig położył ostrożnie karabin na łóżko i spojrzał na Walh/ego z zaciśniętymi szczękami, ale on nawet tego nie zauważył. Zadowolony z siebie, ciągnął dalej:- Andre, weź tę butelkę whisky i podstaw pod nos staruszkowi abstynentowi. Popatrzymy, jak się ślini i oczy mu wyłażą z orbit jak psie jaja!

Haig wstał. Dwukrotnie starszy od Wally'ego- przekroczył już pięćdziesiątkę- miał włosy przeplatane siwizną. Rysy jego twarzy wciąż pozostawały wyraźne, nie zatarte przez ślady, które życie na nich zostawiło. Ramiona i barki miał potężne niczym bokser.

- Czas, żebyś się nauczył paru dobrych manier, Hendry. Wstawaj!

- Chcesz zatańczyć czy co? Nie tańczę walca, poproś Andre. On zatańczy z tobą, prawda Andre?

Haig stanął na palcach; jego ręce z zaciśniętymi pięściami były lekko uniesione. Bruce Curry położył maszynkę na półce nad umywalką i, mając jeszcze mydło na twarzy, cicho minął stół i zajął pozycję, która umożliwiała mu interwencję. Czekał, obserwując obu mężczyzn.

- Wstawaj, plugawy uliczniku!

- Posłuchaj go, Andre. Ładnie gada, co? Naprawdę ładnie gada.

- Wepchnę ci tę twoją krzywą gębę w to miejsce, gdzie powinieneś mieć mózg.

- A to dobre! Ten chłopak to istny komik.- Wally roześmiał się. W jego uśmiechu wyczuwało się jednak, że coś nie jest u porządku.

Bruce domyślił się, że Wally nie ma zamiaru się bić. Był to mężczyzna o dużych ramionach i atletycznej klatce piersiowej zarośniętej rudawymi włosami. Nad grubą szyją unosiła się płaska twarz z małymi jak u Mongoła oczkami. Mimo swej postury Wally nie chciał się bić. Zaskoczyło to Bruce'a; pamiętał dobrze tę noc przy moście i wiedział, że Hendry nie był tchórzem, a jednak teraz nie zamierzał podjąć wyzwania.

Mike Haig ruszył w kierunku łóżka.

- Zostaw go, Mike- odezwał się po raz pierwszy Andre miękkim, niemal dziewczęcym głosem.- On tylko żartował. Nie nówił tego serio.

- Hendry, nie myśl, że jestem takim dżentelmenem, że nie uderzę cię tylko dlatego, że leżysz na plecach. Nie rób tego błędu!

- Wielkie mi co- mruknął Wally.- Ten chłopak jest nie tylko komikiem, on jest również cholernym bohaterem!

Haig stanął nad nim, podniósł prawą pieść zaciśniętą jak młot wymierzył ją w twarz Wally'ego.

- Haig!- Bruce nie podniósł głosu, ale jego ton sprawił, że tamten oprzytomniał.- Dość tego- powiedział spokojnie.

- Ale ten mały, plugawy...

- Tak, wiem- powiedział Bruce.- Zostaw go!

Mike Haig zawahał się, stojąc z uniesioną ręką. Nikt się nie poruszył. Nad ich głowami dach z blachy falistej zadźwięczał głośno,rozszerzając się w południowym upale; poza tym słychać było tylko oddech Haiga, który dyszał ciężko z twarzą czerwoną od nabiegłej krwi.

- Proszę cię, Mike- szepnął Andre.- On tego nie chciał. Powoli gniew Haiga zmieniał się w obrzydzenie. Opuścił rękę, odwrócił się i podniósł broń z drugiego łóżka.

- Nie zniosę tego smrodu ani chwili dłużej. Zaczekam na ciebie w ciężarówce, Bruce.

- Zaraz tam przyjdę- powiedział Bruce.

- Nie kuś losu, Haig- zawołał za nim Wally.- Następnym razem nie ujdzie ci to na sucho!

Mike Haig obrócił się błyskawicznie w drzwiach, ale Bruce zawrócił go, kładąc mu rękę na ramieniu.

- Daj spokój, Mike- powiedział i zamknął za nim drzwi.

- Ma cholerne szczęście, że jest takim wapniakiem- warknął Wally.- Inaczej już dawno załatwiłbym go na dobre!

- Pewnie- odparł Bruce.- To miło, że pozwoliłeś mu odejść.

Krem wysechł już na jego twarzy, więc zmoczył go pędzlem.

- Taa... nie mógłbym uderzyć takiego starego faceta, co- Nie, na pewno nie.- Bruce uśmiechnął się nieznacznie.- Ale nie martw się, wystraszyłeś go jak diabli. Nie będzie już więcej próbował cię zaczepiać.

- No, lepiej żeby tego nie robił- ostrzegł Hendry.- Na­stępnym razem zabiję tego starego gnojka.

„Nie, nie zabijesz- pomyślał Bruce- znów spuścisz z tonu tak, jak właśnie to zrobiłeś i jak robiłeś to już dziesiątki razy przedtem. Tylko Mike i ja możemy cię zmusić do uległości. W ten sam sposób, w jaki zwierzę kuli się na trzask bata, mimo że warczy na swego tresera”. Zaczaj się znowu golić.

Powietrze w pokoju było ciężkie, mężczyźni pocili się, a kwaśny zapach ich ciał mieszał się ze smrodem zwietrzałych papierosów i oparami alkoholowymi.

- Dokąd się wybieracie?- przerwał długą ciszę Andre.

- Jedziemy zobaczyć, czy uda się zorganizować jakieś zapasy na wyprawę. Jeśli będziemy mieli szczęście, to zabierzemy je na dworzec towarowy i każemy Ruffy'emu wystawić straż na noc- odparł Bruce, pochylając się nad umywalką i obmywając twarz wodą.

- Jak długo nas nie będzie? Bruce wzruszył ramionami.

- Tydzień, może dziesięć dni.- Usiadł na łóżku i naciągnął jeden z butów, których używał w dżungli.- Jeśli nie będzie kłopotów.

- Kłopotów?- powtórzył Andre.

- Po minięciu węzła Msapa będziemy musieli przedzierać się dwieście mil przez tereny rojące się od Balubasów.

- Ale będziemy przecież w pociągu!- zaprotestował Andre.

- Oni mają tylko łuki i strzały, nie mogą nas tknąć.

- Andre, musimy przejechać przez siedem rzek, w tym przez jedną naprawdę dużą, a mosty można łatwo zniszczyć. Mogą rozmontować szyny.- Bruce zaczaj sznurować but.- Nie sądzę, że to będzie piknik szkółki niedzielnej.

- Chryste! Myślę, że cała ta sprawa śmierdzi- powtórzył Wally markotnie.- A tak w ogóle to czemu jedziemy?

- Ponieważ- zaczął cierpliwie Bruce- przez ostatnie trzy miesiące cała ludność Port Reprieve była odcięta od świata. Tam są kobiety i dzieci. Żywność i inne rzeczy niezbędne do przetrwania kończą im się w zastraszającym tempie.- Przerwał, by zapalić papierosa. Wydmuchnął dym i kontynuował:- Wokół nich plemię Balubasów pali, gwałci i zabija, nie zważając na nic. Jak dotąd nie zaatakowali jeszcze miast, ale to tylko kwestia czasu. Krążą też pogłoski, że grupy rebeliantów z wojsk środkowokongijskich i oddziały naszych własnych sił przekształciły się w bandy dobrze uzbrojonych shufta, które są postrachem północnej części terytorium. Nikt nie wie na pewno, co się tam wyprawia, ale cokolwiek to jest, mogę cię zapewnić, że nie jest to miłe. Jedziemy, sprowadzić tych ludzi w bezpieczne miejsce.

- Dlaczego ludzie z ONZ nie wyślą samolotu?- zapytał Andre.

- Nie ma lotniska.

- A helikoptery?

- Nie mają takiego zasięgu.

- Jeśli chodzi o mnie, to te dranie mogą tam zostać- mruknął Wally.- Jeśli Balubasi mają ochotę na mały stek z człowieka, to dlaczego mamy pozbawiać ich tego posiłku? Każdy ma prawo jeść i dopóki to nie ja jestem ich przysmakiem, to niech im zęby rosną dłuższe i mocniejsze, ot co!- Oparł nogę o plecy Andre i wyprostował ją nagle, zrzucając Belga z łóżka. Andre wylądował na kolanach.- Idź i przyprowadź mi jakąś ślicznotkę!

- Nie ma tu żadnej ślicznotki, Wally. Zrobię ci jeszcze jednego drinka.

Andre podniósł się i chciał wziąć pustą szklankę, ale Walty złapał go za rękę.

- Powiedziałem ślicznotkę, a nie drinka!

- Nie wiem, gdzie ich szukać, Wally.- Głos Andre brzmiał rozpaczliwie.- Nawet nie wiem, jak mam się do nich odzywać!

- Jesteś głupi, koziołku. Mógłbym ci złamać rękę, wiesz?- Wally powoli wykręcał mu nadgarstek.- Wiesz równie dobrze jak ja, że bar na dole jest ich pełen. Wiesz to, prawda?

- Ale co mam powiedzieć?- Twarz Andre była wykrzywiona od bólu.

- Na Boga, ty cholerny, głupi żabojadzie, po prostu zejdź na dół i pomachaj banknotem! Nie musisz w ogóle otwierać gęby.

- To boli, Wally!

- Tak? Żartujesz.- Wally uśmiechnął się do niego, wy­kręcając rękę jeszcze mocniej. Jego oczy były zamglone od alkoholu; Bruce widział, że bawiło go sprawianie bólu.- Idziesz, koziołku? Zdecyduj się. Albo ja będę miał ślicznotkę, albo ty będziesz miał złamaną rękę.

- Dobra, jeśli już tego chcesz, to pójdę. Zostaw mnie, pójdę- wyjęczał Andre.

- Chcę tego.- Wally puścił go i Andre wyprostował się, masując nadgarstek.- I dopilnuj, żeby była czysta i nie za stara, słyszysz?

- Tak, Wally. Przyprowadzę taką.

Kiedy Andre szedł do drzwi, Bruce zauważył wyraz jego twarzy. Była wykrzywiona bólem, większym niż od wykręconej ręki. „Co za kreatury- pomyślał.- Ja też jestem jedną z nich. Obserwuję ich z takim zainteresowaniem, z jakim mógłbym oglądać kiepskie przedstawienie”. Andre wyszedł.

- Jeszcze jednego drinka, koziołku?- zaproponował wylew­nie Wally.- Sam naleję.

- Dzięki- odparł Bruce i zaczął wkładać drugi but. Wally podał mu szklankę i Bruce spróbował. Napój był mocny: spleśniały smak whisky ostro kontrastował ze słodkim smakiem piwa, mimo to wypił go.

- Ty i ja- powiedział Wally- jesteśmy facetami z głową na karku. Pijemy, bo chcemy, a nie dlatego że musimy. Żyjemy tak jak chcemy, a nie tak, jak według innych powinniśmy. My obaj mamy ze sobą wiele wspólnego. Powinniśmy być dobrymi kump­lami. Bo jesteśmy bardzo podobni.

Alkohol już na niego działał, utrudniając wymowę.

- Oczywiście, że jesteśmy kumplami, zaliczam cię do moich najlepszych kumpli- powiedział Bruce uroczyście, bez widocz­nego sarkazmu.

- Naprawdę?- zapytał Wally zadowolony.- Jak to się stało, co? Chryste, zawsze myślałem, że mnie nie lubisz. Chryste, tego nigdy się nie wie, co? Tego nigdy się nie wie.- Potrząsał głową zdumiony, whisky sprawiła, że stał się nagle sentymentalny.- Więc to prawda? Lubisz mnie. Taaa, moglibyśmy być kumplami. Co ty na to, Bruce? Każdy facet musi mieć kumpla. Każdy facet musi mieć jakieś oparcie.

- Jasne- powiedział Bruce.- Jesteśmy kumplami. Co ty na to?

- To świetnie, koziołku!- zgodził się Wally z głębokim przekonaniem.

,A ja nie czuję nic. Ani obrzydzenia, ani litości, nic. W ten sposób jesteś bezpieczny: nie mogą cię rozczarować, nie mogą napełnić cię wstrętem, nie mogą przyprawić cię o mdłości, nie mogą cię jeszcze raz rozwalić”- pomyślał Bruce. Obaj podnieśli głowy, gdy Andre wprowadzał do pokoju dziewczynę. Miała seksowną, płaską twarz i pomalowane usta- rubin na bursztynie.

- Doskonale, Andre- zawołał Wally, patrząc na ciało dziewczyny. Nosiła buty na wysokich obcasach i krótką, różową sukienkę, która rozszerzała się od bioder w dół, nie zakrywając kolan.- Chodź tutaj, cukiereczku.- Wyciągnął rękę i dziewczyna podeszła do niego bez wahania, prezentując szeroki, profesjonalny uśmiech. Wally posadził ją obok siebie na łóżku.

Andre stał ciągle w drzwiach. Bruce wstał, wciągnął panterkę, zapiął pas i umocował kaburę, tak że spoczywała wygodnie na jego udzie.

- Wychodzisz?- Wally poił dziewczynę ze swojej szklanki.

- Tak.- Bruce nałożył na głowę kapelusz z odgiętym rondem. Czerwono- zielono- biała katangijska naszywka stwarzała nastrój sztucznej wesołości.

- Bruce, zostań chwilę.

- Mike czeka na mnie.- Bruce podniósł karabin.

- Olej go. Zostań chwilę, zabawimy się!

- Nie, dzięki.- Bruce podszedł do drzwi.

- Hej, Bruce! Spójrz na to.- Wally przewrócił dziewczynę na łóżko i przytrzymał ją, kładąc jej rękę na piersi, podczas gdy ona udawała, że chce się wyrwać, a drugą ręką zdzierał jej spódnicę.- Przyjrzyj się dobrze temu i powiedz, że ciągle chcesz iść!

Dziewczyna nie miała niczego pod sukienką. Jej podbrzusze było wygolone tak, że można było zobaczyć jej małe, pulchne wargi sromowe.

- Dalej Bruce- zaśmiał się Wally.- Ty pierwszy. Nie powiesz, że nie jestem twoim kumplem!

Bruce rzucił okiem na dziewczynę, jej rozchylone nogi i wijące się ciało, gdy chichocząc próbowała wyrwać się Wally'emu.

- Mike i ja będziemy z powrotem przed godziną policyjną. Życzę sobie, żeby tej kobiety nie było tutaj do tej pory- powiedział Bruce.

„Żadnego pożądania- pomyślał- to wszystko już skoń­czone”. Otworzył drzwi.

- Curry!- krzyknął Wally.- Ty też jesteś cholernym świrusem! Chryste, myślałem, że jesteś mężczyzną. Jezu Chryste! Jesteś tak samo do niczego jak inni. Andre to laleczka, Haig niepewny. Co z tobą, koziołku? Tu chodzi o kobiety, co? Ty też jesteś cholernym pomyleńcem!

Bruce zamknął drzwi i stał chwilę na korytarzu. „To wszystko już za mną. Ona już nie może mnie zranić”- pomyślał z determinacją, przypominając sobie kobietę- nie tę z pokoju, który właśnie opuścił, ale tę, która była jego żoną.- Suka- wyszeptał i zaraz dodał szybko, niemal z poczuciem winy:- Nie nienawidzę jej. Nie ma już nienawiści i nie ma żądzy.


Rozdział 2

 

Hol Grand Hotelu Leopold II był zatłoczony. Żandarmi osten­tacyjnie obnosili swoją broń, rozmawiali głośno i opierali się niedbale o ściany i bar. Towarzyszyły im kobiety o różnym kolorze skóry, od czarnego do pastelowego brązu; niektóre były już pijane. Kilku oszołomionych uchodźców belgijskich wciąż jeszcze miało niedowierzający wyraz twarzy. Jakaś Belgijka płakała, kołysząc dziecko na kolanach. Inni biali, chociaż ubrani w cywilne ubrania, lecz z oczami zdradzającymi niepokój ludzi żądnych przygód, rozmawiali cicho z Afrykanami w garniturach biznesmenów. Grupa dziennikarzy w wilgotnych koszulach siedziała przy jednym ze stołów, czekając i obserwując wszystko z cierpliwością sępów. Wszyscy pocili się w upale.

Dwóch południowoafrykańskich pilotów czarterowych powitało Bruce'a z drugiego końca pomieszczenia.

- Cześć, Bruce! Co byś powiedział na małego?

- Cześć Dave, cześć Carl.- Bruce machnął do nich ręką.- Teraz bardzo się śpieszę, może wieczorem?

- Wylatujemy dziś po południu.- Carl Engelbrecht potrząs­nął głową.- Wracamy w przyszłym tygodniu.

- To napijemy się, kiedy wrócicie- powiedział Bruce i wyszedł frontowymi drzwiami na Avenue du Kasai.

Gdy zatrzymał się na chodniku, oślepiający blask słońca od­bijającego się od białych ścian budynków uderzył go prosto w twarz.

Nagły upał spowodował, że Bruce skrzywił się i poczuł, jak świeży pot spływa mu po ciele. Wyją] z górnej kieszeni okulary przeciwsłoneczne i nałożył je, przechodząc przez ulicę i kierując się ku trzytonowej ciężarówce marki Chewolet, w której czekał już na niego Mike Haig.

- Ja poprowadzę, Mike.

- Okay.- Mike przesunął się z siedzenia kierowcy i Bruce wszedł do kabiny. Ruszył na północ, wzdłuż Avenue du Kasai.

- Przepraszam za tamtą scenę, Bruce.

- Nic się nie stało.

- Nie powinienem był tak stracić panowania nad sobą.

Bruce nie odpowiedział; przypatrywał się opuszczonym budyn­kom po obu stronach ulicy. Większość z nich została splądrowana, wszystkie zaś były podziurawione odłamkami szrapneli. Tu i ówdzie przy chodniku stały wypalone karoserie samochodów; wyglądały jak pancerze dawno nieżyjących chrząszczy.

- Nie powinienem mu pozwolić się tak łatwo zranić, a jednak prawda boli jak diabli.

Bruce milczał- nacisnął tylko mocniej pedał gazu i ciężarówka nabrała prędkości. „Nie chcę o niczym słyszeć- pomyślał- nie jestem twoim spowiednikiem. Po prostu nie chcę o niczym wiedzieć”. Skręcił w Avenue UEtoile, jadąc w kierunku ogrodu zoologicznego.

- Miał rację. Przejrzał mnie na wylot- uparcie ciągnął Mike.

- Wszyscy mamy jakieś problemy, inaczej nie byłoby nas tutaj

- powiedział Bruce. Potem, chcąc zmienić nastrój Mike'a, dodał:

- My, kilku szczęśliwców. Nasza paczka, jak bracia.

Mike uśmiechnął się i jego twarz stała się nagle chłopięca.

- Przynajmniej jako najemnicy możemy się poszczycić drugim co do starszeństwa zawodem świata.

- Tyle że ten najstarszy zawód jest lepiej płatny i daje więcej frajdy- odparł Bruce, skręcając na podjazd dwukondygnacyjnej rezydencji. Zaparkował pod drzwiami frontowymi i wyłączył silnik.

Jeszcze nie tak dawno w tym domu mieszkał główny księgowy Union Miniere Corporation. Teraz w budynku mieściły się kwatery sekcji „D” Specjalnych Sił Uderzeniowych, którymi dowodził kapitan Bruce Curry.

Na niskim murku otaczającym werandę siedziało sześciu czar­nych żandarmów: podnieśli się na widok kapitana, salutując i witając go okrzykiem, który wszedł do ich tradycji od czasu interwencji ONZ.

- ONZ gówno!

Bruce uśmiechnął się do nich, wyrażając w ten sposób rodzaj koleżeństwa, jakie wytworzyło się między nimi w ciągu ostatnich miesięcy.

- śmietanka armii Katangi!- odwzajemnił się. Poczęstował ich papierosami i przez kilka minut rozmawiał z nimi o błahych sprawach, po czym zapytał:- Gdzie jest sierżant sztabowy? Jeden z żandarmów wskazał kciukiem na szklane drzwi prowa­dzące do holu. Bruce i Mike weszli do środka. Sprzęt porozrzucany był niedbale na drogich meblach, kamienny kominek wypełniony był w połowie pustymi butelkami, na perskim dywanie chrapał jakiś żandarm. Jeden z olejnych obrazów, wiszący krzywo na ścianie, nosił ślady bagnetu, stolik do kawy zrobiony z drewna imbuia miał złamaną nogę, a cały hol cuchnął mężczyznami i tanim tytoniem.

- Cześć, Ruffy- powiedział Bruce.

- Nareszcie, szefie.- Sierżant sztabowy Ruffararo uśmiechnął się ucieszony, siedząc w fotelu, z którego jego cielsko wprost się wylewało.- Tym cholernym Arabom skończył się materiał do pakowania.- Wskazał na żandarmów, którzy tłoczyli się przed nim przy stole.

Ruffy używał słowa „Arab”, kiedy chciał wyrazić krytykę lub pogardę. Nie miało ono żadnego związku z narodowością osoby, której dotyczyło. Doskonały akcent Ruffy'ego zawsze szokował Bruce'a. Nikt nie spodziewałby się usłyszeć tak czystej amerykańs­kiej angielszczyzny wydobywającej się z tego ogromnego, czarnego ciała. Trzy lata wcześniej Ruffy powrócił ze stypendium w Stanach z płynną znajomością jeżyka, dyplomem z rolnictwa, z ogromnym upodobaniem do butelkoweg...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin