Ardamatski Wasilij - OSTATNI ROK IMPERIUM - KIK.rtf

(3405 KB) Pobierz

Ardamatski Wasilij

OSTATNI ROK IMPERIUM

 

 

 

Zadymka, szalejąca przez cały wieczór po ulicach Piotrogrodu. uspo­ koiła się trochę i latarnie, którym udało się wreszcie wychynąć ze śnieżnego kołowrotu, oświetlały pokryty bielą Prospekt Newski. Wiatr jeszcze niósł śnieg przy samej ziemi w poprzek ulicy, zdobiąc chodniki ukośnymi bia­ łymi smugami. Z. trudem można było dojrzeć godzinę na zegarze umiesz­ czonym na wieży Dumy Miejskiej, gdyż tarczę prawie całkowicie zalepił śnieg; było kilka minut po jedenastej.

Ostatnia godzina roku 1915.

Newski opustoszał. Z rzadka tylko przemykały sanie z siedzącymi w nich zakutanymi w futra postaciami. Żółte puste tramwaje, dzwoniąc bez potrzeby, wolno wlokły się po śniegu. A przed samą północą światło na Newskim zgasło i ulica stała się podobna do zaśnieżonego ciemnego wąwozu.

Prasa piotrogrodzka napisze nazajutrz, że stolica rosyjska nie pamięta równie przygnębiającej i ponurej nocy noworocznej. „Czegóż mogliśmy sobie życzyć w Nowym Roku? Zaiste — czegóż?“ — pytała gazeta „Nowoje Wriemia“ i nie dawała odpowiedzi na owo pytanie.

Gazeta „Wieczerniaja“ natomjast zamieściła wiersz bez podpisu autora:

Witamy Nowy Rok jak zawsze w owych dniach. s Lecz bez. radości jak tradycja każe...

Los frontu i żołnierza każdy w sercu waży I apel noworoczny budzi strach.

Tam walka wre i w ową Bo^ą noc Złowrogi świst ołowiu nie zagasi męstwa.

Szepcemy wciąż: walczymy do zwycięstwa...

Zwątpienie precz — wierzymy w naszli moc...

Wojna stała się nieszczęściem Rosji, klóre zdawało się nie miec końca. Na wszystkich frontach ponoszono haniebne klęski. Krew lała się stru­ mieniami. Nieliczne sukcesy rodziły chwilowe nadzieje, które jednakże szybko gasły i gorycz porażki stawała się jeszcze bardziej ostra.

Dlaczego wszystko złożyło się tak tragicznie? Dlaczego wielka Rosja dławi się w upokarzającej bezsilności? Nieudolność dowódców wojsko­ wych? Niezdolność przemysłu do zaspokojenia potrzeb frontu? Rozprzę­ żenie gospodarki? Faryzeuszostwo sojuszników, zmuszających Rosję do poświęcania wszystkiego w imię ich interesów? Rozpasanie kliki Raspu­ tina na dworze carskim? Ministerialna karuzela w zdezorientowanym rzą­ dzie? Zdrada? O wszystkich tych sprawach zaczęto już mówić nawet z try­ buny Dumy Państwowej. I chociaż gazety drukowały owe wystąpienia ze skreśleniami cenzury, sens wypowiedzi nie budził wątpliwości. A jedno­ cześnie te same gazety krzyczały z pierwszych stron: „Wojna do zwycięskie­ go końca!“ I te same słowa powtarzali popi w cerkwiach, dodając do nich niczym boską pieczęć sakramentalne „Amen“. I zaledwie przed kilku dniami podczas wizyty na froncie car mówił do swych żołnierzy tonem dobrotliwego ojca: „Tylko do zwycięskiego końca...“

...Ach. jak dobrze było mu tam, na Froncie Zachodnim! Trzeba będzie pomyśleć o jakiejś odpowiedniej nagrodzie dla generała Everta. Widać, że cały front pewnie dzierży w swych mocnych rękach...

Dowódca frontu istotnie dołożył wszelkich starań, aby zaprezentować carowi efektowne przedstawienie bez żadnej gafy czy wpadki. Próby trwały dwa tygodnie. Niemcy, słysząc po nocach dolatujące ze strony rosyjskiej gromkie „hura!“, ogłaszali alarm dla swych przednich pozycji. A w schronach sztabowych odbywały się w'tym czasie niesłyszalne dla Niemców „spontaniczne“ rozmowy bohaterów rosyjskich, kawalerów Krzyża św. Jerzego, z ukochanym carem. Rolę cara odgrywali dowódcy dywizji i robili to bardzo przekonywająco, jako że pytania, które monar­ cha zadawał wszędzie swoim żołnierzom, były znane od dawna. Podobnie zresztą jak i odpowiedzi, jakie car lubił...

Słowem, wszystko przebiegało zgodnie ze scenariuszem, w którym było nawet to „przypadkowe“ spotkanie cara z brodatym Kozakiem z czterema krzyżami na piersi, który powiedział: „Śni mi się po nocach, że jestem w Berlinie, Wasza Cesarska Mość!“

Dobrze tam było. Bardzo dobrze...

Jakże wspaniale były chwile przeglądu przy dźwiękach orkiestry!

Siedząc na spokojnym karym koniu patrzył z góry na bezkresne śnieżne pole, po którym z chrzęstem wybijały krok zwarte kolumny. Z jakimż zachwytem patrzyli na niego żołnierze! Jak zgodnie krzyczeli „hura!“, nie myląc przy tym kroku! Aż mu się łzy zakręciły w oczach. Spojrzał na gene­ rałów. trzymających się nieco na uboczu — czyż z lakimi żołnierzami można przegrać? Ogarnęło go radosne przeczucie, że teraz już wszystko pójdzie inaczej. Po smutku zawsze przychodzi radość. Zawsze... Doty-

kąjąc ręką papachy salutował swym wiernym żołnierzom i słyszał w odpo­ wiedzi potężne „huraaaa!“

Tyle tylko, że było zimno, zmarzły mu kolana i zaczęły obrzydliwie drżeć. Jakoś zbyt długo szły te kolumny... Na pewno wolniej niż należało... Napomknął o tym później przy obiedzie i usłyszał odpowiedź dowódcy armii generała Rohozy:

              Wasza Cesarska Mość, rytm marsza był zgodny z regulaminem, ale żołnierze chcieli lepiej przyjrzeć się Waszej Cesarskiej Mości i to było powodem zwolnienia tempa. Proszę wybaczyć swoim żołnierzom... i nam również...

No cóż, z pewnością o to właśnie chodzi. Kolana już się rozgrzały i wró­ cił mu dobry nastrój. Napisał tekst telegramu do carowej:

Dziś rano dokonałem ostatniego przeglądu armii Frontu Zachodniego. Wojska prezentują się doskonale..."

Wręczywszy adiutantowi tekst i zarządziwszy, aby przygotowano po­ ciąg, zwrócił się do generałów:

              Dziękuję... Przekażcie, panowie, wyrazy wdzięczności mym żołnie­ rzom... — Potoczył po obecnych obojętnym, sennym spojrzeniem, ujrzał, że są uszczęśliwieni jego pochwałą,i dodał ze smutkiem: — Jak można... Jak można... — Radość zniknęła momentalnie z twarzy generałów... — Z takimi żołnierzami należy iść tylko do przodu... A skazywać takich żołnierzy na zagładę... Jak można... — wyrzekł to cichym, nieco głuchym głosem i zamilkł na długo, przykrywszy wyblakłe oczy podpuchniętymi powiekami.

Generałowie z wydłużonymi minami siedzieli nieruchomo i z oddaniem patrzyli na cara.

Mikołaj wolno, jakby z pewnym trudem otworzył oczy i ciągnął przyci­ szonym, łagodnym tonem:

              Siły nieprzyjaciela są na wyczerpaniu. Jak nigdy przedtem jesteśmy bliscy zwycięstwa... Bądźcie zupełnie spokojni... nie zawrę pokoju, do­ póki nie wypędzimy ostatniego nieprzyjacielskiego żołnierza z naszych ziem,i nie zawrę go inaczej, jak tylko w całkowitym porozumieniu z na­ szymi sojusznikami... Nie zapomnę tego przeglądu i rad jestem, że miałem okazję ujrzeć te dzielne oddziały; proszę przekazać wszystkim żołnierzom wyrazy mej wdzięczności za ich wierną służbę, która sprawia radość memu sercu. Niech Bóg ma was w swojej opiece, panowie...

Car umilkł i dowódca frontu generał Evert, odczekawszy chwilę, zaczął ostrożnie:

              Wasza Cesarska Mość. moje wojska...

Jednakże car powstrzymał go ociężałym ruchem ręki.

              Otrzyma pan odpowiednie rozkazy — rzekł z nagłą surowością

i              wstał.

7

MNM

Dlaczego car jest tak spokojny i pewny siebie? Dlatego, że nic ma wątpli­ wości. iż „trójporozumienie" musi w końcu zwyciężyć. Udowodnili mu to — jak dwa razy dwa równa się cztery — najpierw król angielski Jerzy V i jego doradcy, później zaś prezydent Francji Raymond Poincare. którv przed samą wojną odwiedził Piotrogród i zostawił mu memorandum, gdzie na jednej stronie znajdowały się wszystkie dane dotyczące zasobów woj­ skowych trójprzy mierzą oraz Niemiec, a na dole dopisek: „Wniosek na­ suwa się sam przez się...“              . ,

To. że wojna idzie Rosji ciężko, że ponosi ona ogromne straty w lu­ dziach. nic wzrusza cara zbyt głęboko. Kiedy pewnego razu przewodni­ czący Dumy Państwowej Rodzianko zwrócił mu uwagę na wielką liczbę zabitych i rannych w armii rosyjskiej, wyrażając przy tym zaniepokojenie upadkiem międzynarodowego prestiżu Rosji, car odrzekł: „O utracie pre­ stiżu w oczach Anglii i Francji nie może być mowy. A o czyjąż opinię poza tym mamy się troszczyć?“ Trudno wyrazić się bardziej jasno i cynicznie zarazem...

A więc wojna do zwycięskiego końca... Wojna do zwycięskiego końca... Słowa te wytarły się, spowszedniały, a jednocześnie zyskały nowy. zło­ wieszczy sens. W teatrze rozrywki estradowy „ekscentryk muzyczny“ Juriew śpiewał kuplety z refrenem:

A po cóż mi taki konicc.

Skoro ma on być mogiłą...

Widzowie wymieniali niespokojne spojrzenia. Wesołe kuplety odbie­ rane były jak rekwiem. Nawiasem mówiąc, w kronice wydarzeń jednej z ga­ zet ukazała się notatka o tym. jak pewien oficer frontowy usiłował za­ strzelić kuplecistę za nawoływanie do zdrady.

2

...Anglicy nie znają takiej tradycji witania Nowego Roku. jaka istnieje u nas. Jednakże tej nocy w siedzibie ambasady angielskiej na Wybrzeżu Angielskim paliło się światło,i w szerokim oknie na tle koronkowej firanki na przemian to pojawiała się, to znów znikała sylwetka mężczyzny. Amba­ sador jego królewskiej mości króla Anglii sir George Buchanan spacero­ wał po swoim gabinecie. Tu również istniała swoista tradycja noworocz­ na — ambasador zwykł był podpisywać wtedy sprawozdanie i z lej właś­ nie okazji zbierali się w gabinecie jego współpracownicy. Stłoczeni wokół biurka obserwowali ceremonię podpisywania dokumentu, a potem słuchali opinii swego zwierzchnika o minionym roku i pracy każdego z nich. Hu

chanan robił to zazwyczaj w swobodnej, żartobliwej formie, tak że nawet krytyczne uwagi przyjmowano bez obrazy. Na zakończenie lokaj przy­ nosił tacę z kieliszkami szampana i wieczór kończył się uroczyście.

Tym razem wszakże wszyscy stali pośrodku gabinetu z powagą na twa­ rzach i śledzili oczyma postać ambasadora, który chodził tam i z powro­ tem od okna do przeciwległej ściany; jego głos brzmiał głucho i gniewnie.

Niewysoki, z siwą głową, gęstymi białymi wąsami. lecz / młodzieńczą sylwetką i sprężystym krokiem, sir George Buchanan był człowiekiem w trudnym do określenia wieku. Chętnie żartował, że rankiem bywa za­ zwyczaj starszy o dziesięć lat, wieczorami zaś panie z reguły prawią mu komplementy na temat jego młodego wyglądu. Miał za sobą długie i nie­ łatwe życie angielskiego dyplomaty i pracownika wywiadu. Służbę w Rosji nazywał swym łabędzim śpiewem, dodając przy tym: „Potem pozostaną mi już pieśni innych, mniej wytwornych ptaków.“*

Przyjechał do Rosji w roku 1910 prosto / Bułgarii, gdzie również był ambasadorem. Nominacja na analogiczne stanowisko w Petersburgu stanowiła zaszczytny awans, pracował więc z oddaniem, nie szczędząc swych nietuzinkowych zdolności ani wysiłku bystrego umysłu. 1 potra­ fił tak ustawić swoją ambasadę, że pracowało dla niego mnóstwo Rosjan zajmujących najrozmaitsze pozycje w społeczeństwie,a także stanowiska w machinie państwowej; wszyscy oni byli bardzo cenni ze względu na po­ siadane informacje. Jego szerokie stosunki Londyn stawiał za przykład innym ambasadorom. Szczytem było tu nawiązanie ścisłych kontaktów z samym carem. Jeszcze na samym początku wojny gazety niemieckie pisały, że Buchanan jest drugim, niekoronowanym władcą Rosji. Była to oczywiście przesada, ale istotnie miał on duże możliwości i niejedno­ krotnie wpływał na bardzo ważne decyzje monarchy rosyjskiego.

Do niedawna czuł się w Rosji pewnie. Jednakże pod koniec 1915 roku zaczęły go dręczyć obawy. Nastąpiło to prawie niepostrzeżenie. Jakoś zu­ pełnie nagle pourywało się wiele jego kontaktów, a te. które ocalały, coraz częściej dostarczały mu niedokładnych informacji. Jak gdyby coś stanęło między nim a Rosją niczym ściana i on w żaden sposób me może się przez nią przebić...

Partia niemiecka“ — tak określił pewnego razu ową siłę. Miał jednakże na myśli nie jakąś określoną organizację, lecz le kręgi, które mając na względzie swe osobiste interesy i korzyści materialne zmieniły orientację nu proniemiecką, tak czy inaczej wrogą wobec Anglii.

Największe niebezpieczeństwo ze strony tejże „partii" polegało na tym, że w jej składzie znaleźli się ludzie zajmujący nierzadko bardzo wysoką pozycję w stolicy Rosji. W rezultacie zdecydowanie pogorszyły się stosunki Buchanana z carem, zwłaszcza zaś z carową. W głębi ducha musiał się przy­ znać. że nie docenił owej ..partii“, nie potrafił przewidzieć, że nieuchronnie

i MM

musi się ona umocnić w toku wojny — kiedy myślał o tym. łabędzi śpiew przestawał być dla niego symbolem, nabierał konkretnych wymiarów, .leszc/e niedawno w szyfrogramach z Foreign Office czytał raz po raz łechcące jego ambicję pochwały: wszystko co myślał, wszystkie jego samo­ dzielne decyzje, Londyn z reguły aprobował. A właśnie dzisiaj, w ostatnim dniu roku. nadszedł szyfrogram, w którym znów — poza kwiecistymi dyplomatycznymi sformułowaniami — dostrzegł bez szczególnego trudu źle ukrywane niezadowolenie.

Nic więc dziwnego, iż dzisiejsza ceremonia podpisywania sprawozda­ nia rocznego w niczym nie przypominała poprzednich...

Buchanan chodził po gabinecie i nie podnosząc wzroku rzucał urywane gniewne zdania:

              Czyż nie rozumiecie, panowie, że ślepota i głuchota to śmierć dla dyplomaty? To. że w Rosji jest źle, jest jasne nawet dla dziecka. A dla­ czego jest źle? — zapytał, zatrzymując się przed oknem i patrząc w 'nie­ przeniknioną mgłę nad Newą. Potem odwrócił się gwałtownie i ruszył w stronę przeciwległej ściany. — Na to pytanie nie możemy dać zadowa­ lającej odpowiedzi, ponieważ nie ogarniamy całej powagi sytuacji... — stojąc przy ścianie rzucił spojrzenie na obraz przedstawiający wyjazd na polowanie z chartami i zawróci! w przeciwnym kierunku. — Ale nawet dobra odpowiedź to zaledwie połowa. Nasza sytuacja reprezentantów mocarstwa sojuszniczego zobowiązuje nas nie tylko do konstatowania faktów, lecz również do działania. A jakiego działania można oczekiwać od ślepych i głuchych? — Gdyby w tym momencie Buchanan spojrzał na swego współpracownika Grussa, przedstawiciela służby wywiadowczej, zobaczyłby na jego twarzy ledwie dostrzegalny uśmieszek. Gruss był bardzo zadowolony z siebie — już trzy miesiące temu doniósł swym prze­ łożonym. że ambasada coraz częściej pada ofiarą własnej inercji, prze­ chodząc obojętnie obok istotnych faktów i zjawisk.

              Zalecam panom potrojenie wysiłków... — ciągnął Buchanan. — Nie­ wykluczone, że wkraczamy w najtrudniejszy dla nas okres. Wielka Bry­ tania oczekuje i wymaga od nas pracy proporcjonalnej do skali zacho­ dzących wydarzeń... — Ambasador zatrzymał się na środku gabinetu i po raz pierwszy spojrzał na swych podwładnych, którzy dziwnie przycichli. — Dziękuję. Możecie, panowie, iść do domu — rzekł z łagodnym uśmie­ chem.

3

Nad Piotrogrodem nisko nawisło czarne niebo zimowej nocy. Wystar­ czy skręcić z Newskiego, aby od razu znaleźć się w głębokich ciemnościach. Wyje wiatr. Bije po nogach niesiony przezeń śnieg. Tylko w nielicznych

oknach błyszczy światło — ogromne miasto wita Nowy Rok w niespokoj­ nym śnie. Tak jest najlepiej — naciągnąć kołdrę na głow^ i nie myśląc

0              niczym postarać się zasnąć. Może istotnie ranek przyniesie dobrą radę?

W pustym i zimnym tramwaju, zdążającym powoli w stronę Rogatki Narwskiej, jechało dwóch pasażerów; obydwaj byli niewielkiego wzrostu

1              wyglądali na prostych kmiotków. W lekkich paletkach i króliczych czapkach z sukiennymi nausznikami. siedzieli przyciśnięci do siebie, sku­ leni z zimna. Widać było. że nie spieszy im się do domu. by powitać Nowy Rok przy suto zastawionym stole. Byli to tajniacy piotrogrodzkiej ochrany Kosoj i Gołub, którym zlecono tej nocy obserwację herbaciarni Samso- nowa, gdzie pod pretekstem powitania Nowego Roku miało się odbyć spotkanie robotników fabrycznych — buntowników i podżegaczy. Pof za­ kończeniu zebrania Kosoj i Gołub mieli inwigilować dwóch jego uczestni­ ków i towarzyszyć im aż do domów.

Dojechawszy do pętli wysiedli z tramwaju, podnieśli kołnierze i ru­ szyli przed siebie po świeżym, skrzypiącym śniegu, popychani przez wiatr. Było ciemno choć oko wykol, tylko pod nogami trochę światła od śniegu.

              Pamiętasz dobrze, gdzie, to jest? — spytał Gołub.

              Jak dojdziemy do cerkwi, to na prawo: będzie jakieś sto kroków.

              Śnieg skrzypi, słychać na wiorstę.

              Trzeba stawiać od razu całą stopę — powiedział Kosoj. zaklął szpetnie i dodał: — A najważniejsze, że to wszystko na darmo: chodzi­ my za nimi tak długo, a co z tego, kiedy ich jest tylu. co wszy na tyfuśniku.

: Nie gadaj — niemrawo zaprotestował Gołub. — Mój znajomek pracuje w Kriestach, mówi, że tam wszystko zapchane.

              A ilu ich jeszcze gania...

              Słyszałem, jak szef mówił, że złapiemy ich wszystkich razem.

              Nie wystarczy rąk — Kosoj znów zaklął.

              To nie nasza sprawa; znajdą się i ręce...

              Znajdą... znajdą... — warknął Kosoj osłaniając twarz kołnie­ rzem. — Szwagier do mnie ze wsi przyjechał. Przywiózł słoniny, miodu, a ja, głupi, wódkę zdobyłem...

              Służba nie drużba — odparł Gołub ze złością. — Rób. co ci każą. Za pracę w taką noc obiecali czerwoniutkiego. jeśli nie zawalimy sprawy.

              Ten czerwoniutki już dawno się zrobił niebieściutki...1

Zatrzymali się koło cerkwi. Z prawej strony widać było słabe przebłyski

>wiaiła — lam właśnie znajdowała się herbaciarnia. Podeszli trochę bliżei. Okiennice były zamknięte i światło przebijało przez szczeliny.

              Dwóch stoi przy wejściu. Widzisz? — szepnął Gołub.

              Pikietę, dranie, wystawili.

Bliżej nic da się podejść. I przejść na drugą stronę ulicy także niebez­ piecznie — mogą zobaczyć.

Stali, przyciskając się do zimnej ściany koło kamiennego tunelu bramv.

              Ciekawe, czy podwórko jest przechodnie? — zagadnął Kosoj.

Gołub nie odpowiedział.

              A jakby co... gdzie się przed nimi schowamy? Pójdę popatrzyć...

Po jakichś dziesięciu minutach Kosoj wrócił.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin