Hunter Robin - Komandosi. Prawdziwe historie.rtf

(699 KB) Pobierz

 

 

 

 

Tytut oryginału: TRUE STORIES OF THE COMMANDOS

Wydana po raz pierwszy w Wielkiej Brytanii

przez Virgin Publishing Thames Wharf Studios

Rainville Road, London W6 9HA

Tłumaczenie:

Małgorzata Szubert

Projekt okładki:

Adam Truszkowski, Andrzej Zieliński

Konsultacja i opracowanie redakcyjne:

Andrzej Zasieczny

Korekta:

Krystyna Krugly

© Robin Hunter 2000 © for the Polish edition by MUZA SA. Warszawa 2001

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana,

przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie

bez pisemnej zgody posiadacza praw.

ISBN 83-7200-784-5

MUZA SA Warszawa 2001

MUZA SA

00-590 Warszawa

ul. Marszałkowska 8

tel. (0-22) 62117 76, 629 50 83

e-mail: info@muza.com.pl

Dział zamówień: tel. (0-22) 628 63 60, 629 32 01

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Warszawa 2001 Wydanie I

Skład i łamanie: NKL, Warszawa Druk i oprawa: Abedik, Poznań

OD WYDAWCY POLSKIEGO

Komandosi zawsze budzili zainteresowanie, ale ich istnienie i bojowe akcje długie lata okrywała mgła tajemnicy. Ta książka poświęcona jest komandosom brytyjskim i operacjom, w których uczestniczyli podczas II wojny światowej. Największym walorem tego opracowania jest szerokie wykorzystanie relacji uczestników opisywanych wydarzeń - oficerów i żołnierzy brytyjskich oddziałów komandosów.

Formacje do zadań specjalnych, które podczas II wojny światowej zaczęto nazywać oddziałami komandosów istniały w armiach wielu państw od czasów starożytnych. Nosiły różne nazwy, ale nie to jest istotne. Wyznaczano im zadania, których nie mogły wykonywać oddziały wojsk regularnych, między innymi rozpoznanie sił przeciwnika, sabotaż i dywersja na jego zapleczu, opanowanie określonych obiektów lub rejonów do czasu nadejścia własnych sił głównych, wspieranie oddziałów partyzanckich itd.

Im bliżej naszych czasów, tym ważniejszą rolę do odegrania podczas wojen i konfliktów zbrojnych miały oddziały specjalne. Prawdopodobnie po raz pierwszy na szerszą skalę formowali je Burowie w Afryce Południowej podczas wojny z Brytyjczykami w latach 1899-1902. Armia brytyjska okupiła zwycięstwo ciężkimi stratami i nie zapomniała tej lekcji. Gdy po klęsce Francji przed Wielką Brytanią stanął problem kontynuowania wojny z III Rzeszą, sięgnięto do pomysłu wykorzystania komandosów, którzy mieli nękać Niemców na kontynencie europejskim.

Jak każda nowa idea, tak też taktyka walki brytyjskich oddziałów specjalnych rodziła się w wielkich bólach. Brytyjscy sztabowcy przez całą wojnę nie mieli sprecyzowanych poglądów na temat sposobu wykorzystania tych oddziałów, zadań, jakie powinny wykonywać, struktur organizacyjnych, uzbrojenia i wyposażenia specjalnego. Prowadziło to często do marnowania skromnych sił i środków, także do zbędnych strat (np. desant na Dieppe w 1942 r.). O tym wszystkim opowiadają na łamach tej książki brytyjscy komandosi.

Oczywiście oddziały do zadań specjalnych, różnie nazywane, istniały podczas II wojny światowej we wszystkich armiach, tak alianckich, jak i państw Osi. Jednak prawdziwy ich rozwój nastąpił w okresie tzw. zimnej wojny, po wybuchu wojny w Korei w 1950 roku, a potem podczas wojny wietnamskiej, kiedy to Amerykanie znacznie udoskonalili i rozwinęli taktykę użycia wojsk specjalnych oraz opracowali wiele typów nowej broni i wyposażenia. Także w Związku Radzieckim utworzono wiele rodzajów wojsk specjalnych (specnaz).

Na naszych oczach zmienia się charakter konfliktów zbrojnych. Wojna nad Zatoką Perską w latach 1990-1991 była zapewne ostatnią wojną z długą i regularną linią frontu. Następne konflikty będą, z jednej strony, oparte na wykorzystaniu najnowszych technologii i broni „inteligentnych” (pewne wskazówki w tym względzie dala interwencja w Jugosławii w 1999 r.), z drugiej zaś - założyć można, że znikną stałe linie frontu i walki będą miały charakter manewrowy, z szerokim wykorzystaniem bardzo mobilnych, świetnie wyszkolonych wojsk specjalnych.

Warto o tym pamiętać, gdy na kartach tej książki śledzi się losy brytyjskich komandosów, prekursorów nowego typu wojsk, których pełny rozwój nastąpi w najbliższych latach.

Andrzej Zasieczny

WPROWADZENIE

We wszystkim, co rozkaże pan nasz, król, słudzy twoi będą z tobą.

Druga Księga Samuela (15, 15),

napis na Pomniku Komandosa,

Opactwo Westminster, Londyn

Jest to opowieść o komandosach armii brytyjskiej z czasów II wojny światowej; o ludziach, którzy nadali słowu „komandos” właściwe znaczenie, choć w latach powojennych nadużywali tej nazwy wszelkiego typu terroryści i zabójcy, próbując stroić się w piórka komandosów. Zebrane tu historie, opowiedziane przede wszystkim słowami bohaterów tej książki (relacje znajdują się w archiwum Roba Neillanda), dowodzą, że działania komandosów podczas wojny były trudne i niebezpieczne - ale warte swojej ceny.

Niedługo po wojnie poproszono pewnego żołnierza, który właśnie wrócił z Niemiec, by krótko określił, czym jest służba w oddziałach komandosów. Po chwili namysłu odrzekł podobno: „Jest jak ból w karku, który sprawia swego rodzaju przyjemność”. Słowa te zdają się oddawać istotę rzeczy: akcje komandosów zwykle wymagają wiele wysiłku i nawet w lepszych chwilach są niezbyt przyjemne, podobnie jak walki oddziałów zwykłej piechoty. Ale akcje te mają w sobie coś. Gdy odwracam głowę, widzę wiszący na kołku na drzwiach mojej pracowni spłowiały zielony beret, który zdobyłem wiele lat temu na szkoleniu dla komandosów. Mam kilka innych trofeów zebranych w czasie mego bardzo aktywnego życia, ale żadne tyle dla mnie nie znaczy. Inne nagrody mi przyznano, zielony beret zdobyłem sam.

Przez cale lata komandosi, którym zadawano to samo pytanie, byli zgodni, że przytoczone wyżej słowa ich kolegi są z pewnością bliskie prawdy. Łatwiej powiedzieć, czym służba w oddziałach komandosów nie jest, niż zwięźle określić, czym jest - komandosi nie wchodzący w skład regularnej armii, lecz tworzący oddziały specjalne, wykonywali zadania najróżniejszej natury. Nie sposób nazwać tego jednym słowem.

Niedawno zapytałem jednak wybitnego dowódcę komandosów z czasów wojny, odznaczonego wieloma orderami i cieszącego się zasłużenie opinią doskonałego żołnierza: „Czy to było zabawne?” Spojrzał na mnie z dezaprobatą i wolno powiedział: „Tak, w gruncie rzeczy to była najczęściej wspaniała zabawa”. Taka jest więc prawda, a tymi, którzy sprawili, że rzecz była zabawna, byli ludzie - twoi partnerzy, kumple, koledzy, wszyscy ci goście w zielonych beretach, którzy jak ty przeszli twardą szkołę, mają oczy szeroko otwarte i nigdy by cię nie zawiedli.

Służba w oddziałach komandosów jest niebezpieczna. To jedna z atrakcji. Nawet szkolenie jest niebezpiecznym, ale wspaniałym przeżyciem. Do minusów należy nieustanny, niemiłosierny wysiłek, trudne do zniesienia niewygody, zimno, wilgoć, brak snu, noszenie dużych ciężarów na wielkie odległości i w trudnym terenie, ciągłe marsze, konieczność zachowania pogody ducha i trzymania się. Jeśli pominąć to wszystko, służba komandosa jest rzeczywiście świetną zabawą.

A więc, krótko, jak zostajesz komandosem? Łatwiej, gdy jesteś szaleńcem, przeświadczonym w dodatku, że masz dość zdrowego rozsądku i że wiesz, na co się porywasz, chcąc dostać zielony beret. A na zielony beret trzeba zapracować, zdobyć go. To nie przychodzi łatwo i samo w sobie nie jest najważniejsze. Pierwszy krok to zostać żołnierzem, i to dobrym żołnierzem.

Po wyglądzie nie można rozpoznać dobrego żołnierza. Ktoś w nienagannie wyprasowanych spodniach i o stalowym spojrzeniu może zupełnie nie nadawać się do tego fachu. Często usłyszysz komandosów rozmawiających o swoim koledze i wykpiwających jego rozmaite słabostki, ale zazwyczaj podsumowują: „Mimo wszystko on wie, co znaczy być żołnierzem”, a w tym środowisku jest to równoznaczne z nobilitacją. A więc zostań żołnierzem, ucz się od żołnierzy i zgłoś się na ochotnika na szkolenie dla komandosów.

Jeśli to zrobisz, musisz wiedzieć, że skazujesz się na co najmniej sześć tygodni prania mózgu, pęcherze na stopach, obolałe ramiona, straszliwe znużenie, a wszystko o chłodzie i głodzie. Zdarzają się niebezpieczne momenty, ale to dobrze, ponieważ boisz się tak bardzo, że zapominasz na kilka sekund o swym nędznym losie.

Rekruci nie zaznają wiele wypoczynku. Szkolenie jest wyczerpujące, godziny się dłużą, ćwiczenia najczęściej odbywają się w nocy i bez względu na pogodę. Podstawą jest sprawdzenie - czy raczej zmuszenie cię do sprawdzenia - o ile więcej możesz zrobić, niż ci się wydaje. Nieoczekiwanie, także dzięki przychylności i pomocy twojego partnera, idzie ci coraz lepiej. Przekonujesz się stopniowo, że możesz powtarzać ćwiczenia bez końca, biegać, padać, wspinać się na skały, trafiać w cel - i cieszyć się z tego.

Skąd bierze się ta radość, trudno powiedzieć, ale w życiu komandosa następuje wyraźny moment, kiedy wszystko nabiera sensu, a zadania, które jeszcze kilka dni czy tygodni wcześniej wydawały się niewykonalne, znalazły się w zasięgu twoich możliwości. Jesteś sprawny i silny, ogarniasz to wszystko rozumem i jesteś teraz nie po prostu żołnierzem, lecz komandosem, a to całkiem inny rodzaj zwierzęcia.

To zwierzę wychowało się w nocy, w długich marszach w deszczu, w małych łodziach kołyszących się na bezkresnych morzach, na smaganych deszczem skałach, ośnieżonych szczytach i przede wszystkim podczas nocy spędzonych w ukryciu w wilgotnych okopach. Niewygody to chleb powszedni komandosa. Nauczono go być Tarzanem, wspinać się na skały, skradać się jak kot, czołgać się, atakować, posługiwać się bronią i walczyć wręcz, szybko regenerować siły i wymykać się śmierci; komandos został ukształtowany przez trening, nigdy nie kończący się trening.

Pod koniec szkolenia lub w jego trakcie początkujący komandos już wie, że może więcej, niż przypuszczał, że musi zaangażować się całą głową i całym sercem i że od takiej postawy zależy więcej niż od umiejętności wykonania stu pompek.

Największą nagrodą jest satysfakcja, że skończyłeś to, co zacząłeś, że ukończyłeś szkolenie i dostałeś zielony beret. Dzięki temu stałeś się członkiem elity, wesołej, odważnej paczki; zyskałeś najlepszych przyjaciół i kolegów, jakich można sobie życzyć, ludzi, którzy dają ci z siebie wszystko i oczekuję w zamian tylko tego, byś robił, co do ciebie należy, i rozumiał, co znaczy być żołnierzem.

Najgorszą rzeczą, jaką możesz zrobić, jest zawieść swoich kolegów. A jeśli sprawy idą marnie, jeśli czujesz się przegrany, przypomnij sobie słowa starego komandosa: „Jeśli nie umiesz śmiać się z siebie, nie powinieneś wstępować do wojska”. Ludzie, o których opowiada ta książka, doskonale o tym wiedzieli.

1

KRÓTKA HISTORIA

WALK KOMANDOSÓW

Choćby każdy z nas miał sto języków i tak wszyscy nie zdołalibyśmy opowiedzieć, wymienić czy wyliczyć wszystkiego, co wycierpieliśmy z rąk bitnych i zajadłych prawdziwych pogan.

Mnich irlandzki o najazdach wikingów,

AD 468

Opowieść o komandosach Armii Brytyjskiej i jednostkach, w których służyli w czasie II wojny światowej, pobudza wyobraźnię. Jest to opowieść o tym, jak niewielka grupa mężczyzn, w której znalazło się wielu młodszych oficerów, utworzyła oddziały specjalne wyćwiczone do walk zupełnie nowego typu, oddziały działające na terenie wroga nawet w najtrudniejszych okresach niepowodzeń, a później biorące udział we wszystkich kampaniach tej wojny. Zielone berety pojawiały się od fiordów Norwegii do dżungli Arakanu. Jest to także opowieść o biurokratycznej obstrukcji, świadomym mnożeniu przeszkód, zaniedbaniach i braku zrozumienia, czym są i co mogłyby zdziałać siły specjalne.

Staraliśmy się opowiedzieć tę historię, opierając się przede wszystkim na relacjach pierwszych komandosów, i przedstawić wszystkie aspekty ich służby w szeregach armii, od rekrutacji do rozwiązania oddziałów, ukazać rozliczne konflikty, triumfy, niepowodzenia i porażki, jakie stały się ich udziałem w tych latach. Żołnierze ci zrzeszeni byli w związku komandosów (Old Comrades Association of the Army Commandos) i podtrzymywali wyniesione z czasu wojny więzi koleżeńskie podczas długich, monotonnych lat pokoju.

Historia komandosów nie skończyła się jednak wraz z rozwiązaniem w 1946 roku oddziałów walczących podczas wojny, choć wtedy wydawało się, że spełniły już swoją rolę; dziś jednak, kiedy świat wkracza w nowe tysiąclecie, komandosi znów są potrzebni. Około tysiąca komandosów armii służy obecnie w 3. Brygadzie Komandosów Królewskiej Piechoty Morskiej, zasilając wiele niezbędnych brygadzie służb - artyleryjskich, inżynieryjnych, transportowych, powietrznych. Ukończyli oni kurs w Centrum Szkolenia Komandosów Królewskiej Piechoty Morskiej w Lympstone w Devonie, otrzymali zielone berety i służą w oddziałach na całym świecie. W 1982 roku popłynęli wraz ze swymi kolegami, komandosami piechoty morskiej z batalionów 40., 42. i 45., które przetrwały od czasów II wojny światowej, by odbić zajęte przez Argentynę Falklandy.

Oddziały komandosów istnieją nie tylko w Armii Brytyjskiej i w Królewskiej Piechocie Morskiej. Także Australia ma takie jednostki, a Belgia utrzymuje Pułk Spadochronowo-Desantowy, wywodzący się z belgijskiej kompanii 10. międzyalianckiego oddziału komandosów z czasów II wojny światowej. Stany Zjednoczone używały jednostek komandosów do zadań zwiadowczych w Wietnamie. Pomysł powołania tego typu oddziałów rozpowszechnił się, jak każdy dobry pomysł.

Warto przy tym pamiętać, że akcje, jakie wykonywali komandosi, nie były w historii, a szczególnie w historii brytyjskiej, niczym nowym. Już w Starym Testamencie można znaleźć opowieści o wyczynach zupełnie takich samych jak te, których dokonywali współcześni komandosi. Wojny podjazdowe czy partyzantka mają długą historię. Od najdawniejszych czasów nieregularne działania wojenne - zasadzki, nocne wypady, nagłe ataki, nieoczekiwane odwroty - umożliwiały małym krajom walkę z liczniejszym i silniejszym przeciwnikiem.

Dotyczy to wielu narodów, ale zwłaszcza Brytyjczyków, których kraj nigdy nie był gęsto zaludniony i nie brakowało mu wrogów. Jeśli przyjrzeć się brytyjskiej historii, okazuje się, że znaczącą rolę odegrał w niej długi ciąg wojen, które zaczęły się atakiem z morza, Brytania jest przecież wyspą. Nie może więc dziwić, że brytyjscy żołnierze w sposób niejako naturalny podejmowali akcje desantowe w czasie II wojny światowej. Należy zatem zacząć tę książkę od krótkiej historii desantów morskich, ulubionego przez brytyjskich komandosów sposobu atakowania.

Pisana historia Brytanii zaczyna się, rzec można, od najazdu rzymskiego w 55 roku p.n.e. Najazd został odparty, lecz w następnym roku szturm przypuszczono z większym sukcesem i Brytania stała się rzymską kolonią. Panowanie Rzymian w Brytanii trwało około 470 lat. Od końca V wieku Brytowie stawiali czoło kolejnym atakom z morza, podejmowanym przez Jutów, Anglów i Sasów, którzy przepływali przez Morze Północne w swych długich, wąskich łodziach, by łupić klasztory i miasta, mordować lub brać w niewolę zromanizowaną ludność i ostatecznie osiąść we wschodniej Anglii, która stała się ich ojczyzną. Nazwy hrabstw Essex i Sussex, zasiedlonych przez wschodnich i południowych Sasów, pochodzą właśnie od nazw tych plemion, których potomkowie stworzyli anglosaską Anglię i zaprowadzili krótki okres pokoju.

Przerwa w działaniach wojennych nie trwała długo. W następnych stuleciach śladem Sasów poszli Duńczycy, wikingowie, którzy zajęli połowę kraju, a następnie Normanowie, którzy objęli władzę nad całym sasko-duńskim królestwem. Jest zatem oczywiste, że Brytyjczycy, stanowiący, co często się podkreśla, mieszankę ras, wywodzą się od tych żeglujących po morzach najeźdźców.

Brytyjczycy zawsze mieli szczególną skłonność do wojen podjazdowych, zwłaszcza Celtowie żywili do nich upodobanie. W istocie tego typu walki były przez stulecia chlebem powszednim mieszkańców Wysp Brytyjskich, zwłaszcza na pograniczu walijskim i szkockim; każda lista żołnierzy brytyjskich oddziałów nieregularnych czy jednostek komandosów pełna jest celtyckich nazwisk - wymieńmy choćby lorda Lovata czy Paddy'ego Mayne'a.

W 1066 roku Wilhelm Zdobywca, potomek Normanów, wojowniczych wikingów, którzy utworzyli własne państwo, zwane Normandią, powtórzył wyczyn Cezara, wylądował na wyspie i zajął większą jej część. To także stało się precedensem. Blisko dziewięćset lat później, 6 lipca 1944 roku, nastąpiło zakrojone na szeroką skalę lądowanie wojsk sprzymierzonych w Normandii. Tkanina przedstawiająca operację „Overlord” w D-Day Museum w Portsmouth zawiera sceny takie same, jak słynna tkanina z Bayeux, tylko żelazne hełmy zostały zastąpione przez zielone berety. Wizyta w D-Day Museum była jednym z etapów przygotowań do napisania tej książki.

Podczas wojny stuletniej w latach 1337-1453 Francuzi nieustannie najeżdżali południowe wybrzeża Brytanii, szczególnie pięć portów hrabstw Kent i Sussex, stanowiących bazę wypadową do ataków na Francję. Anglicy z kolei najeżdżali francuskie miasta, armia wielokrotnie lądowała na wybrzeżu francuskim, a lądowanie w 1415 roku w Harfleur u ujścia Sekwany dało początek kampanii, której wynikiem była rozstrzygająca bitwa pod Azincourt.

W 1588 roku marynarka angielska odparła najazd hiszpańskiej Wielkiej Armady. Król Filip II, który wysłał Armadę na zgubę, bez wątpienia dostrzegał ryzyko tego przedsięwzięcia; w czasie swojego krótkiego małżeństwa z królową Marią pisał: „Królestwo Angielskie jest i musi zawsze pozostać potęgą morską, od tego bowiem przede wszystkim zależy jego bezpieczeństwo”. Armada, dowodzona przez księcia Medina-Sidonię, miała skierować się najpierw do brzegów Flandrii, aby wziąć na pokład armię Aleksandra Farnese, księcia Parmy, mającą wylądować w Anglii. Była to w pewnym stopniu operacja połączona - marynarka wojenna miała przewieźć wojska lądowe do Anglii. Plan ten nie powiódł się. Ataki floty angielskiej zmusiły Hiszpanów, którzy ponieśli wielkie straty, do odpłynięcia na północ. Armia hiszpańska nie wylądowała w Anglii.

Zapobiegły temu angielskie działa i angielska pogoda, ale z lekcji tej płynęła nauka, że marynarka wojenna idealnie nadaje się do obrony, nie może jednak przerzucić swoich sił na ląd, jeżeli nie ma oddziałów desantowych. Dla państw kontynentalnych nie ma to znaczenia, dla wyspiarskiego królestwa jest to sprawa zasadnicza. Słuszności tego poglądu dowiodła choćby wojna o Falklandy w 1982 roku, kiedy to decydującą rolę odegrały niewielkie, ale doskonale wyszkolone oddziały desantowe. Wielka Armada ich nie miała i poniosła klęskę.

W XVII wieku, gdy istniała już Królewska Marynarka Wojenna, rolę wojsk desantowych pełniła, choć niezbyt skutecznie, piechota. W 1664 roku z cywilnych oddziałów zbrojnych Londynu utworzono Pulk Piechoty Morskiej Księcia Yorku i Albany, uzbrojony w strzelby skałkowe, które miały być bardziej przydatne na morzu niż zapalane za pomocą lontu muszkiety.

Pułk ten, znany także pod nazwą Pułku Lorda Admirała, przekształcił się ostatecznie w Królewską Piechotę Morską; należących do niej żołnierzy szkolono do akcji desantowych, ich zadaniem było zapewnić dowództwu floty możliwość przerzucania wojsk na ląd, dostarczać strzelców wyborowych mających zabijać oficerów i artylerzystów nieprzyjaciela w czasie bezpośredniego starcia okręt w okręt, w razie potrzeby mieli oni także - co czasem robili - poskramiać zbuntowanych marynarzy. Żołnierze piechoty morskiej stacjonowali na okrętach, aby zapobiegać buntom i, jak zwykli mówić, „powstrzymać marynarzy i oficerów od zjedzenia siebie nawzajem”. Brali udział w wielu wyprawach morskich, lecz akcji desantowych dokonywali nie tylko oni. Podczas wielkich kampanii wojennych uczestniczyły w nich także regularne oddziały armii brytyjskiej.

W latach pięćdziesiątych XVIII wieku Brytyjczycy nasilili ekspansję terytorialną, a w toczonych wówczas wojnach dużą rolę odgrywały operacje lądowania wojsk. Do najbardziej znaczących należała operacja z początku wojny siedmioletniej, kiedy to w 1759 roku armia generała Wolfe'a podjęła ofensywę w górę rzeki Św. Wawrzyńca i po ciężkiej bitwie zajęła Quebec, co przesądziło o losach Kanady - ten rozległy kraj znalazł się pod panowaniem brytyjskim. Lądowanie armii Wolfe'a stało się wzorem dla wielu wielkich operacji dokonywanych przez jednostki komandosów podczas II wojny światowej, ale w ciągu ostatnich dwóch stuleci było znacznie więcej tego typu działań. Zajęcie Quebecu było klasyczną „operacją połączoną”, w której brały udział siły morskie i lądowe, i jedną z wielu przeprowadzonych na całym świecie przez Królewską Marynarkę Wojenną w celu zdobycia nowych terytoriów dla Korony brytyjskiej.

Pięćdziesiąt lat później, w czasie wojen napoleońskich, Brytyjczycy przekonali się na własnej skórze, co mogą zdziałać siły specjalne; była to kolejna lekcja udzielona przez historię. Lord Wellington zabrał na wojnę w Hiszpanii tylko doborowe oddziały polowe. Na miejscu okazało się jednak, że armia hiszpańska niewiele może zdziałać w otwartej bitwie z Francuzami; warunki terenowe tego kraju, „w którym małe armie przegrywały, a duże armie przymierały głodem”, nadawały się jednak znakomicie do walki partyzanckiej toczonej przez hiszpańskich guerillos. Walki w Hiszpanii w latach 1808-1814 nazywa się guerillą (wojenką), od hiszpańskiego guerra - wojna. Regularne wojska stoczyły wielkie bitwy pod Vittorią, Salamanką, Badajoz i Talaverą, lecz dopiero połączone oddziały wojskowe i partyzanckie pokonały Francuzów i wypędziły ich z Hiszpanii.

Grupy dobrze uzbrojonych partyzantów atakowały i wycinały francuskie garnizony, paraliżowały łączność, chwytały kurierów, sprawiły, że francuskie pozycje w Hiszpanii były nie do utrzymania. Jednocześnie odbywały się brawurowe wypady przybrzeżne; kapitanowie fregat, np. legendarny kapitan Hornblowers, wysyłali grupy złożone z marynarzy i żołnierzy piechoty morskiej, aby odcinać statki od dobrze bronionych portów. Eskapady takie były dość ryzykowne; podczas desantu na Teneryfę admirał Nelson stracił prawą rękę.

To wszystko powinno stworzyć przynajmniej podwaliny tradycji. Ciągle jednak traktowano akcje desantowe jako przedsięwzięcia pośledniejszej rangi, organizowane doraźnie, z użyciem sił, jakie były akurat pod ręką; nie były to działania ściśle wyspecjalizowane tak jak w późniejszych wojnach. W XIX i w początkach XX wieku wojny prowadzono przede wszystkim przy użyciu okrętów wojennych i krążowników oraz wielkiej ilości wojska; brytyjskie oddziały desantowe, i tak niezbyt liczne, niemal zanikły.

W wojnach kolonialnych epoki wiktoriańskiej operacje desantowe nie odgrywały większej roli. Imperium okrzepło, a strzegły go i poszerzały granice wojska lądowe. Wylądowały one nawet na Krymie, nie napotykając właściwie oporu, ale cała wojna* okazała się katastrofą. Brytyjczycy byli przekonani, że Marynarka Królewska panuje na morzach, natomiast armia może wylądować, gdzie zechce, i pod osłoną dział okrętowych maszerować, gdziekolwiek sobie życzy.... i tak to wyglądało aż do wojny burskiej na przełomie stuleci. Armia brytyjska zetknęła się tu z zupełnie innym przeciwnikiem, nie z marnie uzbrojonymi tubylcami, lecz odważnymi, sprawnymi oddziałami partyzanckimi, uzbrojonymi w nowoczesną broń, którą potrafiono się posługiwać.

* Krymska 1853-1856 - przyp. red.

Wojna burska toczyła się w latach 1899-1902 w Afryce Południowej. Po kilku początkowych sukcesach armia burska okazała się całkiem niezdolna do obrony przed stale rosnącą siłą regularnych wojsk brytyjskich. Kiedy jednak Burowie zaczęli wstępować do komand - commando to burska nazwa miejscowych oddziałów strzelców konnych - byli w stanie walczyć przez lata z całą potęgą brytyjskiego imperium i jego słynnymi generałami, Robertsem i Kitchenerem. Historia brytyjskich komandosów z okresu II wojny światowej i lat późniejszych ma korzenie w Afryce Południowej.

Wielu dowódców z czasów II wojny zdobywało szlify podczas długiej i ciężkiej kampanii burskiej.

Burski komandos Denys Reitz napisał wspomnienia zatytułowane, jakże by inaczej, Commando, które wydawane jeszcze czterdzieści lat później stanowiły źródło inspiracji dla żołnierzy brytyjskich. Reitz opisywał, w jaki sposób małe, ruchliwe oddziały jeźdźców, uzbrojonych w niewiele więcej niż odwagę, wytrwałość i doskonałe strzelby, mogły odpierać ataki zmasowanych sił imperium mimo ciężkich strat i w niezwykle trudnej sytuacji. Sposób, w jaki Reitz podjął decyzję o wyjeździe na wojnę - na zasadzie „wstań i idź” - jest typowy dla każdego komandosa:

We wrześniu 1899 roku dowiedzieliśmy się, że oddziały brytyjskie zmierzają w stronę Transwalu i Oranu i otrzymaliśmy rozkaz ruszenia w stronę granicy z Natalem. W chwili, gdy to usłyszeliśmy, wyprowadziliśmy konie ze stajni, w ciągu dziesięciu minut osiodłaliśmy je i ruszyliśmy... nie zdając sobie sprawy, jak długo potrwa i jak będzie trudna ta podjęta bez chwili zastanowienia wyprawa.

Jedno z burskich komand wysadziło w powietrze pociąg pancerny. Wśród pasażerów znajdował się oficer 40. Pułku Huzarów, służący w Afryce Południowej jako korespondent wojenny. Nazywał się Winston Churchill, był premierem brytyjskim w czasie II wojny światowej i „ojcem brytyjskich komandosów”.

Podczas 1 wojny światowej przeprowadzono dwie operacje desantowe, jedna zakończona klęską, druga sukcesem. Pierwszą było lądowanie oddziałów brytyjskich, francuskich, australijskich, nowozelandzkich i Gurkhów na Półwyspie Gallipoli w Cieśninie Dardanele 25 kwietnia 1915 roku. Operacja ta była od początku skazana na niepowodzenie, ponieważ poprzedzająca ją, zakończona fiaskiem ekspedycja floty uprzedziła Turków o zbliżającym się natarciu. Oddziały utrzymały się na półwyspie do końca 1915 roku kosztem ciężkich strat w ludziach i bez widoków na zwycięstwo, a w końcu zostały wycofane pod osłoną nocy z 8 na 9 stycznia 1916 roku. Lądowanie na Gallipoli załamało na pewien czas karierę polityczną Winstona Churchilla, z którego inicjatywy podjęto tę próbę otwarcia bezpiecznej drogi morskiej do Rosji i wyeliminowania Turcji z wojny. Nie osiągnięto zupełnie nic, a straty były ogromne: 30 tysięcy zabitych, 74 tysiące rannych, 8 tysięcy zaginionych lub wziętych do niewoli. Co gorsza, nie wyciągnięto z tego wydarzenia żadnych wniosków. Churchill został zmuszony do rezygnacji, a brytyjskie władze wojskowe zaczęły podchodzić do operacji desantowych z ogromną nieufnością. Na szczęście następny desant, lądowanie w Zeebrugge, choć na mniejszą skalę, został przeprowadzony z o wiele większym sukcesem.

W dniu św. Jerzego, 23 kwietnia 1917 roku, żołnierze z 4. batalionu Korpusu Królewskiej Piechoty Morskiej dokonali wypadu na belgijski port Zeebrugge. Uważano, że port jest bazą wypadową okrętów podwodnych, a zadaniem uczestników akcji było zablokowanie kanału i doków i zniszczenie urządzeń portowych. Wypad zakończył się sukcesem; port został całkowicie zablokowany, a Korpus otrzymał dwa Krzyże Wiktorii. Operacja ta nie zakończyła działań niemieckich okrętów podwodnych, ponieważ Zeebrugge był tylko jedną z kilku baz U-bootów. Dowódcą operacji był kapitan Roger Keyes, późniejszy admirał sir Roger Keyes, wybitny oficer marynarki i zwolennik akcji desantowych, który w 1940 roku został dowódcą Operacji Połączonych i kierował akcjami desantowymi komandosów brytyjskich.

Państwa centralne zostały w końcu zmuszone do zawarcia pokoju, co stało się możliwe dzięki blokadzie morskiej, ogromnym stratom na froncie zachodnim i przystąpieniu do wojny Stanów Zjednoczonych Stany zaoferowały aliantom nieograniczone dostawy broni i sprzętu wojskowego, dzięki czemu można było prowadzić wojnę obliczoną na w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin