Ahern Jerry - Krucjata 09 Płonąca Ziemia.rtf

(650 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

JERRY AHERN

 

 

 

Krucjata

9. Płonąca Ziemia

 

(Przełożył: Piotr Skurzyński)

 

 

SCAN-dal

 

 

Dla żony Sharon (nie mylić z Sarah), dla Jasona, Michaela oraz Samanthy Ann Ahernów... Dla wszystkich, których zawsze kochałem...

 

ROZDZIAŁ I

 

Reed, nie czekając, aż jeep zatrzyma się na dobre, otworzył drzwiczki i wyskoczył na chodnik, wołając do kierowcy:

- Wracaj pędem do sztabu i powiedz tym dupkom, aby jak najszybciej wprowadzili w życie plan obrony numer trzy.

- Tak, panie pułkowniku, ale...

- Żadnych “ale”, ruszaj!

- A co będzie z panem?

- Już ja załatwię sobie jakiś środek transportu. Teraz zjeżdżajcie, kapralu.

- Tak, sir! - zawołał żołnierz, lecz jego słowa już nie dotarły do pułkownika Reeda biegnącego w stronę budynków byłej szkoły wyższej, zamienionej obecnie na szpital polowy. Wysokie schody, typowe dla wielkich gmachów stanów zachodnich, pokonał w trzech susach. Stojący przy drzwiach strażnik wyprostował się jak struna, prezentując broń.

- Zapomnijcie o tym, żołnierzu! Lećcie do kwatermistrza i powiedzcie mu, że zgodnie z planem obrony numer trzy ewakuujemy szpital.

Reed, nie czekając na odpowiedź, minął wartownika i wybiegł na dziedziniec, chcąc dostać się do bloku C, gdzie dawniej były pracownie, a obecnie oddział kobiecy. Skrajem dziedzińca szedł młody pielęgniarz, popychając przed sobą wózek z butlami tlenowymi.

- Człowieku, ewakuacja! - zawołał pułkownik. - Za parę minut pojawią się nad nami Sowieci! Przygotujcie pacjentów do drogi!

Oficer wbiegł do budynku, ślizgając się na wypolerowanej posadzce korytarza. Ujrzał wpatrującą się w niego pielęgniarkę, ubraną w za duży dla niej wykrochmalony fartuch.

- Siostro, przygotujcie pacjentów. Musimy stąd zwiewać, nadlatują Rosjanie!

Przemknął obok oniemiałej kobiety i wpadł do jednej z sal. W niewielkim pomieszczeniu było dość miejsca na trzy łóżka, ale stało tylko jedno. Leżąca na nim posiwiała kobieta przypominała bardziej woskową figurę niż żywego człowieka. Do lewego przedramienia miała przymocowaną kroplówkę. Na skraju posłania siedział siwy starszy mężczyzna o nieruchomej twarzy, otwartych ustach i załzawionych oczach, z których wyzierał ogromny ból. Na widok wchodzącego Reeda wstał, odzywając się nieprzytomnym głosem:

- Pan pułkownik? Oficer zasalutował.

- Pułkowniku Rubenstein, lada chwila spodziewamy się nalotu Rosjan. Nie mamy zbyt wiele czasu. Musimy przewieźć pańską żonę w bezpieczniejsze miejsce.

W oczach mężczyzny zabłysła złość.

- To nie twoja sprawa, Reed. Zajmij się ewakuacją, ja jestem jedynie emerytowanym oficerem lotnictwa. Zabierz innych pacjentów, ale moja żona zostanie tu wraz ze mną. Nie możemy jej stąd zabierać.

- Pułkowniku, oni nadlatują...

- Dobrze wiem, co robię, Reed. Ona nie może być przewieziona. To by jedynie skróciło jej życie, okradło ją z tych paru godzin, jakie pozostały... Moja żona umiera i wie o tym. Jeśli Rosjanie nadlecą, to umrzemy oboje.

Reed potrząsnął głową z niedowierzaniem.

- Nie może pan tego uczynić. A co z pańskim synem...?

- Paul to zrozumie.

- Nie! Gdybym ja był na jego miejscu, nigdy bym nie zrozumiał. Pański syn i pana stanowisko zobowiązują pana do życia, pułkowniku. Pańska żona sama by o tym panu przypomniała, gdyby tylko...

- Wystarczy, Reed! - Przerwał stanowczo Rubenstein. - Wynoś się stąd i zostaw matkę Paula. Niech umrze w spokoju!

Oficer zacisnął pięści w bezsilnej złości, odwrócił się i wyszedł bez słowa. Idąc przez korytarz, wytarł dłonią łzy, które niespodziewanie napłynęły mu do oczu. Jego matka także umarła na raka i też nic nie mógł poradzić.

- A niech to diabli! - Uderzył pięścią w ścianę. Przejmujący ból przeszył kości dłoni.

Wyszedłszy na dziedziniec, usłyszał dudniący w głośnikach głos szpitalnego administratora, nakazującego natychmiastową ewakuację. Przynajmniej jedno jego zadanie zostało spełnione należycie!

Reed, wiedząc, że pani Rubenstein choruje na raka kości, z trudem pogodził się z myślą o jej rychłej śmierci. Ale że miał umrzeć jej mąż, a jego najlepszy przyjaciel... Tego nie potrafił zrozumieć, nie umiał tego przyjąć do wiadomości!

Wyprzedzając wyprowadzanych pacjentów, doszedł do ulicy. Przed schodami stały już cztery wielkie ciężarówki, na których tłoczyli się przerażeni chorzy i ranni.

Oficer spojrzał na zegarek. W każdej chwili mogli pojawić się Rosjanie. Dlaczego ciężarówki jeszcze nie odjeżdżają?

Wreszcie ruszyły.

Przez warkot motorów i gwar rozmów szpitalnego personelu przedarło się metaliczne buczenie. Reed wyciągnął z chlebaka lornetkę i skierował ją na północny wschód. Z tej odległości wielkie śmigłowce bojowe wyglądały jak ociężale brzęczące owady, jak ciemna metalowa szarańcza, gotowa pożreć wszystko, co jeszcze żyje. Naliczył ich siedemnaście.

Przymknął oczy i pomyślał o swoim przyjacielu, pułkowniku Rubensteinie. Staruszek miał szansę wydostania się stąd, ale z niej nie skorzystał. Reed mógł to zrozumieć, chociaż wolałby, aby Rubenstein zadbał o swoje bezpieczeństwo.

Przygładził dłonią rozwiane włosy i ponownie spojrzał na nadlatujące helikoptery.

- Niech Bóg strąci was wszystkich na dno piekła! - mruknął pułkownik, lecz wątpił, czy piekło okazałoby się gorsze niż ta cała cholerna wojna.

ROZDZIAŁ II

 

Stojący obok profesora Złowskiego pułkownik Rożdiestwieński zapalił papierosa, mimo iż wyraźnie widział tablice z zakazem palenia, wiszące na każdej ścianie laboratorium. Czasami pułkownik sprawiał wrażenie, że należy do tego gatunku ludzi, którzy natychmiast muszą sięgnąć po każdy zakazany owoc.

Rożdiestwieński pochylił się nad szklaną płytą zakrywającą kriogeniczną komorę, uważnie wpatrując się w skłębione opary gazu, błyszczące niebieskawą poświatą. Niebieskawą tak jak wczesny świt... “Tak - pomyślał - to może być świt nowej ery...” Dla jego ludzi!

O ile człowiek znajdujący się w komorze przeżyje.

Rożdiestwieński spojrzał na Złowskiego i zauważył, że naukowcowi dłonie drżą z emocji.

- Towarzyszu profesorze, kiedy się wszystkiego dowiemy?

- Najważniejszą odpowiedź powinniśmy poznać za kilkanaście sekund, towarzyszu pułkowniku.

Oficer skinął głową i ponownie zwrócił wzrok na komorę. Rosyjscy naukowcy zbudowali ją w oparciu o fragmenty dwunastu podobnych komór amerykańskich, wydobytych z ruin Centrum Kosmicznego w Johnson. Można by rzec żartobliwie, że urządzenie to skonstruowano na “amerykańskiej licencji”, i to takiej, za którą nic nie trzeba było płacić.

Wewnątrz najeżonego czujnikami pojemnika spoczywało ciało kaprala Wasyla Gurienki, ochotnika, który dobrowolnie zgłosił chęć udziału w ryzykownym eksperymencie.

- Kapralu? - zawołał niespodziewanie Rożdiestwieński. - Żyjecie?! Wasyl?!

W oparach gazu coś się poruszyło.

- To nie musi być świadoma reakcja, towarzyszu pułkowniku - przestrzegł Złowski. - To mógł być zwykły odruch warunkowy na wasz głos.

- Poruszył się świadomie czy nie - to nieistotne. On żyje! - powiedział wyraźnie podekscytowany oficer. - Wasyl!!

- Ależ, towarzyszu pułkowniku... - Wasyl!

Błękitny obłok zafalował i wyłoniło się z niego ciało młodego mężczyzny. Kapral Gurienko usiadł sztywno, nieprzytomnie wpatrując się w znajdujące się tuż nad jego głową szklane wieko. Rożdiestwieński przycisnął twarz do szyby.

- Kapralu?

Z komory, jak zza grobu, dobiegł przytłumiony głos:

- Towarzyszu pułk... pułków... niku... Ja... Co jest? ... Ja czuję...

Oficer powiedział wolno, wyraźnie akcentując każdą sylabę:

- Gdzieście się urodzili, kapralu?

- Mińsk... W Mińsku, towarzyszu... pułkowniku.

- Ile jest trzy razy dziewięć?

- Dwadzieścia siedem - odparł po chwili zastanowienia zapytany.

- Ile w przybliżeniu wynosi liczba pi?

- Aaaa... Trzy, przecinek, tysiąc czterysta szesnaście dziesięciotysięcznych, towarzyszu pułkowniku.

Z każdą chwilą głos Gurienki brzmiał pewniej i wyraźniej.

- Co tam robicie?

- Zgodziłem się służyć Związkowi... - Jak?

- Zgłosiłem się na ochotnika, aby jako królik doświadczalny wziąć udział w teście na działanie gazu narkotycznego. Po udanej próbie w kapsułach narkotycznych ma być umieszczonych tysiąc żołnierzy doborowych formacji KGB oraz wybrane towarzyszki. Mają w nich przetrwać pięćset lat, zaś po obudzeniu opanować w imieniu Kraju Rad całą ziemię oraz zniszczyć sześć amerykańskich promów kosmicznych, które w tym czasie powinny powrócić na ziemię, oraz...

- Dosyć! - przerwał Rożdiestwieński. - Reszta nie jest już ważna. Kapralu Gurienko, jesteście bohaterem Związku Radzieckiego. Nasz kraj, rząd, ludzie radzieccy, a zwłaszcza towarzysze sekretarze będą wam wdzięczni za poświęcenie i odwagę!

Pułkownik spojrzał na profesora.

- No i...?

- Mówiłem wam już, towarzyszu pułkowniku, że nie można tak szybko zweryfikować wszystkich wyników testu...

- Główne wnioski?

- Człowiek może bezpiecznie przebywać w komorze kriogenicznej, nie tracąc żadnych właściwości fizycznych czy psychicznych. Oczywiście, zanim wydamy orzeczenie o wynikach testu, kapral będzie musiał przejść szczegółowe badania, ale sądzę, że powinny wypaść pozytywnie...

Oficer rzucił niedopałek papierosa na ziemię i przydepnął go obcasem. Następnie podszedł do czerwonego telefonu stojącego na niewielkiej półce. Podniósł słuchawkę.

- Tu mówi Rożdiestwieński. Dajcie mi wywiad. Poczekał chwilę na połączenie. Usłyszał stukot oznaczający automatyczne włączenie się aparatury podsłuchowej, w słuchawce zaś rozległ się głos oficera dyżurnego, domagającego się podania hasła i numeru identyfikacyjnego.

- To nieważne, mówi pułkownik Rożdiestwieński. Przesyłam wiadomość siedemnastą. Powtarzam, SIEDEMNASTĄ! Jestem w laboratorium, lecz zaraz wracam do centrum dowodzenia. Tam będę czekał na odpowiedź.

Odwiesił słuchawkę i z zainteresowaniem spojrzał na Złowskiego.

- Nie jesteście ciekawi, towarzyszu profesorze?

- Czego, towarzyszu pułkowniku? Oficer uśmiechnął się.

- Tego, co oznacza wiadomość siedemnasta.

- Nie interesują mnie tajemnice wojskowe. - Naukowiec spuścił wzrok, dobrze wiedząc, z kim ma do czynienia.

Jednak tym razem pułkownik nie inwigilował Złowskiego.

- To zakodowana wiadomość na Kreml. Oznacza ona tylko jedno: “Idzie!” Czasem jedno słowo jest wszystkim, czego potrzeba - tłumaczył, chodząc w kółko. - Teraz dokończcie swoje badania, towarzyszu, i poinformujcie mnie o wynikach.

Zapalił następnego papierosa, w kartoniku zaś czekały dalsze dwadzieścia cztery. Musiał się ich napalić jak najwięcej, przecież czekało go pięćset lat abstynencji!

- Kapral powinien być traktowany jak bohater. Jakby był dygnitarzem z Kremla. - Rożdiestwieński uśmiechnął się do siebie. - Najlepsze lekarstwa, najlepsze jedzenie, niech dostanie wszystko, czego zapragnie. I wyślijcie go później do jakiegoś sanatorium na Krymie. Wam także bardzo dziękuję, towarzyszu profesorze. - Skinął lekko głową i opuścił laboratorium.

Idąc długim białym korytarzem Ośrodka Badawczo-Doświadczalnego, Rożdiestwieński z lubością słuchał, jak skrzypią jego nowe włoskie oficerki. Dawno rozpadną się w proch, a on wciąż będzie żył! Będzie nieśmiertelny, równy mitycznym bogom i herosom.

ROZDZIAŁ III

 

John Rourke ostrożnie odłożył karabin na blat stolika i spojrzał na Natalię. Dziewczyna wciąż była rozdrażniona, kurczowo ściskała w dłoniach swój M-16. Tuż przed nią, na małym stołku, siedział jej wuj, naczelny dowódca oddziałów Armii Czerwonej, stacjonujących w Ameryce Północnej, generał Warakow. Za nim stała jego sekretarka, dwudziestoparoletnia Jekaterina, dziewczyna drobna i delikatna. Opiekuńczo trzymała dłoń na ramieniu starego generała.

Oprócz nich w sali mumii Muzeum Lake Michigan znajdował się wraz ze swymi ludźmi kapitan Władow, dowódca sowieckich sił szybkiego reagowania. Rosjanie byli nerwowi, czujni i nieufni. Trzymali w pogotowiu odbezpieczoną broń.

Głos generała zdawał się swą łagodnością rozładowywać atmosferę wrogości i podejrzliwości.

- Doktorze Rourke, atak, który zaproponowałem, z całą pewnością zostanie powstrzymany przez KGB, a osoby biorące w nim udział poniosą niechybnie śmierć. Czuję się trochę winny, że wyjawiłem wam całą powagę sytuacji.

Rourke uśmiechnął się szeroko.

- Kapitan Władow ma jedenastu ludzi oraz swojego zastępcę, porucznika Daszrozińskiego. I jest jeszcze Natalia. Gdyby tylko tych trzynastu Rosjan brało udział w szturmie na górę Czejena, to niewątpliwie KGB poradziłoby sobie z nimi łatwiej niż z pryszczem na... nosie. Ale jestem jeszcze ja!

Warakow uśmiechnął się rozbawiony, kilku Rosjan z trudem powstrzymywało śmiech.

- To nie jest zabawne - rzekł poważnie Rourke. - Mogę załatwić dla was pomoc ludzi ze Stanów Zjednoczonych II! Znam teren i potrafię walczyć! Jeżeli połączymy nasze szczupłe siły z innymi oddziałami amerykańskimi, to jestem pewien, że uda nam się zakraść do bazy KGB i zniszczyć ich komory kriogeniczne oraz broń.

Przyjrzał się badawczo twarzom słuchaczy. Do wczoraj byli wrogami, dziś zaś stali się sprzymierzeńcami w walce z wszechpotężnym KGB. Ironia losu!

Jednak jakże trudno było załagodzić wzajemne animozje, nabrać do siebie zaufania... Rourke uważał, że śmiech przełamuje największe bariery, dlatego też John mówił napuszonym tonem, przedstawiając siebie jako Supermana z komiksów.

I cel swój osiągnął. Pierwsza zaczęła się śmiać Natalia, później kapitan Władow, o którym Warakow twierdził, że jest najlepszym żołnierzem Związku Radzieckiego, inni komandosi...

Na samym końcu dołączył do nich generał, któremu najdłużej udało się utrzymać powagę. Jego tubalny śmiech przypominał Rourke’owi świętego Mikołaja z kreskówek, które tak uwielbiał oglądać w dzieciństwie.

ROZDZIAŁ IV

 

Nadszedł świt.

Jednak nie niósł ze sobą zapowiadanej zagłady. Jeszcze nie... Natura darowała ocalałym z katastrofy ludziom kolejny dzień życia. Może ostatni...? Wybuchy atomowe zniszczyły warstwę ozonową chroniącą Ziemię przed śmiertelnym promieniowaniem. Nocami na niebie widniały pasma niebieskawej poświaty. W górnych warstwach atmosfery pojawiły się ogromne świecące kule zjonizowanego tlenu. Nasiliła się częstotliwość wyładowań elektrycznych. W górze coraz częściej pojawiały się smugi ognia. To pod wpływem promieni słonecznych wypalał się zjonizowany tlen. Każdego ranka chłodne po nocy powietrze mogło spłonąć w ułamku sekundy, niszcząc wszelkie formy życia. A tego kataklizmu nie dałoby się powstrzymać; fala ognia, szeroka jak horyzont, przemierzałaby całą Ziemię, wyjaławiając ją doszczętnie. Jedyną szansę przetrwania zagłady mieliby ludzie ukryci w głębokich, podziemnych, hermetycznie zamkniętych bunkrach... I ci ostatni potomkowie rodzaju ludzkiego żyliby tak długo, póki nie wyczerpałyby się zapasy powietrza, wody czy żywności.

Jednak Rourke miał szansę przetrwania, miał szansę ocalenia swojej rodziny, Paula, Natalii i siebie. Dzięki Warakowowi!

Od niego dowiedział się, że w posiadaniu KGB są kapsuły narkotyczne, w których można było przetrwać lata zagłady, doczekać, aż z wolna odtworzy się atmosfera na Ziemi, aż przylecą kosmiczne promy wysłane kilkanaście lat temu przez Amerykanów na krańce Układu Słonecznego. A na ich pokładach powróci kilkudziesięciu naukowców, bioników, medyków, inżynierów - cała elita umysłowa, gotowa odbudować cywilizację i kulturę. Zaś w ładowniach promów spoczywały zahibernowane nasiona tysięcy roślin, zarodki organizmów, domowe zwierzęta, ptaki, pożyteczne owady.

Gdzieś w kosmosie krążyło sześć cudownych ark Noego, mających powrócić za pięćset lat.

Niestety, KGB dobrze przygotowało się na ich przyjęcie. W potężnym schronie w górze Czejena zgromadzono tysiąc najlepszych komandosów oraz tysiąc młodych, dobrze rozwiniętych kobiet bez żadnych wad genetycznych, gotowych rozmnożyć się po przebudzeniu za pół tysiąca lat, opanować Ziemię, zaprowadzić na niej sowieckie prawa i porządki, gotowych zniszczyć amerykańskie promy w chwili ich lądowania.

O tym wszystkim rozmyślał Rourke, siedząc w wielkiej sali muzeum u stóp postaci walczących mastodontów. Warakow lubił tu zachodzić, przypatrywać się tym potężnym zwierzętom. Rourke rozumiał to, sam poczuł się przez chwilę, jakby był jednym z tych mastodontów, przygotowujących się do ostatecznej walki o przetrwanie. Musiał uratować swoich bliskich i rodaków, podróżujących na kraniec naszego układu. Miał przeszkodzić Rożdiestwieńskiemu w wykonaniu misji KGB, zniszczyć ich broń. Tego wymagało od niego przywiązanie do demokracji, do swobód obywatelskich, do wolności. Nie mógł dopuścić, aby przyszłym światem rządzili Sowieci. Nie mógł pozwolić, aby zło zatriumfowało nad dobrem.

ROZDZIAŁ V

 

Sarah Rourke, ubrana w wełniany sweter Natalii i swoją jedyną dżinsową spódniczkę, siedziała na kamieniu w pobliżu głównego wejścia do schronu, oglądając wschód słońca. Przy jej udach leżał odbezpieczony pistolet. Na sąsiedniej skale rozsiadł się Paul, uzbrojony, jakby wyruszał na wojnę. Na kolanach trzymał M-16, na ramieniu zawiesił pistolet maszynowy, przy pasie miał dwa rewolwery, zaś w kaburze na piersiach - automatycznego browninga. Nawet jego zabandażowana lewa ręka spoczywała na rękojeści noża.

- Rzeczywiście czujesz się na tyle dobrze, że możesz pozwolić sobie na dłuższe spacery? - zapytała kobieta.

- Jasne, uszkodzili mi tylko lewe ramię. Przecież walczyć mogę prawym, pani Rourke.

- Mówiłam już tyle razy, że mam na imię Sarah.

- Dobrze, Sarah - przytaknął, drapiąc się po nosie. - W każdym razie dobrze mi zrobi trochę świeżego powietrza.

- Ciekawe, co robią dzieci?

- Kiedy wychodziłem na zewnątrz, Michael czytał. Annie nie widziałem, ale na pewno jest w Schronie. Czemu poszłaś za mną? John polecił ci na mnie uważać?

Pokręciła głową, wstrząsając mokrymi włosami. Zastanawiała się, co się stanie, kiedy opustoszeją składy z żywnością i ubiorami, zapełnione przez jej męża. Oczywiście, posiadali podręczniki kroju i szycia, mieli także książki kucharskie. Czy i oni w dalekiej przyszłości będą ubierać się niczym jaskiniowcy, jeść dziczyznę, wytwarzać świece domowej roboty? A przecież generator elektryczny zainstalowany na podziemnym strumyku będzie im przez setki lat dostarczał energii. Roześmiała się głośno.

- O, przepraszam...

- Za co? - zdziwił się Paul. - Jak powiadają lekarze, śmiech to zdrowie.

- Wyobraziłam sobie siebie ubraną w skóry, piekącą w kuchence mikrofalowej królika upolowanego przez Johna, przyświecającą sobie pochodnią.

Paul zawtórował jej śmiechem.

Mimo wszystko - pomyślała Sarah - dobrze mieć jakieś perspektywy”.

ROZDZIAŁ VI

 

Reed podniósł M-16 porzucony przez żołnierza zabitego podczas pierwszego uderzenia. Ćwierć mili od szpitala helikoptery zawróciły, ponownie otwierając ogień do uciekających pojazdów. Na ogromnych amerykańskich heliach widniały wielkie, starannie wymalowane, czerwone gwiazdy. Pułkownik wpakował cały magazynek w najbliższą maszynę. Z większym skutkiem komar zaatakowałby słonia!

- O kurwa! - mruknął, kryjąc się za jedną z unieruchomionych ciężarówek. Długie serie z broni pokładowej wyryły w asfalcie głębokie bruzdy, przecięły na pół czołgającego się po ziemi sanitariusza, z chrzęstem wbijały się w karoserię, brezent, skrzynię samochodu. W środku pojazdu wybuchła ogromna wrzawa i ulokowani w niej pacjenci z krzykiem wyskakiwali na ziemię, usiłując znaleźć bezpieczniejsze schronienie, zaś radzieckie śmigłowce krążyły nad ich głowami niczym sępy, a salwy z pokładowych działek zmieniały ludzi w bezkształtną krwawą masę.

Część ciężarówek zdążyła już odjechać, jednak pozostały przed szpitalem jeszcze trzy. Jedna z nich stanęła w ogniu, ze skrzyni wypadli płonący ludzie. Tarzali się po ziemi w konwulsjach.

- Wy skurwysyny! - wrzasnął w bezsilnej wściekłości pułkownik.

Nastąpiła chwila spokoju, helikoptery skierowały się w stronę wzgórz, aby spokojnie przegrupować szyki i raz jeszcze zaatakować bezbronnych Amerykanów.

Wiedziony irracjonalnym impulsem pułkownik odwrócił się i spojrzał na szpitalną bramę. Na szczycie schodów stał nieruchomo Rubenstein. Wyglądał jak kamienny posąg. Wolno podniósł głowę ku niebu i zawył:

- Moja żona nie żyje! Słyszysz? Moja żona nie żyje!!

Pomimo sporej odległości Reed dostrzegł rozdarte ubranie na piersiach starego oficera i podrapane aż do krwi ciało. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że przecież Rubensteinowie są Żydami i że Żydzi właśnie w ten sposób okazują swoją najgłębszą rozpacz.

Chciał zawołać, że mu przykro, lecz nagle zauważył, jak od zbliżających się śmigłowców odrywają się czarne pojemniki i spadają na budynki. W ułamku sekundy na ziemi zapanowała ogromna jasność i wszystko - szkołę, dziedziniec, ludzi oraz pułkownika Rubensteina - zalała rzeka ognia.

Napalm!

Reed poczuł na twarzy podmuch żaru i przestraszony odbiegł kilkanaście jardów w kierunku najbliższej ciężarówki. Pojazd nie wyglądał na uszkodzony. Wskoczył na schodki kabiny.

- Kierowco, zabierajmy się stąd!

Spojrzał na twarz żołnierza, bezwładnie opartego o kierownicę. Otwarte szeroko oczy szofera były zamglone, zimne i puste...

- Niech Bóg cię ma w opiece, synu - mruknął pułkownik, wyrzucając martwego kierowcę z kabiny i zajmując jego; miejsce.

Przekręcił kluczyk. Motor zapalił i chodził miarowo.

- Wreszcie coś się układa... Spojrzał przez tylną szybkę do skrzyni. Na podłodze kuliło się kilkoro rannych.

- Trzymajcie się, jedziemy! - zawołał do nich. Nie chciał, aby stan zdrowia któregokolwiek pogorszył się przez jego szaleńczą jazdę.

Zwolnił hamulec i z głośnym rykiem silnika ruszył do przodu, jakby był kierowcą rajdowym biorącym udział w ważnym wyścigu. “Właściwie to jest wyścig - pomyślał. -Wyścig ze śmiercią!”

Nisko, niecałe dwadzieścia stóp nad drogą, leciał wprost na niego jeden z ogromnych szturmowych helikopterów. Reed widział twarz pilota pochylonego nad pulpitem i wyszczerzone zęby strzelca pokładowego. Sprzężone cztery działka plunęły gradem pocisków. Pułkownik odruchowo zamknął oczy. Usłyszał trzask pękającej szyby, świst kul, stukot dziurawionej blachy, jakieś krzyki, ryk oddalającego się śmigłowca. Stracił kontrolę nad pojazdem. Nic nie widział - przednia szyba nie stłukła się, lecz popękała na tysiąc maleńkich załamań, stając się zupełnie nieprzezroczysta. Poczuł szarpnięcie i uderzenie z prawej strony. Musiał ściąć jeden ze słupów telefonicznych. Zahamował raptownie i wyskoczył na ziemię. Nim powstał, wyciągnął z kabury swojego kolta i rozejrzał się czujnie.

Nieprzyjaciel wracał do bazy, jego zadanie zostało wykonane. Szkoła znikła w morzu ognia, na drodze pozostały dwie rozbite, płonące ciężarówki, wokół nich leżały dziesiątki zakrwawionych, pokiereszowanych ciał. Po poboczu czołgał się jakiś ranny, ocalali przy życiu pielęgniarze usiłowali nieść pomoc tym, których można było jeszcze uratować.

Oficer ruszył do samochodu, chcąc sprawdzić, czy wóz ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin