Antologia SF - Stało się jutro 11.pdf

(509 KB) Pobierz
1170458048.001.png
STAŁO SIĘ JUTRO
(zbiór jedenasty)
ILIA WARSZAWSKI
DUSZA DO WYNAJĘCIA
Igor Pawłowicz Tietierin, modny i cieszący się wzięciem powieściopisarz, podszedł do okna
i zaciągnął grube, niebieskie story. W gabinecie od razu zrobiło się przytulniej. Tietierin uchylił
drzwi do korytarza i krzyknął:
- Nadieńka! Pracuję. Niech nikt mi nie przeszkadza.
- Dobrze! - odpowiedział kobiecy głos. - Podać ci herbatę
- Proszę, ale mocną !
Wziął z rąk żony termos i zamknął drzwi na klucz. Godziny, w których Tietierin pracował,
otoczone były czcią. Wszyscy domownicy chodzili wtedy na palcach, rozmawiali szeptem, a telefon
wędrował do kuchni. Nikt nie miał prawa niepokoić go w tym czasie. Wyjątek stanowiła piękna suka
collie. Tietierin lubił w czasie pracy czuć na sobie pełne oddania spojrzenie psich oczu.
Usiadł przy stole i zaczął przeglądać nie dokończony rozdział powieści. W miarę jak czytał,
na jego twarzy coraz wyraźniej wykwitał pogardliwy uśmiech. Jak zwykle nie to. Chałtura. Skoropis.
Płaskie dialogi. Nie, ten rozdział trzeba pisać zupełnie inaczej. Ale jak?
Tietierin wkręcił w maszynę czystą kartkę i zamyślił się. Chciało się czegoś świeżego,
własnego, a tymczasem na myśl przychodziło mu tylko to paskudztwo, które wiele już razy
przenicowali i opracowali tacy chałupnicy jak on. Oczywiście nie jest geniuszem, choć krytycy
jednogłośnie uznają, że ma talent. Ale na co ten talent jest marnowany? Dziesięć książek. A wśród
nich ani jednej choć trochę bardziej znaczącej. Jednodniowe ćmy. Wiecznie brakuje czasu. Zawsze
poganiają człowieka terminy oddania rękopisu. Dobrze byłoby wyjechać gdzieś, gdzie diabeł mówi
dobranoc, jak najdalej od wszelkich wydawnictw i umów. Leżąc na trawce myśleć, myśleć, myśleć,
dopóki myśli nie staną się jasne i przejrzyste jak woda w górskim źródle.
- Widzisz, kochany - przerwał sam sobie - nawet w tym nie potrafisz się obejść bez
szablonów. Jak woda w górskim źródle! Wiecznie operujesz cudzymi słowami. Ale skąd je wziąć, te
własne słowa? - Zmiął nie dokończony rozdział i z gniewem wrzucił go do kosza.
Pies, najwyraźniej wyczuwszy, że jego pan jest nie w sosie, podszedł i położył mu na
kolanach głowę.
- Tak, Diana - powiedział drapiąc psa za uchem. Wszystko zdobywa się z trudem: i to
mieszkanie, i dywan, na którym śpisz, i smaczne kosteczki. Za wszystko trzeba czymś płacić.
Chciał powiedzieć jeszcze coś ważnego, ale w tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi.
- Co tam takiego?! - zapytał z rozdrażnieniem Tietierin.
- Przecież prosiłem, by mnie nie niepokojono!
- Wybacz, Igorku - powiedziała żona. - Ktoś do ciebie przyszedł. Mówiłam, że jesteś zajęty,
ale on...
- Do diabła ! - Tietierin wstał i wyszedł na korytarz. Nieproszony gość właśnie zdejmował
płaszcza. Na odgłos kroków odwrócił się, bez pośpiechu rozebrał, przygładził siwe włosy i szurnął
nóżką.
- Proszę mi wybaczyć, Igorze Pawłowiczu - powiedział z lekka grasejując. - Proszę nie
gniewać się na mnie za tak bezceremonialne wtargnięcie. Ośmieliłem zjawić się u pana bez
uprzedzenia dlatego, że moja sprawa nie cierpi zwłoki. Moje nazwisko Langbard. Łuka Jewsiejewicz
Langbard, w przeszłości wykładowca chemii, a teraz emeryt. Już raz miałem honor być panu
przedstawiony.
Tietierin spojrzał na niego ze zdziwieniem. "Łuka Jewsiejewicz Langbard". "Miałem honor
być panu przedstawiony". Wszystko to pasowało do wyglądu zewnętrznego tego człowieka.
Nieznajomy ubrany był starannie, nawet wytwornie, jeśli operować pojęciami z końca XIX wieku.
Miał na sobie spodnie w paski, czarny dwurzędowy surdut z najcieńszego sukna, na szwach zresztą
nieco wyrudziały, stojący krochmalony kołnierzyk z zagiętymi rogami, zamiast krawata czarną
morową wstążkę. Ubrany był w buty z zamszowymi wierzchami i mnóstwem guziczków. W ręce
trzymał skórzaną walizeczkę równie staromodną, jak jego przyodziewek.
Poza tym w przedpokoju unosił się dziwny zapach ni to perfum, ni to kadzidła.
Niecodzienny wygląd gościa i ten dziwny zapach wydały się jednak Tietierinowi dziwnie
znajome:
- Proszę! - powiedział przepuszczając Langbarda przodem. W drzwiach gabinetu wydarzyło
się coś, co wprawdzie nie miało większego znaczenia, ale mimo wszystko zdziwiło Tietierina.
Diana,
która zazwyczaj odnosiła się do wszystkich obcych z wyniosłą obojętnością, rzuciła się na spotkanie
Langbardowi i zaczęła go obwąchiwać, z jakimś dziwnym zapamiętaniem szturchając nosem jego
spodnie i surdut.
- Diana, na miejsce! - krzyknął Tietierin, ale na psie nie zrobiło to żadnego wrażenia. - Do
kogo mówię? Na miejsce! - trzepnął ją lekko. Diana jeszcze kilka razy konwulsyjnie pociągnęła
nosem, a potem obojętnie ziewnąwszy położyła się na dywanie nie spuszczając oka z Langbarda.
- Proszę wybaczyć! - powiedział Tietierin. - Ona nigdy nie pozwala sobie na takie rzeczy.
Wprost nie mogę zrozumieć...
- Zapach - przerwał mu Langbard siadając na krześle. Nie ma w tym niczego dziwnego, po
prostu zapach. Zwierzęta go lubią. A więc nie pamięta mnie pan... Brzmiało to raczej jak twierdzenie
niż pytanie.
- Chwileczkę... - Tietierin przysłonił dłonią oczy. Nie wiadomo czemu bardzo chciał sobie
przypomnieć, gdzie też widział tę niezgrabną postać w surducie, twarz ze spiczastym nosem, rzadkie
siwe włosy i pozbawione krwi ręce z długimi palcami. I ten zapach... Wciągnął słaby aromat
kadzidła
i nagle wszystko w dziwny sposób rozjaśniło się w jego głowie.
... To był jeden ze zgiełkliwych wieczorów u niego w domu, zdaje się, że z okazji wyjścia
Zgłoś jeśli naruszono regulamin