MAURICE DRUON
Zamordowana królowa
LA REINE TRIANGLE
Cykl historyczny: KRÓLOWIE PRZEKLĘCI
TOM II
Przełożyła: ANNA JĘDRYCHOWSKA
Wydanie oryginalne: 1966
Wydanie polskie: 2001
Pragnę raz jeszcze wyrazić głęboką wdzięczność dla moich współpracowników: Pierre de Lacretelle, Georges Kessel, Christiane Grémillon, Madeleine Marignac, Gilberta Sigaux, José-André Lacour za cenne rady udzielone mi przy opracowaniu tej książki. Chciałbym także podziękować pracownikom Biblioteki Narodowej i Archiwum Narodowego za nieodzowną pomoc w naszych pracach.
M.D.
Cała historia tego okresu to walka na śmierć
i życie legisty z baronem.
MICHELET
PROLOG
Dnia 29 listopada 1314 roku, w dwie godziny po nieszporach, dwudziestu czterech jeźdźców w barwach Francji wypadło cwałem z zamku w Fontainebleau. Śnieg bielił leśne drogi, niebo było czarniejsze niż ziemia; zapadła już noc, a raczej – na skutek zaćmienia słońca – noc nieprzerwanie trwała od wczoraj.
Dwudziestu czterech jeźdźców nie zazna spoczynku przed świtem; będą cwałować nazajutrz i w dnie następne, jedni do Flandrii, inni do Angoumois i Gujenny, jeszcze inni do Dole we Franche-Comté, ci do Rennes i Nantes, tamci do Tuluzy, do Lyonu, do Aigues-Mortes, budząc po drodze bajlifów i seneszalów, prewotów, ławników, kapitanów, głosząc w każdym mieście czy też osadzie królestwa, że król Filip IV Piękny nie żyje.
Na wszystkich dzwonnicach poczną bić żałobne dzwony, wielka, dźwięczna, ponura fala popłynie, rozszerzając się, aż dosięgnie wszystkich granic Francji.
Po dwudziestu dziewięciu latach spiżowych rządów „król z żelaza” skonał, rażony w mózg. Miał czterdzieści sześć lat. Śmierć jego nastąpiła w niespełna sześć miesięcy po zgonie strażnika pieczęci, Wilhelma de Nogaret, a w siedem miesięcy po zejściu ze świata papieża Klemensa V.
Tak oto jakby sprawdzało się przekleństwo, jakie 18 marca ze szczytu stosu rzucił wielki mistrz templariuszy, który powołał wszystkich trzech, aby zanim upłynie rok, stawili się przed Sąd Boży.
Król Filip, władca nieugięty, wyniosły, mądry i tajemniczy, tak zrósł się ze swoim krajem i tak górował nad swą epoką, iż tego wieczoru wszyscy odczuli, że przestało bić serce królestwa. Narody nigdy jednak nie giną z powodu śmierci jednego człowieka, choćby był najwybitniejszy; ich narodzinami i kresem rządzą inne prawa.
Odtąd imię Filipa Pięknego oświetlą w mroku stuleci tylko płomienie stosów, na które ten monarcha rzucał swych wrogów, oraz iskrzenie się złotych monet, które kazał rzezać. Nader rychło wszyscy zapomną, że okiełznał możnowładców, utrzymywał pokój w miarę możności, reformował prawa, wybudował twierdze, aby można było bezpiecznie siać, zjednoczył prowincje, zwoływał zgromadzenia mieszczan, a przede wszystkim czuwał nad niezawisłością Francji.
Zaledwie ostygła jego ręka, zaledwie zgasła ta potężna wola, a już rozpętały się długo ujarzmiane lub zwalczane zawiedzione ambicje, prywaty, urazy, żądze zaszczytów, wpływów, bogactw.
Dwie grupy gotowały się do bezlitosnej walki o władzę: z jednej strony reakcyjny klan baronów pod wodzą Karola de Valois, brata Filipa Pięknego, z drugiej zwarta grupa najwyższej administracji, kierowana przez Enguerranda de Marigny, koadiutora zmarłego króla.
Tylko silny monarcha mógł uniknąć konfliktu, który kluł się od miesięcy, i tylko on mógł był go rozstrzygnąć. Wstępujący zaś na tron dwudziestopięcioletni książę, Ludwik Nawarry, wydawał się równie mało uzdolniony do rządów, jak i skąpo obdarzony przez los. Poprzedzały go niesława zdradzonego małżonka i przykre przezwisko Kłótliwego. Życie jego żony, Małgorzaty Burgundzkiej, uwięzionej za wiarołomstwo, miało być stawką w rozgrywce dwóch rywalizujących ze sobą stronnictw.
Koszty walki mieli jednak ponieść również ci, którzy nic nie posiadali, nie brali udziału w biegu wydarzeń, a nawet o niczym nie marzyli... Co więcej, zima roku 1314-1315 zapowiadała się jako zima głodowa.
Część pierwsza
POCZĄTEK PANOWANIA
I
ZAMEK GAILLARD
Osadzony na kredowej skale ponad miasteczkiem Petit-Andelys, zamek Gaillard górował, panował nad całą górną Normandią.
Sekwana w tej okolicy zatacza szeroką pętlę wśród soczystych łąk; zamek Gaillard czuwał nad dziesięciu milami w górę i w dół biegu rzeki.
Ryszard Lwie Serce kazał go zbudować przed stu dwudziestu laty, na przekór traktatom, rzucając tym wyzwanie królowi Francji. Widząc, jak stoi ukończony, wzniesiony na wzgórzu wysokim na sześćset stóp, bielejący świeżo ciosanym kamieniem, opasany podwójnym murem, patrząc na wysunięte ku przodowi szańce, kraty, blanki, barbakany, na trzynaście wież i potężną basztę, Ryszard wykrzyknął:
– Ach! Ten zamek to prawdziwy chwat!*[1]
Tak została ochrzczona budowla.
Wszystko zostało przewidziane dla obrony tego olbrzymiego prawzoru wojskowej architektury, szturm, atak czołowy lub okrążający, osaczenie, wdarcie się po drabinach, oblężenie, wszystko – prócz zdrady.
W siedem lat zaledwie po wybudowaniu twierdzy wpadła ona w ręce Filipa Augusta, w czasie gdy odbijał on królowi angielskiemu księstwo Normandii.
Od tej chwili zamku Gaillard używano nie tyle jako placu boju, ile jako więzienia. Władcy zamykali tu swych przeciwników, pozostawienie których na wolności zagrażałoby racji stanu, zaś skazanie na śmierć mogłoby wywołać zamieszki lub konflikty z innymi mocarstwami. Każdy, kto przekraczał zwodzony most tej cytadeli, miał mało szans, by ujrzeć świat ponownie.
Całymi dniami kruki krakały pod dachówkami, nocą wilki zbiegały się i wyły u stóp murów.
W listopadzie 1314 roku zamek Gaillard, jego wały obronne i garnizon łuczników służyły wyłącznie do straży nad dwoma kobietami: jedną dwudziestoletnią, drugą osiemnastoletnią, Małgorzatą i Blanką z Burgundii, dwoma księżniczkami francuskimi, synowymi Filipa Pięknego, skazanymi na dożywotnie więzienie za zbrodnię wiarołomstwa wobec małżonków.
Był to ostatni poranek miesiąca i właśnie godzina mszy.
Kaplica znajdowała się za drugim murem. Osadzona była na skale. Było tu ciemno i zimno; z nagich murów sączyła się wilgoć.
Ustawiono tam tylko trzy krzesła; dwa na lewo zajmowały księżniczki, jedno na prawo dowódca wartowni, Robert Bersumée.
Za nimi stali w szeregu zbrojni żołnierze równie znudzeni, równie obojętni, jakby ich zwołano na zbiórkę dla dostawy obroku. Śnieg, który wnieśli na podeszwach, topniejąc tworzył wokół żółtawe kałuże.
Kapelan zwlekał z rozpoczęciem nabożeństwa. Zwrócony plecami do ołtarza rozcierał zgrabiałe palce o wyszczerbionych paznokciach. Najwyraźniej jakaś nieprzewidziana sprawa zakłócała jego pobożną rutynę.
– Moi bracia – rzekł – musimy w dniu dzisiejszym wznosić modły wielce gorąco i wielce uroczyście.
Odchrząknął i zawahał się zakłopotany wagą tego, co miał oznajmić.
– Pan Bóg raczył powołać do siebie duszę naszego umiłowanego króla Filipa. Ciężki to cios dla całego królestwa...
Obie księżniczki zwróciły ku sobie twarze ujęte w grube czepce z nie bielonego płótna.
– Niech wzbudzą skruchę w sercu ci, co wobec niego zawinili lub go obrazili – mówił kapelan – niech ci, co zachowali żal do niego za życia, błagają dlań o miłosierdzie, którego każdy umierający czy to możny, czy niskiego stanu w równej mierze potrzebuje przed sądem Pana naszego...
Obie księżniczki padły na kolana i pochyliły głowy, aby ukryć radość. Nie odczuwały już chłodu, nie odczuwały już trwogi ani własnej nędzy. Zalała je olbrzymia fala nadziei; a jeśli w milczeniu zwracały się do Boga, to jedynie po to, aby mu dziękować, że uwolnił je od straszliwego świekra. Nareszcie, po siedmiu miesiącach więzienia w zamku Gaillard, docierała do nich ze świata dobra nowina.
W głębi kaplicy zbrojni szeptali, kręcili się, przytupywali.
– Dadzą chociaż każdemu z nas po srebrnym soldzie?
– Niby że król umarł?
– Ponoć tak robią.
– Nic podobnego, nie wtedy jak król umarł; może na koronację nowego króla.
– A jak się on będzie nazywał, ten nowy król?
– Czy będzie wojował, żeby ruszyć się wreszcie z tego kąta?
Dowódca fortecy odwrócił się i rzucił im szorstko:
– Modlić się!
Wiadomość stawiała przed nim szereg problemów. Starsza bowiem z uwięzionych była małżonką księcia, który właśnie dziś wstępował na tron.
„Więc jestem strażnikiem królowej Francji” – mówił do siebie kapitan.
Urząd więziennego dozorcy członków królewskiej rodziny nigdy nie był stanowiskiem do pozazdroszczenia. Robert Bersumée najgorsze chwile życia zawdzięczał tym dwóm skazanym, które przybyły do niego pod koniec kwietnia z ogolonymi głowami, w wózkach obciągniętych kirem i pod eskortą stu łuczników. Dwie młode kobiety, zbyt młode, by się nad nimi nie litować... piękne, zbyt piękne nawet w tych workowatych, zgrzebnych sukniach, żeby nie móc oprzeć się wzruszeniu, poznając je dzień po dniu przez siedem miesięcy... A niech no by uwiodły jakiegoś sierżanta z garnizonu i uciekły albo jedna z nich powiesiła się lub śmiertelnie zachorowała czy też niechby nastąpił nagły zwrot w ich losie, to zawsze on, Bersumée, będzie winny i łajany za zbytnią słabość lub zbędną surowość; a w żadnym wypadku nie przyczyni się to do jego awansu. Podobnie jak obie jego więźniarki nie miał ochoty zakończyć życia w tej cytadeli chłostanej wichrem, mokrej od mgły, wybudowanej dla dwóch tysięcy żołnierzy, a liczącej obecnie nie więcej niż stu pięćdziesięciu; nie chciał tkwić nad tą doliną Sekwany, skąd dawno wycofała się wojna.
Nabożeństwo ciągnęło się, ale nikt nie myślał ani o Bogu, ani o królu: każdy myślał tylko o sobie.
– Requiem aeternam dona ei Domine..*[2]. – zaintonował kapelan.
Kapelan, dominikanin w niełasce, którego do opustoszałego więzienia wtrącił nieprzyjazny los i nadmierny pociąg do wina, wciąż śpiewając rozważał, czy zmiana na tronie nie przyczyni się do polepszenia jego własnego losu.
Postanowił przez tydzień nie pić, aby zjednać Opatrzność i przygotować się do godnego przyjęcia łaskawej fortuny.
– Et lux perpetua luceat ei...*[3] – odpowiedział kapitan.
Jednocześnie myślał: „Nic mi nie można zarzucić. Wypełniałem otrzymane rozkazy, to wszystko; ale nie znęcałem się.”
– Requiem aeternam... – podjął kapelan.
– To nie dadzą nam nawet pół litra wina? – szepnął żołnierz Gros-Guillaume do sierżanta Lalaine’a.
Obie uwięzione poruszały jedynie wargami; nie śmiały zdobyć się na najkrótszy respons; śpiewałyby zbyt głośno i zbyt radośnie.
Na pewno dnia tego we Francji w kościołach znajdowało się wielu ludzi, którzy opłakiwali króla Filipa lub mniemali, że go opłakują. W rzeczywistości jednak wzruszenie, nawet u nich, było tylko pewną formą rozczulania się nad własnym losem. Ocierali oczy, siąkali, kiwali głowami, bo wraz z Filipem Pięknym odchodziło ich własne życie, wszystkie lata spędzone pod jego berłem, prawie jedna trzecia wieku przypieczętowana imieniem tego monarchy. Rozpamiętywali własną młodość, uświadamiali sobie własną starość i nagle ich jutro wydawało się niepewne. Król, nawet w godzinie zgonu, jest dla osieroconego narodu godłem i symbolem.
Po skończonej mszy Małgorzata Burgundzka, przechodząc obok kapitana, rzekła:
– Panie, życzę sobie mówić z wami o sprawach wielkiej wagi, a dotyczących was osobiście.
Bersumée odczuwał zakłopotanie, ilekroć Małgorzata Burgundzka zwracała się do niego i patrzyła mu w oczy.
– Przyjdę wysłuchać was, Pani – odpowiedział – natychmiast, jak tylko skończę obchód warty.
Rozkazał sierżantowi Lalaine odprowadzić uwięzione niewiasty i doradził mu szeptem zdwoić zarówno względy, jak i środki ostrożności.
Wieża, w której więziono Małgorzatę i Blankę, składała się tylko z trzech wielkich okrągłych komnat, identycznych i zbudowanych jedna nad drugą. Każda izba zajmowała całe piętro i każda miała komin z okapem i sklepiony sufit. Pokoje te łączyły kręte schody, biegnące w murze ślimacznicą. Oddział straży zajmował stale izbę na parterze, Małgorzata mieszkała w komnacie na pierwszym piętrze, Blanka – na drugim. Nocą grube, zamykane na kłódkę drzwi oddzielały obie księżniczki, w dzień miały one prawo się widywać.
Kiedy sierżant je odprowadził, odczekały, aż u dołu schodów zazgrzytały zawiasy i zasuwy.
Potem spojrzały na siebie i odruchowo podbiegły ku sobie, wołając:
– Umarł, umarł!
Ściskały się, tańczyły, płakały i śmiały się na przemian, niestrudzenie powtarzając:
– Umarł!
Zerwały płócienne czepce, potrząsnęły krótkimi siedmiomiesięcznymi włosami.
– Lustro! Najpierw chcę lustro! – wykrzyknęła Blanka, jakby już za godzinę miała być wolna, a jedyną jej troską był własny wygląd.
Na głowie Małgorzaty niby hełm piętrzyły się drobne, czarne loczki, zwarte i mocno skręcone. Włosy Blanki odrastały nierówno prostymi, jasnymi kosmykami koloru słomy. Obie kobiety instynktownie przesunęły palcami po karkach.
– Czy myślisz, że jeszcze mogę być ładna? – zapytała Blanka.
– Jakże musiałam postarzeć się, jeżeli zadajesz mi takie pytanie! – odparła Małgorzata.
Ileż obie księżniczki musiały znieść od wiosny! Tragedię w Maubuisson, sąd króla! Potworną kaźń swoich kochanków na wielkim placu w Pontoise! Ordynarne wrzaski motłochu, a później pół roku twierdzy, latem zaduch w rozpalonych murach, lodowaty chłód, gdy nadeszła jesień, wiatr, co jęczał bez przerwy pod zrębami murów, czarną gryczaną polewkę podawaną im jako posiłek, koszule szorstkie jak włosiennice, a zmieniane raz na dwa miesiące, nieskończenie długie dni przed otworem wąskim jak strzelnica, przez który – jak by nie ustawić głowy – mogły zobaczyć zaledwie hełm łucznika chodzącego tam i z powrotem po trasie warty... wszystko to nazbyt wstrząsnęło charakterem Małgorzaty, aby – czuła to i wiedziała – nie zmienić jej twarzy.
Zaledwie osiemnastoletniej Blance dziwna lekkomyślność pozwalała prześlizgiwać się w jednej chwili z rozpaczy w nieuzasadnione nadzieje; Blanka nagle przestawała szlochać, bo ptak zaświergotał za murem, i wołała zachwycona: „Małgorzato! Czy słyszysz? Ptaszek!.”.. Blanka wierzyła w znaki, we wszystkie znaki, i snuła bez przerwy marzenia jak prządki nić z kołowrotka; Blanka, być może, gdyby ją wyprowadzono z tej ciemnicy, mogłaby odzyskać swoją cerę, spojrzenie i dawną niefrasobliwość – Małgorzata nigdy.
Od pierwszej chwili uwięzienia nie wylała ani jednej łzy, nie wypowiedziała ani jednej myśli świadczącej o wyrzutach sumienia. Kapelan, który ją spowiadał co tydzień, był przerażony tą zatwardziałą duszą.
Ani przez chwilę Małgorzata nie chciała uznać się za winną swego nieszczęścia; ani na chwilę nie uznała, że jako wnuczka Ludwika Świętego, córka diuka Burgundii, królowa Nawarry i przyszła królowa Francji zostając kochanką giermka, prowadzi niebezpieczną i godną nagany grę, za którą może zapłacić utratą czci i wolności. Uważała, iż jest niewinna, ponieważ wydano ją za człowieka, którego wcale nie kochała.
Nie poczuwała się do swawoli; nienawidziła swych wrogów i wyłącznie przeciw nim kierowała bezsilny gniew; przeciw swej angielskiej szwagierce, która ją zadenuncjowała, przeciw własnej rodzinie burgundzkiej, która jej nie broniła, przeciw królestwu i jego prawom, przeciw Kościołowi i jego przykazaniom. A marząc o wolności, natychmiast marzyła o zemście.
Blanka objęła ramieniem jej szyję.
– Jestem pewna, moja miła, że nasze nieszczęścia się skończyły.
– Skończą się – odparła Małgorzata – pod warunkiem, że będziemy działać dość zręcznie i szybko.
Miała w głowie mglisty plan, który przyszedł jej na myśl podczas mszy, ale jeszcze nie wiedziała, jak go zrealizuje. W każdym razie chciała wykorzystać sytuację.
– Pozwolisz, że sama będę rozmawiać z tym drabem Bersumée, chociaż wolałabym widzieć jego głowę na ostrzu dzidy niż na jego karku – dorzuciła.
Po chwili młode kobiety usłyszały zgrzyt odsuwanych zasuw u drzwi. Włożyły czepce. Blanka stanęła we wnęce przy wąskim oknie; Małgorzata usiadła na jedynym w komnacie stołku. Wszedł dowódca twierdzy.
– Przychodzę, Pani, zgodnie z waszą prośbą – powiedział.
Małgorzata chwilę odczekała, mierząc go od stóp do głów, po czym rzekła:
– Panie Bersumée, czy wiecie, kogo od dziś więzicie?
Bersumée odwrócił wzrok, jakby szukał czegoś koło siebie.
– Wiem to, Pani, ja to wiem – odpowiedział – i od dzisiejszego ranka ciągle o tym myślę, od kiedy obudził mnie jeździec, który jechał do Criqueboeuf i Rouen.
– Oto już siedem miesięcy jestem więziona i nie mam ani bielizny, ani sprzętów, ani prześcieradeł; jem tę samą polewkę co wasi łucznicy i tylko godzinę w ciągu dnia pali się u mnie w kominie.
– Wykonuję rozkazy pana de Nogaret, Pani – odparł Bersumée.
– Wilhelm de Nogaret nie żyje.
– Przekazał instrukcje króla.
– Król Filip nie żyje.
Odgadując, dokąd zmierza Małgorzata, Bersumée odparł:
– Ale Dostojny Pan de Marigny jeszcze wciąż żyje, Pani, i on stoi na czele sądów i więzień, tak jak rządzi wszystkimi sprawami królestwa, ja zaś zależę od niego we wszystkim.
– Czy jeździec dziś rano nie przywiózł wam nowych rozkazów?
– Nie, Pani.
– Niebawem je otrzymacie.
– Czekam na nie, Pani.
Robert Bersumée wyglądał na więcej niż na swoje trzydzieści pięć lat. Miał zatroskaną, zrzędliwą minę, jaką chętnie przybierają zawodowi żołnierze, a która siłą nawyku staje się ich zwykłym wyrazem twarzy. Na co dzień na terenie twierdzy nosił czapkę z wilczej skóry i starą bluzę z żelaznych kółek, trochę za luźną, poczerniałą od tłuszczu i zwisającą wokół pasa. Brwi zbiegały mu się u nasady nosa. Na początku niewoli Małgorzata ofiarowywała mu się prawie bez wybiegów, w nadziei, że pozyska sojusznika. On zaś uchylał się od wszelkich awansów nie tyle z cnotliwości, ile ze względu na ostrożność. Miał jednak urazę do Małgorzaty z powodu przykrej roli, jaką mu przyszło odgrywać. Dziś rozważał, czy tym roztropnym zachowaniem się zasłużył osobiście na łaskę czy na naganę.
– Wcale mi nie było przyjemnie, Pani – odparł – stosować taki regulamin wobec kobiet... i to tak wysokiego rodu jak wy.
...
MAXXDATA