Clive Barker WYBRZEŻE AMEN - Miejsce to wzbudza radoć w mej pogańskiej duszy - oznajmił Beisho Fie, zwracajšc się do Rutaluki; obaj schodzili stromymi, krętymi uliczkami Joom w stronę przystani. - Choć zapewne nawet to miasto nie jest całkowicie pozbawione bogów, z pewnociš gdzie w okolicy znalazłby się naiwny idiota, na klęczkach proszšcy niebiosa o łaskę. Nie widzę jednak żadnej dzwonnicy ani nie słyszę wezwania do modłów, może więc wiara w bogów została oficjalnie zakazana? - To idiotyczne - zauważył Rutaluka, znany powszechnie jako Ruty. - Nie bardziej idiotyczne niż dziecinna wiara w to, że istniejš bogowie, obserwujšcy nas w każdej chwili naszego życia - odparł Beisho, zsuwajšc z wydatnego nosa okulary. Mrużšc oczy spojrzał w dół ku fioletowoczamym wodom jeziora. Czasami we dwóch rozmawiamy o różnych rzeczach. Wolałbym, aby nikt inny ich nie usłyszał, a już na pewno nie jacy rozplotkowani bogowie. - Jakich rzeczach? - chciał wiedzieć Ruty. Był niższym, bardziej przysadzistym z dwóch wędrowców. Przy Fiem wyglšdał jak muł przy czystej krwi rumaku, niczym papuga obok bociana. Już dawno nauczył si$ maszerować tyłem, wyprzedzajšc o krok swego kompana po to, by móc obserwować twarz Beishy, nie wykręcajšc sobie karku. - O czym niby rozmawialimy? - Ty mi to powiedz - mruknšł Beisho. - No... oczywicie o jedzeniu - zgadywał Ruty. Jego biodra i poladki wiadczyły wyranie o upodobaniu, jakie żywił do słodyczy i wińskiego mięsa. - O stanie naszych butów - cišgnšł dalej. - I o cielesnych żšdzach. - Ach... Ruty umiechnšł się, na jego okršgłej twarzy pojawił się istny wšwóz dołeczków. A zatem to był czuły punkt Beishy Uwieńczonego. - Wolałby, by nikt nie wiedział, że twój osprzęt przechyla się w lewo - stwierdził. - O to chodziło? Beisho zmierzył swego kompana wrogim spojrzeniem. - Rutaluko... - zaczšł. - Ile razy mam ci powtarzać, żeby mnie tak nie nazywał? - A zatem nie wypominaj mi już więcej kšta mojej erekcji -odparował Beisha. -Wyznałem ci to w bardzo intymnej chwili. Istotnie chwila była nader intymna. Tkwili razem zamknięci w klozecie, należšcym do margrabiny Cataglii, która zmuszona do spłaty karcianych długów zaprosiła ich do swego zamku, aby ukradli - za stosownš opłatš - należšcš do jej męża kolekcję waz, ozdobionych erotycznymi rysunkami. Na nieszczęcie małżonek zbyt wczenie wrócił z wycigów psów i margrabina, zawsze przejawiajšca skłonnoć do niestosownych dowcipów, zamknęła Beishę i Ruty'ego w toalecie, po czym przystšpiła do rozpraszania podejrzeń męża (woń wody kolońskiej Beishy nadal wisiała w powietrzu niczym miech na stypie), udostępniajšc mu swoje ciało we wszelkich możliwych pozycjach. Gdy zza drzwi zaczęły dobiegać odgłosy, towarzyszšce kopulacji, pręt Beishy nabrzmiał w fałdach pantalonów i w odpowiedzi na zdumione spojrzenie przyjaciela jego właciciel wyznał szeptem, że narzšd ów zawsze przejawiał skłonnoć do przechylania się na lewo. Eskapada owa zakończyła się lepiej, niż zapowiadało to nieprzyjemne toaletowe interiudium. Gdy mšż, wyczerpany gwałtownym wysiłkiem, zapadł w sen, wielmożna pani wyprowadziła złodziei wraz z ich łupem z zamku. Następnie sprzedali pięć waz (z których jedna przedstawiała akty, do których nie zniżyłaby się nawet margrabina, ogarnięta największš desperacjš), zyskujšc całkiem niezły zarobek. Lecz nawet największe zarobki szybko topniejš, o ile nie zostanš mšdrze zainwestowane bšd zaoszczędzone, dwójka za przyjaciół miała zbyt mało cierpliwoci na to pierwsze i zbyt wiele kosztownych zachcianek na drugie. W cišgu paru dni wydali wszystko na wino, kobiety i piew, pozostajšc niemal bez grosza. - Autor - oto, czego mi trzeba - oznajmił Beisho. - Kto, kto chciałby przetłumaczyć swoje dzieła. - Wštpię, aby znalazł w tej okolicy jakichkolwiek pisarzy -odparł Ruty. - To miasto rybaków. - Rybacy także opowiadajš historie - zauważył Beisho. - Owszem odrzekł Ruty. Ale jak często je zapisujš? Beisho nie zdołał odpowiedzieć, w tym momencie bowiem uwagę obu wędrowców przykuło ciche szlochanie w zasypanej mieciami uliczce po lewej. - To jaka kobieta. Płacze - zauważył Beisho. - I co z tego? - A to, że jej płacz stanowi pierwszš oznakę głębszych uczuć, na jakš natknęlimy się w tej przeklętej dziurze. Powinnimy sprawdzić, co się stało. Ruty wzruszył ramionami. - Jak sobie życzysz - rzekł. - Ty id. Ja zaczekam tutaj. Beisho skręcał już w wšski zaułek, pozostawiajšc swego towarzysza obserwujšcego leniwie dobrych ludzi z Joom, wędrujšcych w górę i w dół wzgórza. Kiepskie miejsce na poszukiwanie piękna, uznał Ruty. Może to wysiłek konieczny do pokonania stromego zbocza sprawiał, że obywatele miasta mieli tak puste, bezmylne twarze? Albo też - co bardziej prawdopodobne - przyczynš był fakt, iż każdy posiłek serwowany w Joom składał się głównie z łusek, płetw i martwych szklistych oczu. Ruty obejrzał się za swym przyjacielem i ujrzał, iż Beisho stoi obok jednej z ładniejszych kobiet miasta, płaczšcej na progu. - Co się stało? - pytał włanie. Kobieta uniosła ku niemu wielkie, srebrzyste, zrozpaczone oczy. - Czy my się znamy? - spytała. - Jestem Beisho Fie. Param się poezjš, nożownictwem i zaklinaniem dzikich psów. - Cóż, mnie na nic się nie przydasz - odparła kobieta. - Nie potrzebuję wierszy... - A czego potrzebujesz? - Chyba że pieni pogrzebowej. - Do jej oczu ponownie napłynęły łzy. - O tak, pieni pogrzebowej, pamięci mojego ukochanego brata. - Czy on umarł? Potrzšsnęła głowš. - Umiera? Tym razem przytaknęła, wskazujšc w stronę jeziora. - Topi się? - naciskał Beisho. - Został pożarty - odparła kobieta. - Tkwi w brzuchu jakiej ryby. - Twierdziła jednak, że wcišż żyje. - Jestemy bliniakami - wyjaniła. - Nasze umysły sš... złšczone. Wiedziałabym, gdyby umarł. - To straszne - mruknšł Beisho. - Straszne. - Co takiego? - spytał Ruty. Znudzony obserwowaniem rybiej defilady, podszedł do nich, aby dowiedzieć się, skšd te płacze. -Ta dama... - Nazywam się Leauqueau - wtršciła. - Brat Leauqueau został pożarty przez rybę. - Co za nieszczęcie - stwierdził Ruty. - Byłże karłem czy spotkał tak wielkš rybę? - W głębinach kryjš się najdziwniejsze stworzenia - odparła Leauqueau, spoglšdajšc w stronę obsydianowych wód jeziora. -Nie wszystkie z nich to ryby. - Och? - Ruty wyranie się zainteresował. Od wielu lat spisywał bestiariusz, katalog wszelkich gatunków fauny, żyjšcych w Koloniach. Być może, w chłodnych falach jeziora kryło się nieznane zwierzę, oczekujšce na swego odkrywcę, który nada mu imię. - Powinnimy odnaleć tego ludożercę i uratować pani brata. - Zrobimy tak - odparł bezzwłocznie Beisho. - Na nieszczęcie jednak nie mamy łodzi. - Zatem wynajmiemy jakš. - Nie mamy też pieniędzy. - Ja mam - wtršciła natychmiast Leauqueau. - Jak jednak znajdziemy tego stwora? - zaprotestował Beisho. - To wielkie jezioro. - Może nam się nie udać - przyznał Ruty - ale wolę spędzić dzień na łowieniu ryb niż na próbach znalezienia jakiego pismaka... - Pismaka? - spytała Leauqueau. - Zatem przywiódł was tu szczęliwy los. Mój brat jest poetš. - Ach tak? - spytał Beisho, udajšc obojętnoć. - Czy jego dzieła zostały już przełożone? - dopytywał się Ruty. - Jedynie Fie Uwieńczony potrafi tego dokonać, za bardzo skromnš opłatš. Leauqueau spojrzała na Beishę swymi srebrnymi oczami. - Chyba bogowie postanowili, by nasze drogi się skrzyżowały - rzekła. - Czyżby w Joom mieszkali jacy bogowie? - chciał się dowiedzieć Ruty. - Do tej pory w to nie wierzyłam - odparła Leauqueau. Ruty rozemiał się. - Sam widzisz. Ona sšdzi, że stanowisz dowód na co, czemu sam zaprzeczasz. - Sofistyka warknšł Beisho. - Zatem zajmijmy się bardziej praktycznymi sprawami - powiedział Ruty. Moja pani, jeli tylko zapewnisz stosowne fundusze, natychmiast pospieszę na przystań i wynajmę nam łód. - Nie wspominaj tylko nikomu, co zamierzamy - ostrzegła, podajšc mu kilka monet. - Tutejsi marynarze sš przesšdni. - A zatem to głupcy - stwierdził Beisho. - Znajdziemy twojego brata bez pomocy bogów. Potem za zamienię jego rymy w żywe srebro w tuzinie nowych języków i wszyscy będziemy szczęliwi. - Skšd wiesz, że twój brat zniknšł w jeziorze? - spytał Beisho po drodze do portu. - Może został pożarty przez Steliamaka? Widziałem kilka z nich, kršżšcych po okolicy. - Wiem, że to jezioro - odparła. - Miał na jego punkcie obsesję. - Dlaczego?' - Z powodu Quiddity. - Quiddity? - Słowo to rzadko wymawiano w blasku dnia. - Słyszałe o nim? - Oczywicie. Czy istnieje jakakolwiek kultura, w której ludzie nie słyszeliby o wielkim morzu snów? Ależ zaledwie parę miesięcy temu spotkalimy pewnego człeka, który twierdził, że był kiedy latarnikiem na jego wybrzeżach. Jednakże dzieli nas od niego co najmniej tysišc mil. - Więcej, znacznie więcej... - Jak zatem...? - Tu, w Joom, mamy pewnš legendę. Legendę , w którš mój brat wierzył całš duszš. - Po tych słowach zamilkła. - Zamierzasz mija opowiedzieć? - spytał Fie. Leauqueau zniżyła głos do szeptu. - Powiada się, że w pewnych porach roku wody morza snów wędrujšc podziemnymi kanałami trafiajš do tego jeziora - odparła. Beisho gwizdnšł cicho. - Niezła opowieć - rzekł. - To jeszcze nie wszystko - dodała. - Legenda głosi, iż my wszyscy jestemy potomkami nišcych, wyrzuconych przez fale na brzeg, przybyszów z innych krain istnienia. - Sapas H...
ssonja