KATHERINE PANCOL Żółte oczy krokodyla Charlotte, Clementowi, moim najukochańszym... Część pierwsza Joséphine krzyknęła i upuściła skrobaczkę. Ostrze ześliznęło się po ziemniaku i szeroko rozcięło skórę w nadgarstku. Krew, wszędzie krew. Patrzyła na niebieskie żyły, czerwoną ranę, biel zlewu, żółty plastykowy cedzak, na którym leżały białe, błyszczące obrane ziemniaki. Krople krwi kapały, rozpryskując się na białej powierzchni. Oparła się obiema rękami o zlew i rozpłakała się. Płacz był jej potrzebny. Nie wiedziała dlaczego. Miała ku temu zbyt wiele ważnych powodów. Równie dobrze mógł być i ten. Rozglądnęła się za ścierką, chwyciła ją i zacisnęła ranę. Stanę się fontanną, fontanną łez, fontanną krwi, fontanną westchnień, powoli umrę. To było jakieś rozwiązanie. Powoli umrzeć, bez słowa. Zgasnąć jak lampa, której płomień maleje. Umrzeć, stojąc nad zlewem. Nie umiera się stojąc - poprawiła się natychmiast - umiera się leżąc lub klęcząc, z głową w piekarniku albo w wannie. Przeczytała w jakiejś gazecie, że kobiety najczęściej popełniają samobójstwo, rzucając się z okna. Mężczyźni się wieszają. Wyskoczyć przez okno? Nigdy by się na to nie zdobyła. Ale mogłaby wykrwawić się, płacząc, nie wiedząc już, czy wypływająca z ciała ciecz jest czerwona czy biała. Powoli zasnąć. Więc puść ścierkę i zanurz nadgarstki w zlewie! Tyle że nawet wtedy, nawet wtedy... będziesz musiała stać, a nie umiera się na stojąco. Chyba że w walce. W czasie wojny... Jednakże to nie była jeszcze wojna. Pociągnęła nosem, poprawiła ścierkę tamującą krew, powstrzymała łzy i popatrzyła na swoje odbicie w oknie. We włosach nadal miała ołówek. Weź się w garść - powiedziała do siebie - obieraj ziemniaki... O reszcie pomyślisz później! Tego ranka pod koniec maja, gdy termometr wskazywał 28 stopni w cieniu, na piątym piętrze, chroniąc się pod daszkiem na balkonie, pewien mężczyzna grał w szachy. Sam. Rozmyślał nad szachownicą. Tak bardzo dbał o prawdopodobieństwo, że zmieniał nawet miejsce, gdy wykonywał ruch przeciwnika, i chwytał po drodze fajkę, którą ssał. Pochylał się, wydmuchiwał dym, podnosił jakąś figurę, odkładał ją na miejsce, cofał się, znowu wypuszczał dym, jeszcze raz brał do ręki figurę, przesuwał ją, kiwał głową, potem odkładał fajkę i przesiadał się na drugie krzesło. Był bardzo zadbanym szatynem średniego wzrostu z piwnymi oczami. Nogawki spodni wyprasowane w kant opadały równo, buty błyszczały, jakby dopiero co wyjął je z oryginalnego pudełka, podwinięte rękawy koszuli odsłaniały delikatne przedramiona i nadgarstki, a spiłowane błyszczące paznokcie świadczyły o starannym manikiurze. Lekka opalenizna, która wyglądała na trwałą, uzupełniała wrażenie jasnego beżu emanujące z jego osoby. Przypominał sprzedawane w zestawach dla dzieci kartonowe wycinanki, ubrane w skarpetki i bieliznę, na które można nałożyć dowolny strój - pilota, myśliwego, odkrywcy. To był mężczyzna świetnie nadający się do katalogu, w którym wzbudzałby zaufanie i podkreślał jakość prezentowanych mebli. Nagle twarz rozjaśnił mu uśmiech. „Szach i mat - mruknął do niewidzialnego partnera. - Przykro mi, stary! Już po tobie! Założę się, że się tego nie spodziewałeś!". Zadowolony uścisnął sobie rękę i zmienił głos, aby sobie pogratulować. „Znakomicie, Tonio! Naprawdę świetnie rozegrałeś tę partię". Wstał, przeciągnął się, masując klatkę piersiową, i postanowił zrobić sobie drinka, mimo że normalnie nie pił o tej porze. Zwykle pil aperitif mniej więcej dziesięć po szóstej, oglądając „Pytania dla mistrza". Program Juliena Lepersa stanowił punkt dnia, na który czekał z niecierpliwością. Był zły, jeżeli go nie oglądnął. Czekał już od 17.30. Pragnął jak najszybciej zmierzyć się z czterema mistrzami, których proponowała mu telewizja. Chciał też dowiedzieć się, jaką marynarkę będzie nosił prezenter, do jakiej koszuli i jaki dobierze do niej krawat. Powtarzał sobie, że powinien spróbować szczęścia i zgłosić się. Powtarzał to sobie co wieczór, ale nic z tego nie wynikało. Musiałby wcześniej przejść eliminacje, a to słowo miało w sobie coś, co go martwiło. Podniósł pokrywkę wiaderka z lodem, delikatnie wyjął dwa kawałki, wrzucił je do szklanki i wlał białe martini. Schylił się, żeby podnieść kawałek nitki z wykładziny, wyprostował się, zamoczył usta w szklance i cmoknął mokrymi wargami z wyrazem zadowolenia. Każdego ranka grał w szachy. Każdego ranka oddawał się tym samym rutynowym zajęciom. Pobudka o siódmej razem z dziećmi, śniadanie złożone z grzanek z pełnoziarniste-go pieczywa, opiekanych w tosterze ustawionym na czwórkę, konfitura z moreli bez cukru, słone masło i sok ze świeżo wyciskanych ręcznie pomarańczy. Potem trzydzieści minut gimnastyki, ćwiczenia na mięśnie pleców, brzucha, klatki piersiowej, ud. Lektura gazet, po które dziewczynki chodziły na zmianę przed pójściem do szkoły, pilne studiowanie drobnych ogłoszeń, wysyłka CV, gdy jakaś oferta wydawała mu się interesująca, prysznic, golenie się zwykłą maszynką, mydłem pieniącym się pod pędzlem, dobór ubrań na dany dzień i wreszcie partyjka szachów. Wybór ubrań był najbardziej męczącym momentem poranka. Nie wiedział już, jak ma się ubierać. W strój weekendowy, na luzie czy w garnitur? Kiedy pewnego dnia pospiesznie włożył dres, starsza córka Hortense zapytała: „Nie pracujesz, tatusiu? Jesteś cały czas na wakacjach? Podoba mi się, jak jesteś ładnie ubrany, w ładną marynarkę, ładną koszulę i krawat. Nigdy więcej nie przychodź po mnie do szkoły w dresie", a potem, łagodniejąc, bo tego ranka, gdy po raz pierwszy odezwała się do niego takim tonem, pobladł, dodała: „Mówię to ze względu na ciebie, tatusiu, żebyś dalej był najładniejszym tatusiem na świecie". Hortense miała rację, patrzono na niego inaczej, gdy był dobrze ubrany. Po zakończeniu partyjki szachów podlewał rośliny zwisające z balkonu, zrywał zeschnięte liście, przycinał stare gałązki, spryskiwał wodą nowe pączki, spulchniał ziemię łyżką i regularnie nawoził. Martwił się o białą kamelię. Mówił do niej, dużo czasu poświęcał jej pielęgnacji, przecierał każdy listek. Każdego ranka od roku oddawał się tej samej rutynie. Jednakże tego ranka miał opóźnienie w stosunku do zwykłego harmonogramu. Partia szachów była zacięta, powinien uważać, żeby nie dać się wciągnąć, to nie takie proste, gdy nie ma się nic do roboty. Nie tracić poczucia czasu, który płynie niepostrzeżenie. Uważaj, Tonio, powiedział sobie, uważaj. Nie daj się, weź się w garść. Przyzwyczaił się do mówienia na głos i zmarszczył brwi, słysząc, jak sam siebie strofuje. Aby nadrobić stracony czas, postanowił zaniedbać rośliny. Minął drzwi do kuchni, w której żona obierała ziemniaki. Widział tylko jej plecy i po raz kolejny zauważył, że przybrała na wadze. Wałki tłuszczu osiadały jej na biodrach. Kiedy się wprowadzili do tego domu na przedmieściu Paryża, była wysoka i smukła, nie miała żadnych wałków. Kiedy się wprowadzili, głowy dziewczynek ledwie sięgały zlewozmywaka... Kiedy się wprowadzili... To były inne czasy. Podciągał jej sweter, kładł ręce na piersiach i wzdychał: „Kochanie!", aż ulegała mu i schylała się, przytrzymując dwiema rękami kapę, aby jej nie pomiąć. W niedzielę gotowała. Dziewczynki prosiły o noże, „żeby pomóc mamusi", lub o garnki, żeby „wyczyścić dno języczkiem". Patrzyli na nie z rozczuleniem. Co dwa, trzy miesiące mierzyli je i zapisywali wzrost ołówkiem na ścianie; było tu pełno czarnych kreseczek z datami i dwoma imionami: Hortense i Zoé. Ilekroć opierał się o framugę drzwi do kuchni, ogarniał go olbrzymi smutek. Uczucie, że coś zostało nieodwracalnie zmarnowane, wspomnienie czasu, gdy życie się do niego uśmiechało. Nigdy nie zdarzało mu się to w sypialni czy w salonie, ale zawsze w tym pomieszczeniu, które kiedyś było oazą szczęścia. Ciepłą, spokojną, pachnącą. Garnki dymiły, ścierki suszyły się na uchwycie piekarnika, czekolada topiła się na parze, a dziewczynki łuskały orzechy. Wymachiwały palcami, których koniuszki wysmarowane były czekoladą, malowały sobie wąsy, które zlizywały językiem, a para na szybach kreśliła perłowe wzory, sprawiając, iż myślał, że jest tatą eskimoskiej rodziny mieszkającej na biegunie północnym. Kiedyś... Kiedyś panowało tu solidne, uspokajające szczęście. Na stole leżała otwarta książka Georges'a Duby'ego. Pochylił się, aby zobaczyć tytuł: Rycerz, kobieta i ksiądz. Joséphine pracowała na stole w kuchni. Żyli z tego, co niegdyś było jedynie dodatkiem do zarobków. Zajmowała się pracą naukową w CNRS, a konkretnie sytuacją kobiet w XII wieku! Kiedyś śmiał się z jej badań naukowych i pobłażliwie mawiał: „Moja żona pasjonuje się historią, choć jedynie XII wieku! Ha! Ha! Ha!...". Uważał, że to nieco pretensjonalne. „Ten XII wiek nie jest bardzo sexy, kochanie" - mówił, podszczypując ją w pośladki. „Ale właśnie wtedy Francja weszła w nowoczesność, to początek handlu, pieniądza, niezależności miast i...". Całował ją, żeby przestała mówić. Dziś XII wiek ich żywił. Chrząknął, żeby odwróciła się do niego. Nie uczesała się, ołówek przytrzymywał jej włosy na czubku głowy. - Pójdę się przejść... - Wrócisz na obiad? - Nie wiem... Załóżmy, że nie wrócę. - To może od razu byś tak powiedział! Nie lubił tych spięć. Lepiej byłoby, gdyby opuścił mieszkanie, krzycząc: „Wychodzę, to na razie", i hop, już byłby na schodach, i hop, zostałaby sama z pytaniami, które uwięzłyby jej w gardle, i hop, musiałby tylko wymyślić cokolwiek, gdy wróci. Bo zawsze wracał. - Czytałeś ogłoszenia? - Tak... Nie było dziś nic ciekawego. - Zawsze znajdzie się praca dla człowieka, który chce pracować! Praca tak, ale nie wszystko jedno jaka - pomyślał, nie mówiąc tego głośn...
damdamok