Krall Hanna - Taniec na cudzym weselu.doc

(947 KB) Pobierz
Taniec na cudzym weselu

HANNA

KRALL

 

 

Taniec na cudzym weselu

 

 

POLSKA OFICYNA WYDAWNICZA • BGW

 

 

 

 

 

 

SPIS TREŚCI

DRUGA MATKA

TA Z HAMBURGA

TYLKO ŻART

MALARNIA Z O.O

SPOTKANIE W DOLINIE BIAŁEGO

DNO OKA

FANTOM BÓLU

PORTRET Z KULĄ W SZCZĘCE

TYLKO KRÓCIUTKO

ULICA BORNSZTAJNA, ULICA GÓRNA

ŻCZYZNA I KOBIETA

TANIEC NA CUDZYM WESELU

 

 

 

 

 

 

 

 

 

DRUGA MATKA

1.

Oto co wiemy na pewno; dziewczyna była Niemką i miała na imię Gretchen; mieszkała w małym, malowniczym miasteczku, nad jeziorem, niedaleko Grünberg, Zielonej Góry; miasteczko zostało zdobyte przez Annie Czerwoną w styczniu '45; we wrześniu '45 Gretchen urodziła córkę, którą nazwała Margarethe; dziecko było owocem gwałtu, popełnionego na Gretchen przez zwycięską armię; dwa lata później Gretchen urodziła drugą córkę; Gretchen i starsza dziewczynka wyjechały do Niemiec; młodszą zostawiono w miasteczku; młodsza córka Gretchen miała wtedy cztery miesiące i obustronne zapalenie płuc; wychowało ją bezdzietne małżeństwo zza Buga; i tyle wiemy, reszta jest domysłem.

2.

Jak wyglądała Gretchen? Z dzisiejszej fotografii sądząc była ładna, choć niewysoka i drobna. Płot, przy którym stoi na fotografii, sięga jej piersi, a jest to niski płot, sądząc z kolei po irysach, rosnących w ogródku. Fotografia przedstawia starszą panią z miłym uśmiechem i z jasnymi, bujnymi jeszcze włosami, Gretchen była zatem blondynką. Chyba że włosy starszej pani są farbowane, ale raczej nie, bo i oczy są jasne.

Jakie oczy miała Gretchen?

Niebieskie? Szare? Młodsza córka nie pamięta koloru oczu starszej pani, ponieważ kiedy zobaczyła ją, starała się na nią nie patrzeć. Tamta uśmiechnęła się do niej dość bezradnie, wtedy młodsza córka podniosła wzrok i zauważyła w oczach pani Gretchen coś znajomego, co musiała już kiedyś w życiu widzieć. - Te oczy są do oswojenia - pomyślała przelotnie, ale nie starała się oswoić ich ani zapamiętać. Marzyła o jednym; żeby pierwsze po trzydziestu latach spotkanie z matką skończyło się jak najprędzej.

Po powrocie do domu zastanawiała się, co takiego znanego sobie skądś, dostrzegła w oczach starszej pani.

Sugestię męża, że zobaczyła w nich siebie samą, swoje własne, szarozielone oczy, przyjęła z niedowierzaniem i niechęcią.

Jak młodsza córka pani Gretchen miała na imię?

Zabużański ojciec przyniósł do domu zawiniątko, w którym było dziecko z zapaleniem płuc, ale bez metryki.

Zabużańscy rodzice nazwali ją Teresa.

Nosi to imię do dzisiaj, ale jak nazywa się naprawdę?

(NAPRAWDĘ? Dlaczego imię, nadane przez Gretchen, miałoby być prawdziwsze od zabużańskiego imienia?

No, dobrze. Helga? Hilda? Dorothea? Walter, jej mąż, proponuje Lotte. Goethe obowiązywał w Niemczech od szkoły podstawowej, ale czy Gretchen zdążyła przeczytać Cierpienia młodego Wertera jeszcze przed wojną? Bo po wojnie raczej nie, po wojnie był front, zwycięskie armie, wyławianie zwłok i Margarethe. Mężczyzn w miasteczku już nie było - zginęli albo byli w niewoli radzieckiej, zostały kobiety i ich pierwszym zajęciem, kiedy przeszedł front, było wyłowienie trupów z okolicznych rzek i jezior. Tam gdzie mieszkał Walter, przyszły zięć pani Gretchen, przyszły Teresy mąż, trupy wojny spływały rzeką Pregołą, w okolicach malowniczego miasteczka zalegały w jeziorze. Nie, Cierpienia odpadają, więc nie Lotte.

A czy młodsza córka Gretchen w ogóle miała jakieś imię?

Czy warto było nadawać imię na cztery miesiące?

Dlaczego Gretchen zostawiła w Polsce swoją córkę? Walter mówi, że z pewnością nie z niedobroci, tylko na odwrót, z miłości i lęku.

Walter, syn Ulricha i Hildegarde, brat Siegfrida i Horsta, pochodzi z Warmii.

Kiedy mieli ich po wojnie wysiedlać, matka powiedziała: - Zaczekajcie, zobaczę, jak to wygląda - i poszła na dworzec.

W jednym z wagonów zatłoczonego radzieckiego pociągu zobaczyła kobietę w futrze i okazało się, że kobieta jest pod tym futrem zupełnie naga, a dziecko, które trzyma w ramionach, jest nieżywe. Kobieta wyciągnęła dziecko w stronę matki Waltera, prosząc, żeby je pochować. „Gdziekolwiek - mówiła kobieta - choćby przy torach", ale matka Waltera cofnęła się, odwróciła i biegiem ruszyła do swoich własnych dzieci. Jacyś ludzie zabrali podobno zwłoki i pochowali na cmentarzu, porządnie, chociaż kobieta powtarzała: „Gdziekolwiek, choćby przy torach", a matka Waltera wpadła do domu bez tchu, krzyknęła: - My się nie ruszymy stąd, nie zdejmując chustki wyciągnęła z piwnicy resztkę bimbru i pobiegła do pana Lipskiego, który był wprawdzie sołtysem przedwojennym, ale miał pewne wpływy u nowych władz.

Historia Gretchen - konkluduje Walter - mogła wyglądać podobnie. Zatłoczone wagony, głód, mróz, i decyzja - żeby zostawić chore dziecko u dobrych ludzi. Decyzja podyktowana miłością i rozpaczą.

Bardzo chciałaby tak właśnie myśleć o pani Gretchen. Że nie mogła jej zabrać. Że był głód, mróz...

Przez osiemnaście lat żyła w spokojnej pewności, że jest córką zabużskich rodziców; pewnego dnia miejscowy poeta, który pracował, w zakładach mleczarskich i czytał jej na głos swoje wiersze, powiedział: - A wiesz, że wcale nie jesteś ich dzieckiem?

W tamtych latach kręciło się po Polsce wielu spokojnych, lokalnych poetów, kochających niezbyt urodziwe dziewczęta i wiersze Stachury, i uznała, że poeta wymyślił coś, co mu jest potrzebne do poezji. Na wszelki wypadek spytała matkę: - Czy to prawda, że..., a matka rozpłakała się i powiedziała: - Gretchen... Ona miała na imię Gretchen...

Nie zadała żadnych pytań - wtedy ani nigdy później. Może chciała matce oszczędzić przykrości, może z innych, nie do końca jasnych powodów. Nic się zresztą nie zmieniło w jej życiu, tyle że pojawiło się uczucie umowności. Każda rzecz stała się wątpliwa, każda mogła być czymś innym, co innego znaczyć i przebiegać całkiem inaczej.

Odeszła od lokalnego poety.

Wyjechała z miasteczka.

Skończyła studia, wyszła za mąż i urodziła syna, którego nazwała Igor.

Zabużscy rodzice nie znali Gretchen, zrozumiała więc, że nie od niej zabużski ojciec przyniósł do domu zawiniątko. Skąd przyniósł - nie wie, nie pytała. Dostał? Znalazł? Może leżało, porzucone, pod jakimiś drzwiami? Był listonoszem, jeździł po wsiach, ktoś mógł mu powiedzieć, że jest dziecko do wzięcia.

Może to powiedział pan Jackowski?

Pan Jackowski pojawił się w jej życiu jednocześnie z panią Gretchen, kiedy miała trzydzieści lat. Któregoś dnia zabużska matka wezwała ją do miasteczka i powiedziała, że ktoś z Niemiec chce się z nimi widzieć.

- To jest Gretchen - powiedziała matka.

Nazajutrz przyjechały niemieckim samochodem dwie niemieckie panie, matka z córką, obie eleganckie, szczupłe, z umalowanymi oczami, i starsza z nich podeszła szybkim, energicznym krokiem do zabużskiej matki, powolnej, nie umalowanej i tęgiej. Powiedziała coś. Powiedziała: - Grüss Gott, zweite Mutter, a one domyśliły się, że znaczy to: - „Niech będzie pochwalony, druga matko". Więcej nie rozumiały już nic. Stały wszystkie cztery i patrzyły na siebie, a właściwie patrzyły tamte trzy, bo ona starała się omijać wzrokiem obie niemieckie panie. Nagle pani Gretchen popatrzyła na nią i się uśmiechnęła. Wtedy właśnie zauważyła coś znajomego w szarozielonych oczach pani Gretchen, co musiała już kiedyś w życiu widzieć.

Następnego dnia pojechała do ludzi, u których zatrzymał)' się niemieckie panie; było to na wsi, pod miasteczkiem.

Pośrodku izby stał duży okrągły stół, dookoła siedzieli goście i śpiewali niemieckie piosenki.

Posadzono ją między panią Gretchen i szczupłą kobietą z pomarszczoną twarzą, czarnymi oczami i długimi ciemnymi włosami, splecionymi w warkocz. Powiedziano jej, że kobieta z warkoczem jest akuszerka, więc domyśliła się, że trzydzieści lat temu pomogła pani Gretchen urodzić córki.

Ludziom przy stole było wesoło i śpiewali coraz głośniej.

Pani Gretchen coś jej powiedziała, ale nie zrozumiała co, ponieważ był hałas i ponieważ pani Gretchen mówiła po niemiecku.

- Co ona mówi? - spytała akuszerkę.

- Ona mówi, że wojna jest okropna - wyjaśniła akuszerka półgłosem.

Pani Gretchen znowu powiedziała coś, trochę głośniej, i znowu, i okazało się, że pani Gretchen powtarza w kółko trzy czy cztery słowa: - Krieg ist schrecklich, Krieg ist schrecklich, Krieg ist...

  - Wojna jest okropna, wojna jest okropna, wojna jest... - tłumaczyła akuszerka, chociaż Teresa skinęła głową, że już rozumie.

To było wszystko, co powiedziała pani Gretchen.

  Została u tych ludzi na noc. Położyli ją pod pierzyną. Pierwszy raz w życiu leżała pod pierzyną, było jej gorąco, otworzyła okno i zobaczyła las.

Wyskoczyła przez okno i pobiegła do lasu.

  W lesie pomyślała: - Boże, co ja wyprawiam, mam trzydzieści lat i pięcioletniego syna - zawróciła, weszła przez okno do pokoju i naciągnęła pierzynę.

  Nazajutrz akuszerka powiedziała jej, że umarł pan Jackowski i że należą się jej jakieś pieniądze.

  Pierwszy raz usłyszała nazwisko - Jackowski". Nie spytała kim był i dlaczego jej się coś należy od niego.

  Akuszerka wyjaśniła, że były to oszczędności całego życia, że znaleziono je pod materacem pana Jackowskiego i że ona ma je sobie wziąć.

  - To są duże pieniądze - tłumaczyła akuszerka. - Gretchen mówi, że ci się należą.

  - Nie chcę pieniędzy - powiedziała akuszerce. - Nie znam pana Jackowskiego. Proszę pożegnać ode mnie panią Gretchen.

  O panu Jackowskim wiemy niewiele. Mieszkał na wsi, żył samotnie, powiesił się, po jego śmierci znaleziono pod materacem duże pieniądze. Zapewne w związku z tą śmiercią pojawiła się w Polsce pani Gretchen.

  Teresa nie pytała jej jak miał pan Jackowski na imię. Nie wie, co robił za życia i dlaczego się powiesił. Nie wie, dlaczego pani Gretchen przyjechała na jego pogrzeb. Nie wie, gdzie jest pochowany. Nie próbuje domyślać się, dlaczego jej się należały jego pieniądze.

  Od śmierci pana Jackowskiego minęło dwanaście lat. Pani Gretchen nigdy więcej nie pojawiła się w ich życiu.

  Walter, Teresy mąż, mówi, że nie pojawiła się nie z niedobroci, tylko przeciwnie, przez delikatność. Żeby nie burzyć spokoju, nie otwierać ran, nie doprowadzać do płaczu.

- Przecież nikt nie płakał - prostuje Teresa.

- Jak to nikt? Mama nie płakała?

- Nie. Przywitała się spokojnie, nawet się uśmiechała...

  - A ty? Nie zapłakałaś nawet? To nieładnie - karci ją mąż. - Nie za

chowałaś się należycie. Są pewne sytuacje, w których człowiek musi umieć się znaleźć. Pojawia się zaginiona matka, mówi: - Grüss Gott, więc córka

powinna uronić kilka łez na powitanie.

  - Ja płaczę kiedy moja zabużska mama śpiewa wileńskie piosenki. „Biegło dziewczę szybkim krokiem, na swej mamy grób, przyszło do dom, we drzwi puka, a macocha kija szuka..." - wtedy tak, wtedy zalewam się łzami, ale po „Grüss Gott" miałabym płakać?

  Walter mówi, że jego żona siedzi i się frustruje. Ponieważ jest Niemką. Ponieważ nie jest Niemką. Ponieważ...

  - Jedno jest pewne - wi Walter. - Kiedy już z tej Polski wyjadą wszyscy: Polacy, Niemcy, Żydzi, Litwini...Kiedy zostanie pusta przestrzeń, po której wiatr będzie unosił źdźbła słomy, strzępy gazet i resztki ducha kolektywizmu... Kiedy jedynie dwa glosy rozlegną się w tej pustce, Jaruzelskiego i Wałęsy: - „Jest tam kto?'7 - będą wołali, bo zechcą wiedzieć, czy został jeszcze ktoś, kim można rządzić - wtedy odezwie się cichutki, pojedynczy głosik: - Ja jestem, jeszcze ja... Jeszcze nie zamykajcie.,. I to będzie

głos mojej małżonki - kończy Walter.

  Rodzina Waltera mieszkała w Prusach Wschodnich. Pradziadkowie w Królewcu, dziadkowie, rodzice, ciotki i kuzyni - w okolicach Olsztyna, w majątku, nad Kośno Fluss - nad rzeczką Kośno; było jeszcze i Kośno See - jezioro, ale oni byli nad Fluss.

  Pierwsze znad Kośno Fluss wyjechały trzy ciotki, siostry ojca, które admirał Doenitz zdążył ewakuować do Danii; czwarta ciotka, Frieda, dostała się z dwuletnim synkiem do Królewca już wcześniej.

  Po ciotkach wyjechał ojciec. Zatopił w przeręblu karabin, ostatnim pociągiem dotarł do Królewca i przede wszystkim poszedł szukać Friedy, najmłodszej siostry. Nowi lokatorzy jej mieszkania powiedzieli, że oboje, Frieda i syn, umarli z głodu podczas oblężenia. Ojciec wtedy spytał o ich grób i wyjaśniło się, że Frieda nie ma grobu, ponieważ inni głodni poćwiartowali zwłoki, ugotowali na nich zupę i zjedli. - To nie byli Rosjanie - zdążył któremuś z kuzynów opowiedzieć ojciec, nim jeszcze zwycięska armia przywiązała go do dwóch koni, które ruszyły w dwóch różnych kierunkach - to nie byli Polacy... To rodowici Niemcy ugotowali i zjedli ciocię Friedę i jej syna...

Potem były wysiedlenia do Niemiec.

  Potem - trzydzieści lat po wojnie - wyjechał do Niemiec pan Lipski, który załatwił matce Waltera skreślenie L listy wysiedleń, bo chociaż był sołtysem przedwojennym, miał pewne dojścia do nowych władz.

  Po panu Lipskim wyjechał pan Głowiński. syn pani Głowińskiej, ich sąsiadki, która mawiała do mamy Waltera: - Ty się, Hildziu, po polsku módl, bo Matka Boska nie zna niemieckiego... Ojciec pani Głowińskiej zwany był w czasach zaborów Warmińskim Drzymałą, a syn z córką wyemigrowali do Republiki Federalnej, gdzie ta córka popełniła samobójstwo, ponieważ ktoś doniósł Niemcom, że walczyła o polskość Warmii i Mazur.

  Po wnuku i prawnuczce Warmińskiego Drzymały wyjechał ksiądz Kamiński - ten, który ochrzcił babcię Waltera, bowiem babci ukazał się we śnie Bóg. Wynurzył się zza chmury i przemówił. - Mensch - powiedział Bóg do babci, bo w przeciwieństwie do Matki Boskiej znał język niemiecki. - Człowieku. Masz stać się katolikiem... Babcia opowiedziała o śnie księdzu Kamińskiemu i umarła, z wrażenia najpewniej, a ksiądz udzielił jej pośmiertnie ostatnich sakramentów.

  Po księdzu Kamińskim wyjechała druga babcia, ponieważ odnalazły się wszystkie siostry ojca, ewakuowane przez admirała Doenitza - poza Frieda, rzecz jasna. Siedemdziesięcioletnia babcia pojechała do siedemdziesięciosześcioletniego męża, którego nie widziała trzydzieści lat; zabrała ze sobą ogromną walizę ziemi ze swojego ogrodu; w schludnym, niemieckim ogródku wyplewiła jałowce i róże, rozsypała własną ziemię, posadziła kartofle i marchew i odetchnęła z ulgą: - Nareszcie, biedaku, porządną jarzynową zupę sobie zjesz... Kiedy mąż umarł, babcia usypała mu grób, ale się okazało, że na nowoczesnym, niemieckim cmentarzu wszystko powinno być płaskie. Zarząd cmentarza wyrównał kopczyk, a babcia przyszła wieczorem z taczkami, z własną ziemią, tą z ogródka, i znów usypała. W nocy grób wyrównano. a rano babcia przyszła z własną ziemią... Po paru tygodniach zarząd skapitulował i na nowoczesnym niemieckim cmentarzu jest jeden jedyny prawdziwy, bo z kopczykiem, warmiński grób.

  Po drugiej babci starszy brat Waltera, Siegfried, powiedział matce: - No, mamo... - i wyjechał.

  Po starszym bracie wyjechała matka Waltera. Sąsiadka, pani Głowińska, mówiła jej: - Ty się, Hildziu, po polsku módl, bo Matka Boska... - a pracownicy szkoły, w której, choć emerytka, zajmowała nadal służbowe mieszkanie, mówili: - Nie takie mieszkanko czeka na panią w tych Niemczech... To co, pani Hildegardo?

  Po matce nie wyjechał już nikt: Horst, młodszy brat, miał wylew, zaś Walter musiał zorganizować łączność ukrywającemu się działaczowi „Solidarności", bo nastał właśnie stan wojenny.

  Kiedy zdrowie Horsta pogorszyło się, Walter powiedział działaczowi: -Przepraszam cię, ale muszę na parę dni zarwać sprawę..– i pojechał, by zobaczyć brata już bez świadomości, podłączonego do aparatów, które mogły go w tym stanie utrzymywać jeszcze przez dwadzieścia lat. Powiedział lekarzom, że trwanie bez psyche wydaje mu się niegodne człowieczeństwa. Pochował Horsta nad Kośno Fluss i wrócił do działacza podziemia, który na niego czekał, odcięty od łączników.

  Kiedy działacz się ujawnił, Walter ustawił się w kolejce przed sklepem meblowym po komplet kuchenny „Talia". Stał przed sklepem osiem tygodni, dniami i nocami, w słotę i mróz, a kiedy ktoś załamywał się i próbował odejść, wołał ze zgorszeniem; - Zdezerterować? Pozbawić się wspomnieć? Te trochę sklejki i płyt zaraz się przecież rozsypie, ale duma, że się wytrwało, przetrwa przez wieki!

  Słowem - nie korzyści i nie byt są w życiu ważne, lecz, jak uczył filozof, Henryk Elzenberg, do którego Walter powrócił natychmiast po zdobyciu kompletu „Talia" - duch jest najważniejszy. To, co w człowieku bije jasnym płomieniem ku górze.

 

TA Z HAMBURGA

.

  Mieszkali daleko stąd. Byli szalenie towarzyscy - tańczyli przez cały karnawał. Lubili wyścigi konne i chętnie grali, choć - naturalnie - z umiarem. Byli zaradni i skrzętni. On był mistrzem malarskim, z czasem dorobił się własnego zakładu i trzech uczniów. Rzeczy banalne, jak malowanie ścian. powierzał uczniom, sobie rezerwował szyldy, zwłaszcza kiedy było w nich dużo liter. Przepadał za literami. Zachwycał go sam ich kształt. Godzinami potrafił kreślić coraz kunsztowniejsze znaki. Czasami smucili się. że nie mają dzieci, ale pocieszali się szybko: mieli siebie. Wszystko działo się dawno temu.

Przekroczyli trzydziestkę tuż przed wybuchem wojny.

  Wojna nie zmieniła ich życia, tyle że przestali tańczyć i że pojawiły się nowe słowa w ich zakładzie. Zamawiano teraz tablice ostrzegawcze. Najpierw po polsku - UWAGA, ZAKAZ WJAZDU! Potem po rosyjsku - WNIMANIE, WJEZD WOSPRIESZCZON! Potem po niemiecku - ACHTUNG, EINTRITT VERBOTEN!

  W zimowy wieczór, w czterdziestym trzecim roku, wrócił do domu z obcą kobietą.

- Ta pani jest Żydówką. Musimy jej pomóc.

  Żona spytała czy nikt nie widział ich na klatce schodowej i szybko zrobiła kilka kanapek.

  Żydówka była drobna, z czarnymi kręconymi włosami, mimo niebieskich oczu bardzo semicka. Ulokowano ją w pokoju z szafą. (Szafy i Żydzi... Być może jeden z ważniejszych symboli naszego wieku. Żyć w szafie... Człowiek w szafie... W połowie dwudziestego wieku. W środku Europy).

  Żydówka wchodziła do szafy na odgłos dzwonka u drzwi, a że gospodarze byli nadal towarzyscy, spędzała w niej drugie godziny...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin