Italczyk albo konfesjonał Czarnych Pokutników - Ann Radcliffe dobra jakosc.rtf

(1324 KB) Pobierz
Ann Radcliffe

 

Ann Radcliffe

 

ITALCZYK ALBO KONFESJONAŁ CZARNYCH POKUTNIKÓW

 

 

 

przełożyła Maria Przymanowska

 

 

 

posłowiem opatrzyła Zofia Sinko

 

Tytuł oryginału The Italian or the Confessional of the Black Penitents

 

digitalised by CRANKY`

 


 

Gdzieś chyba około 1764 roku paru angielskich podróżnych wojażujących po Italii, zawędrowawszy w okolice Neapolu, przystanęło na chwilę przed portykiem Santa Maria del Pianto — kościoła, który należał do bardzo starego zakonu Czarnych Pokutników. Portyk ów był tak wspaniały (choć nieco już zębem czasu tknięty) i tak wielkim podziwem napełnił serca wędrowców, iż zapragnęli obejrzeć całą budowlę i w tym zamiarze wstąpili na prowadzące do wnętrza marmurowe schody.

W cieniu portyku, pod filarami przechadzał się jakiś mężczyzna ze splecionymi ramionami i oczyma spuszczonymi ku ziemi, tak w myślach pogrążony, że nie spostrzegł nadchodzących cudzoziemców. Obrócił się nagle, spłoszony odgłosem kroków, i nie zatrzymując się zniknął za drzwiami wiodącymi do kościoła.

Było coś tak niezwykłego w postaci i dziwnego w zachowaniu tego człowieka, że zwiedzający nie mogli nie zwrócić nań uwagi. Był wysoki, szczupły i przygarbiony; cerę miał woskowożółtą, rysy ostre, pół twarzy skrywał w kołnierzu płaszcza, a oczy spoglądające ponad fałdami sukna wyrażały niezwykłe okrucieństwo.

Podróżni wchodząc do kościoła rozejrzeli się wokół szukając wzrokiem nieznajomego, który przeszedł tam tuż przed nimi, ale nigdzie nie było go widać. W cieniu długich naw świątyni pojawił się ktoś inny. Był to zakonnik z sąsiedniego klasztoru, który czasami oprowadzał cudzoziemców, wskazując im najbardziej godne uwagi przedmioty w kościele, i teraz w tym właśnie zamiarze przystąpił do przybyłych.

Kościoły Italii, szczególnie zaś świątynie Neapolu, pysznią się bogactwem ozdób i wspaniałością wnętrz, jednakże wnętrze Santa Maria del Pianto zachwycało prostotą i szlachetnością linii, zaletami znacznie bardziej interesującymi dla osób obdarzonych smakiem, oraz grą światła i cieni, która bardziej niż przepych sprzyja wzniosłej pobożności.

Gdy podróżni obejrzeli rozmaite relikwiarze oraz wszystko, co było godne uwagi, i powracali przez mroczną nawę ku portykowi, spostrzegli znów człowieka, który pojawił się na schodach — zmierzał teraz na lewo, ku konfesjonałowi. Gdy wszedł do środka, ktoś z grupy zwiedzających spytał zakonnika, kim jest tamten człowiek. Mnich popatrzał we wskazanym kierunku i nie odpowiedział natychmiast, ale gdy powtórzono zapytanie, skłonił głowę na znak posłuszeństwa.

— To morderca — odparł spokojnie.

— Morderca? — wykrzyknął jeden z Anglików. — Morderca, i na wolności!

Italski szlachcic, który towarzyszył cudzoziemcom, uśmiechnął się widząc zdumienie przyjaciela.

— Znalazł tu azyl — rzekł zakonnik. — Jest nietykalny w tych murach.

— Czyż wasze ołtarze otaczają opieką morderców? — spytał Anglik.

— Nigdzie indziej nie mógłby znaleźć schronienia — odparł łagodnie zakonnik.

— Zdumiewające! Cóż warte prawa wasze, jeżeli najokrutniejszy morderca może uciec przed nimi? Jak zdoła tu wyżyć? Grozi mu chociażby śmierć głodowa?!

— Pan wybaczy — odparł zakonnik. — Zawsze znajdą się ludzie, pragnący wesprzeć takich, którzy sami pomóc sobie nie mogą. Skoro zbrodniarz nie może opuścić kościoła, aby zdobyć coś do jedzenia, przynoszą mu żywność tutaj.

— Czyż to możliwe? — zapytał Anglik swego italskiego przyjaciela.

— No cóż, nieszczęsny złoczyńca nie może przecież umrzeć z głodu — odrzekł przyjaciel — a tak by się stać musiało, gdyby mu nie przyniesiono pożywienia! Czy nigdy, od czasu przybycia do Italii, nie spotkałeś człowieka w podobnej sytuacji? Nierzadko to się u nas zdarza.

— Nigdy — rzekł Anglik. — I trudno mi wprost uwierzyć własnym oczom.

— Przyjacielu — wyjaśnił Italczyk — zabójstwa tak są u nas częste, że gdybyśmy nie okazali litości tym nieszczęśliwcom, miasta straciłyby połowę ludności.

W odpowiedzi na tę głęboką prawdę Anglik skłonił się tylko nisko.

— Przyjrzyj się konfesjonałowi — dorzucił Italczyk. — Temu za kolumnami po lewej stronie nawy, pod witrażowym oknem. Spostrzegłeś go? Barwione szkło zamiast światła cień rzuca na tę część kościoła, co być może przeszkadza ci dostrzec to, co mam na myśli.

Anglik popatrzył we wskazanym przez przyjaciela kierunku i ujrzał konfesjonał z dębu lub innego bardzo ciemnego drzewa, przylegający do ściany — ten sam, do którego przed chwilą wszedł morderca. Konfesjonał składał się z trzech części przykrytych czarnym baldachimem. W środkowej, która wznosiła się parę stopni ponad posadzką kościoła, było krzesło spowiednika, po bokach zaś, z każdej strony znajdowało się nieduże pomieszczenie ze schodkami wiodącymi ku kracie przepierzenia, przy którym penitent mógł przyklęknąć i, niewidoczny dla nikogo, wyznawać księdzu na ucho dzieje grzechów ciążących mu na sercu.

— Czy widzisz, panie? — zapytał Italczyk.

— Tak — odparł Anglik. — To konfesjonał, do którego wszedł morderca; myślę, że to najbardziej ponure miejsce, jakie kiedykolwiek widziałem Sam widok może przywieść przestępcę do rozpaczy!

— My w Italii nieskłonni jesteśmy do desperacji — uśmiechnął się Neapolitańczyk.

— Cóż dalej z tym konfesjonałem? — zapytał Anglik. — Morderca wszedł doń właśnie.

— Ten zbrodniarz nie ma żadnego związku z historią, o której chcę wspomnieć — wtrącił Italczyk. — Proszę tylko, panie, abyś zwrócił uwagę na to miejsce, ponieważ wiążą się z nim pewne niezwyczajne okoliczności.

— Jakież to? — spytał Anglik.

— Minęło kilka lat od czasu, gdy w tym konfesjonale odbyła się spowiedź powiązana z wydarzeniami, o których myślę. Widok ten i postać mordercy oraz zdumienie twoje, panie, z powodu jego przywileju przypomniały mi dawną historię. Po powrocie do hotelu przekażę ci ją, jeżeli nie masz zamiaru przyjemniej czasu spędzić.

— Bardzom zaciekawiony — rzekł Anglik. — Czy nie mógłbyś teraz mi jej opowiedzieć?

— Zbyt to zawiła historia, bym mógł to zaraz uczynić. Opowiadanie trwałoby tydzień. Mam ją na piśmie i przyślę ci wolumen. Spisał to młody student z Padwy, który bawił w Neapolu wkrótce po ujawnieniu tej okropnej spowiedzi.

— Wybacz mi, panie — przerwał Anglik. — To zapewne bardzo niezwykłe wydarzenie? Sądziłem, że spowiedź jest świętą tajemnicą księdza, który jej wysłuchał?

— Słuszne spostrzeżenie — podjął Italczyk. — Tajemnica spowiedzi może być pogwałcona jedynie na specjalne polecenie instancji wyższej, i nawet wówczas tylko bardzo szczególne okoliczności mogą usprawiedliwić takie odstępstwo od prawa. Ale gdy przeczytasz tę opowieść, panie, przestaniesz się dziwić. Wspomniałem już, że spisał ją pewien student z Padwy, który znalazł się tu przypadkiem wkrótce po tym, jak sprawa stała się głośna, i fakty te tak silne na nim wywarły wrażenie, że trochę dla ćwiczenia, trochę z wdzięczności za parę błahych przysług, które mu oddałem, utrwalił je dla mnie na papierze. Spostrzeżesz przy lekturze, że student ów był bardzo młody i w sztuce kompozycji niedoświadczony, ale dla ciebie, panie, ważne są fakty, które młodzieniec przedstawił ściśle, w niczym od prawdy nie odbiegając. Chodźmy, czas już opuścić kościół.

— Raz jeszcze tylko przyjrzę się wspaniałej budowli — odparł podróżny — a zwłaszcza konfesjonałowi, na który zwróciłeś mą uwagę.

Gdy Anglik powiódł wzrokiem po wysokim sklepieniu i wzdłuż uroczystej perspektywy naw Santa Maria del Pianto, dostrzegł postać mordercy wymykającego się z konfesjonału przez chór. Raz jeszcze zaskoczony tym widokiem odwrócił oczy i spiesznie opuścił kościół.

Przyjaciele rozstali się. Anglik rychło po powrocie do hotelu otrzymał wolumen, a w nim przeczytał, co następuje:

 

Tom I

 


Rozdział I

 

Jakiż to grzech tajemniczy; historia ukryta w milczeniu, której podstęp nie może ujawnić ani pokuta wymazać?

Horace Walpole, Tajemnicza matka [Przekład tłumaczki]

 

Vincentio di Vivaldi pierwszy raz ujrzał Ellenę Rosalba w roku 1758 w kościele San Lorenzo w Neapolu. Słodycz i subtelność jej głosu zwróciły uwagę młodzieńca na postać jej zachwycającą delikatnością i wdziękiem, lecz twarz damy była spowita woalką. Oczarowany tym głosem Vincentio poczuł dojmującą ciekawość, by ujrzeć twarz, która — jak sobie wyobrażał — musi odzwierciedlać subtelność charakteru, jaką zdradziła modulacja głosu. Słuchał czarownej melodii jej mowy żarliwie i aż do końca prymarii prawie nie odrywał oczu od postaci dziewczyny; wtedy dostrzegł, że opuszcza ona kościół wraz ze starszą damą wyglądającą na jej matkę, którą wspierała ramieniem.

Vivaldi poszedł za nimi pragnąc, jeżeli tylko to będzie możliwe, zobaczyć twarz Elleny i zapamiętać dom, do którego kobiety zmierzały. Damy szły szybko nie oglądając się na prawo ani na lewo i gdy skręciły w Strada di Toledo, omal nie stracił ich z oczu; przyspieszył kroku i ostrożnie, zachowując wciąż tę samą odległość, dostrzegł je, gdy wchodziły na Terazzo Nuovo biegnące wzdłuż Zatoki Neapolitańskiej ku Gran Corso.

Dogonił kobiety, ale piękna nieznajoma nie uniosła woalki; Vincentio nie wiedział, czym zwrócić na siebie jej uwagę, co uczynić, by ujrzeć twarz, która wznieciła w nim taką ciekawość. Był onieśmielony, przejęty uwielbieniem i szacunkiem jednocześnie, milczał więc, mimo iż pragnął przemówić.

Tymczasem starsza dama schodząc z ostatnich stopni Terazzo pośliznęła się. Gdy Vivaldi pospieszył z pomocą, bryza od zatoki szarpnęła woalkę, a ponieważ Ellena nie miała swobodnej ręki, aby ją przytrzymać, woalka przesunęła się na bok i odkryła rysy jeszcze piękniejsze i bardziej wzruszające, niż młodzieniec śmiał sobie wyobrażać. Młoda osoba tak trwożnie i troskliwie zajęła się towarzyszką, że nie od razu dostrzegła uwielbienie, które wzbudziła w młodzieńcu; na chwilę jednak oczy jej spotkały się z oczyma Vivaldiego, zrozumiała wymowę tego spojrzenia i szybko opuściła woalkę.

Starsza dama nie zraniła się padając, ale ponieważ szła z trudem, Vivaldi skorzystał z nadarzającej się okazji i zaproponował, by wsparła się na jego ramieniu. Odmówiła z wylewnym podziękowaniem, ale powtarzał swą prośbę z takim respektem, że wreszcie przyjęła pomoc i ruszyli razem w stronę rezydencji pań.

Vincentio próbował rozpocząć konwersację z Elleną, ale odpowiadała zwięźle, toteż doszedł do kresu drogi ciągle jeszcze zastanawiając się, co powinien powiedzieć, aby ją zainteresować i przełamać tę surową powściągliwość. Ze stylu rezydencji wywnioskował, że panie były szlachetnie urodzone i posiadały środki zapewniające skromną niezależność. Niewielki dom robił jednak wrażenie wygodnego, a nawet świadczył o dobrym smaku. Stał na wzniesieniu osłonięty gęstym gajem pinii i majestatycznych palm daktylowych, otoczony ogrodem i winnicami górującymi nad miastem i Zatoką Neapolitańską, skąd rozpościerał się obraz zmienny i pełen uroku. Mimo że nieduży portyk i kolumnada przy wejściu wykonane były z pośledniego gatunku marmuru, ich styl odznaczał się elegancją. Zapewniały schronienie przed słońcem, nie tamując napływających z doliny powiewów chłodnej bryzy od zatoki, i odsłaniały całą panoramę zachwycającego wybrzeża.

Gdy Vivaldi stanął przy furtce wiodącej do ogrodu, starsza dama powtórzyła słowa podziękowania za troskliwość, ale nie zaprosiła go do środka; on zaś, drżąc z niepokoju i omdlewając z rozczarowania, pozostał jeszcze chwilę patrząc na Ellenę niezdolny do odejścia, nie wiedząc, co mógłby jeszcze powiedzieć, aby przedłużyć rozmowę. Starsza dama raz jeszcze pożegnała go uprzejmie. Zdobył się wreszcie na odwagę i zapytał, czy mu pozwoli dowiedzieć się o jej zdrowie, a uzyskawszy zgodę, pożegnał spojrzeniem Ellenę, która, nim się rozstali, zdecydowała się podziękować mu za troskliwość okazaną jej ciotce. Dźwięk głosu Elleny i wyrazy wdzięczności jeszcze bardziej utrudniały młodzieńcowi rozstanie, przemógł się jednak wreszcie i odszedł.

Piękność młodej damy zawładnęła jego imaginacją, a wzruszająca melodia jej głosu ciągle rozbrzmiewała w jego sercu. Spacerował wybrzeżem u stóp jej domu ciesząc się świadomością, że jest tak blisko, choć już jej dojrzeć nie może. Miał czasami nadzieję, że uda mu się zobaczyć Ellenę jeszcze choć z daleka, na balkonie, nad którym jedwabna markiza zdawała się zapraszać bryzę od morza. Zwlekał wałęsając się godzinami po wybrzeżu, w cieniu pinii kołysanych lekkim wiatrem lub wspinając się mimo spiekoty na przybrzeżne skały. Przywoływał w wyobraźni czar uśmiechu Elleny i dźwięk jej słodkiego głosu.

Wieczorem zamyślony, lecz radosny, niespokojny, a mimo to szczęśliwy, wrócił do pałacu swego ojca w Neapolu delektując się rozkoszną nadzieją, jaką obiecywało mu wspomnienie podziękowania Elleny. Nie śmiał jednak snuć żadnych planów swego postępowania w przyszłości. Nadszedł w samą porę, aby towarzyszyć matce w jej wieczornej przejażdżce po Corso, i w każdym mijającym ich powozie szukał przedmiotu swoich stałych myśli. Ellena nie pojawiła się jednak. Matka Vincentia, markiza di Vivaldi, spostrzegła niepokój syna i jego niezwykłe milczenie. Zadała mu parę pytań, które, jak sądziła, powinny doprowadzić do wyjaśnienia zmiany w jego usposobieniu; ale odpowiedzi syna wznieciły większą jej ciekawość i choć zaniechała dalszych prób, prawdopodobnie postanowiła w zręczniejszy sposób ponowić je później.

Vincentio di Vivaldi był jedynym synem markiza di Vivaldi, szlachcica wywodzącego się z jednej z najstarszych familii Królestwa Neapolu, człowieka dysponującego na dworze poważnymi wpływami, dzięki którym znaczenie jego osoby i władza przerastały znacznie pozycję oficjalną markiza. Duma rodowa natomiast dorównywała zarówno władzy, jak pozycji, choć rodziła się również z pewności siebie uzasadnionej zaletami umysłu. Markiz kierował się niezłomnymi zasadami w sprawach moralności jak również w pożądaniu zaszczytów. Duma podnosiła walory jego czynów i potęgowała wymagania. Była jednocześnie jego wadą i cnotą, siłą i słabością.

Matka młodego Vivaldiego wywodziła się z rodziny równie starożytnej jak ród ojca i tak samo żądna była znaczenia; duma jej jednakże dotyczyła tylko urodzenia i wyjątkowej pozycji, nie sięgała zasad moralnych.

Rządziły nią gwałtowne namiętności. Była wyniosła, mściwa, chytra i podstępna; cierpliwa w fortelach i nieznużona, gdy szukała zemsty na tych nieszczęsnych, którzy jej niechęć wzbudzili. Syna kochała nie z czułością macierzyńską, lecz raczej jako potomka dwóch sławnych rodów, który miał połączyć i pomnożyć zaszczyty i sławę obydwu.

Vincentio odziedziczył wiele cech charakteru po ojcu, bardzo zaś mało po matce. Jego duma była tak szlachetna i wielkoduszna jak u markiza, po matce natomiast miał skłonność do płomiennych namiętności, ale obca mu była przebiegłość markizy, jej dwulicowość czy żądza zemsty. Szczery i otwarty z usposobienia, niewinny i czysty w uczuciach, łatwo się obrażał, lecz szybko uspokajał; każdą zniewagą rozgniewany łagodniał pod wpływem pierwszego ustępstwa; choć silnie rozwinięte poczucie honoru nakazywało mu nie puszczać obrazy płazem, to łagodność subtelnej natury skłaniała Vincentia do szukania zgody i oszczędzania uczuć innych osób.

Nazajutrz po spotkaniu z Elleną powrócił do willi Altieri, aby korzystając z pozwolenia spytać o zdrowie signory Bianchi. Nadzieja, że ujrzy Ellenę, napełniła go taką radosną niecierpliwością, niepokój tak szybko rósł, w miarę jak zbliżał się do jej rezydencji, że musiał przystanąć na parę chwil przed bramą ogrodu, aby się uspokoić i ochłonąć.

Zaanonsował się sam starej służącej, która podeszła do bramy i poprosiła go do małego saloniku, w którym signora Bianchi zwijała jedwab w kłębki. Była sama, choć z ustawienia krzesła przy tamborku domyślił się, że Ellena prawdopodobnie przed chwilą opuściła pokój. Signora Bianchi przyjęła go z pełną rezerwy uprzejmością i bardzo powściągliwie odpowiadała na pytania Vincentia o siostrzenicę, on zaś ciągle miał nadzieję, że panna pojawi się lada chwila. Przedłużał wizytę do granic możliwości, choć nie było już żadnego po temu powodu. Wreszcie wyczerpał wszelkie tematy do konwersacji i milczenie signory Bianchi zdawało się wyraźnie wskazywać na to, że dama oczekiwała odejścia gościa. Rozczarowany i ze smutkiem w sercu pożegnał signorę, uzyskując tylko powściągliwe zezwolenie na wizytę któregoś dnia, aby raz jeszcze zapytać o jej zdrowie.

Wracając przez ogród przystawał i oglądał się w stronę domu licząc, że zobaczy może Ellenę w oknie lub siedzącą w cieniu bujnych figowców; ale próżne były jego poszukiwania, więc zgnębiony oddalił się powolnym krokiem.

Dzień ów poświęcił staraniom na zdobycie wiadomości o rodzinie Elleny, ale rezultaty poszukiwań były skromne. Powiedziano mu, że jest sierotą i pozostaje pod opieką ciotki, signory Bianchi; rodzina jej, która nigdy zresztą do znakomitych nie należała, podupadła i tylko ciotka stanowiła oparcie dla panny. Nie dowiedział się natomiast tego, co było prawdziwe, lecz głęboką tajemnicą okryte — że Ellena pomagała swojej leciwej ciotce, której jedynym majątkiem była nieduża, zamieszkana przez obie damy posiadłość; że Ellena dnie całe spędzała na haftowaniu jedwabiami tkanin zamawianych przez zakonnice z sąsiedniego klasztoru, które sprzedawały je korzystnie damom neapolitańskim odwiedzającym ich zgromadzenie. Nie mógł się domyślić, że piękna suknia, w której często widywał matkę, była wyhaftowana przez Ellenę, jak również pewne skopiowane z antycznych wzorów tkaniny, zdobiące ściany gabinetu w pałacu Vivaldich, także były dziełem jej rąk. Okoliczności te rozpaliłyby jeszcze mocniej uczucie Vincentia, ale będąc dowodem nierównej fortuny usposobiłyby nieprzychylnie jego rodziców, którzy staraliby się na pewno zniechęcić syna do tej znajomości.

Ellena mogła znosić ubóstwo, ale nigdy wzgardę, więc aby uchronić się przed ciasnymi przesądami świata, trzymała w ścisłej tajemnicy pracowitość, która przynosiła zaszczyt jej charakterowi. Nie wstydziła się ubóstwa ani pracy ratującej ją przed niedostatkiem, ale upokarzały dziewczynę niemądre uśmiechy i poniżająca protekcjonalność, którymi bogactwo darzy czasem biedotę. Duch jej nie był jeszcze dość silny ani poglądy wystarczająco szerokie, aby umiała gardzić szyderstwem głupim i występnym, a szczycić się godnością cnotliwej niezależności. Ellena była jedyną podporą starej ciotki, okazywała cierpliwość wobec jej niedomagań, pocieszała w cierpieniach; uczuciem córki odpłacała za czułość matczyną. Własnej matki nie znała, straciła ją będąc niemowlęciem i od tego czasu signora Bianchi opiekowała się nią jak rodzicielka.

Niewinna i szczęśliwa, cicho i skromnie wykonując swe obowiązki, Ellena Rosalba żyła w spokojnym odosobnieniu, gdy po raz pierwszy ujrzała młodego Vincentia di Vivaldi. Powierzchowność miał taką, że nie można go było nie zauważyć, toteż wywarł silne wrażenie na pannie swym pełnym godności zachowaniem, szczerym, szlachetnym wyrazem twarzy świadczącym o energii i sile ducha. Ale ostrożnie nie dopuszczała do siebie uczucia czulszego niż podziw i starała się usunąć obraz młodzieńca z myśli oddając się codziennym zajęciom, aby odzyskać spokój, który spotkanie z nim nieco zakłóciło.

Tymczasem Vivaldi rozczarowany i niespokojny, strawiwszy cały prawie dzień na poszukiwaniach, które napełniły go tylko zwątpieniem i obawą, postanowił wrócić w pobliże willi Altieri, gdy mrok osłoni jego kroki.

Pociechą była mu pewność, że znajduje się tak blisko przedmiotu swych myśli, i nadzieja, że może tym razem choćby na krótko przypadek pozwoli mu zobaczyć Ellenę.

Markiza Vivaldi wydawała przyjęcie tego wieczoru, a ponieważ niepokój o syna wzbudził w niej podejrzenie, zatrzymała go do późna przy swej osobie zatrudniając przy wybieraniu melodii dla orkiestry i nakazując, aby czuwał nad wykonaniem nowego dzieła — utworu kompozytora, którego ona sama wprowadziła w modny świat. Przyjęcia u markizy należały do najświetniejszych i najbardziej uczęszczanych w Neapolu; wytworne towarzystwo, które miało przybyć tego wieczoru do pałacu, składało się z dwu stronnictw: jedni uznawali walory geniusza muzycznego, któremu patronowała pani domu, drudzy popierali innego kandydata do sławy. Koncert wieczorny, jak oczekiwano, miał ostatecznie zadecydować o zwycięstwie. Była to więc dla markizy noc ważna wielce i pełna napięcia, ponieważ na reputacji ulubionego kompozytora zależało jej jak na własnej, natomiast szczęście syna w niewielkim stopniu było przedmiotem jej troski.

Gdy nadeszła wreszcie chwila, w której Vincentio mógł wymknąć się nie zwracając uwagi, opuścił towarzystwo i owinąwszy się płaszczem pospieszył do willi Altieri znajdującej się nie opodal, w zachodniej części miasta. Przez nikogo nie zauważony dotarł na miejsce i, nie mogąc ze zniecierpliwienia złapać oddechu, stanął na skraju ogrodu. Nie skrępowany towarzyskimi ceremoniami i bliski przedmiotu swych uczuć przez chwil parę odczuwał radość tak doskonałą, jaką tylko obecność Elleny mogłaby mu sprawić. Ale rozkosz ta zwiędła rychło i wnet pogrążył się w takiej rozpaczy, jakby na zawsze był oddzielony od swej wybranki, mimo iż chwilę przedtem sam niemal wierzył w jej obecność.

Noc była późna, w domu pogasły wszystkie światła, pomyślał więc, że mieszkańcy udali się na spoczynek, i stracił już nadzieję zobaczenia Elleny. Mimo to miłe mu było przebywanie w jej bliskości; gorąco zapragnął dostać się do ogrodu, podejść do okna, za którym ona być może odpoczywała. Nietrudno było przejść przez ogrodzenie z drzew i gęstych krzewów i oto znalazł się znowu przed portykiem willi.

Dochodziła północ. Ciszę panującą wokół pogłębiały raczej niż zakłócały delikatne pluski wód zatoki w dole i głuche pomruki Wezuwiusza, który co pewien czas wyrzucał na horyzont nagły płomień, po czym zalegała ciemność. Wspaniałość tej scenerii korespondowała z nastrojem młodzieńca. Wytężał słuch, aby chwytać powracające dźwięki, które docierały do jego uszu jak odległy grzmot, głucho przebijający przez chmury. Chwile ciszy po każdym pomruku góry w oczekiwaniu narastającego grzmotu przejmowały Vivaldiego szczególną grozą; pogrążony w myślach nie odrywał wzroku od wspaniałego ocienionego konturu brzegów i morza, które wyłaniało się w półmroku bezchmurnego nieba. Na szarym tle cicho płynęły liczne statki wiedzione przez głębokie wody tylko gwiazdą polarną, która lśniła niezmiennym blaskiem. Spokojne powietrze niosło z zatoki chłód pachnący i świeży; ledwie poruszało czubki rozłożystych pinii osłaniających willę; nie niosło innych dźwięków prócz szumu fal i pomruków odległej góry, dopóki nie przypłynęły z oddali głębokie tony pieśni.

Vincentio zwrócił uwagę na uroczysty charakter śpiewu; poznał requiem, próbował wykryć, z jakiej dochodzi okolicy. Dźwięki zbliżały się, choć z daleka, i nagle ścichły w powietrzu. Zdziwił się; wiedział, że w niektórych stronach Italii był zwyczaj śpiewania tej pieśni przy łożu konających; ale tym razem żałobnicy jakby szli po ziemi czy też płynęli w powietrzu. Nie miał wątpliwości co do melodii; słyszał ją poprzednio w takich okolicznościach, że nigdy już jej nie mógł zapomnieć.

Gdy słuchał teraz chóru głosów cichnących w oddali, parę patetycznych tonów przywiodło wspomnienie pobożnej melodii, którą Ellena śpiewała w kościele San Lorenzo. Przejęty ruszył z miejsca, wędrując przez ogród obszedł dom wokół i usłyszał głos Elleny śpiewającej hymn o jutrzni do Najświętszej Panny; dziewczyna akompaniowała sobie na lutni, a palce jej dotykały strun z największą czułością i delikatnością. Vincentio stał przez chwilę zachwycony wstrzymując oddech, aby nie utracić ani nuty z tych łagodnych pobożnych tonów, które zdawały się płynąć z nieomal świętej duszy. Rozglądał się wokół, aby dojrzeć przedmiot swego uwielbienia, gdy promień światła przenikający przez gęste listowie klematisu poprowadził go ku żaluzji, za którą ujrzał Ellenę. Krata była uchylona, aby wpuścić chłodne powietrze, i oto mógł zobaczyć ukochaną i pokój, w którym przebywała. Wstawała właśnie od ołtarzyka, przy którym ukończyła modlitwę; żar pobożności nie zniknął jeszcze z jej twarzy, w ekstazie podniosła oczy ku niebu. Trzymała dalej lutnię, ale nie potrącała strun. Wydawała się nie zauważać niczego wokół. Piękne włosy miała niedbale zwinięte pod jedwabną siatką, kilka pasm wysunęło się na szyję i okalało cudną twarz, której nie przesłaniała już teraz woalka. Lekka tkanina sukni otulająca postać, wyraz oblicza i zachowanie — wszystko mogłoby wydawać się ucieleśnieniem nimfy greckiej.

Duszą Vivaldiego miotały gwałtowne i sprzeczne uczucia: to pragnął wykorzystać okazję, która mogła się już nigdy nie powtórzyć i wyznać swą miłość, to znowu przeważała bojaźń, że obrazi dziewicę zakłócając jej spokój o świętej godzinie. Ciągle jeszcze się wahał, gdy usłyszał westchnienie i słodki jak zawsze dźwięk jej głosu — Ellena wyszeptała jego imię. Zadrżał z niecierpliwości oczekując dalszych słów i poruszył klematis pnący się po kracie. Teraz ona zwróciła oczy ku oknu, ale gęste listowie dokładnie maskowało młodzieńca. Ellena jednak wstała, by zamknąć żaluzje, a gdy podeszła bliżej, Vivaldi nie mógł już zapanować nad sobą i wychynął z ukrycia. Znieruchomiała na chwilę i zbladła śmiertelnie. Drżąc z pośpiechu zasunęła żaluzje i opuściła pokój. Vivaldi poczuł, że wraz z nią zniknęły wszystkie jego nadzieje.

Pozostał jeszcze jakiś czas w ogrodzie, ale ponieważ nie pojawiło się już światło w żadnej części budynku i żaden dźwięk nie dochodził na zewnątrz, z melancholią w sercu ruszył w stronę Neapolu. Zaczynał zadawać sobie pytania, które powinien był postawić wcześniej, nim usiłował zdobyć niebezpieczne szczęście ujrzenia Elleny. Skromna pozycja jej rodziny była przeszkodą nie do pokonania, wiedział, że jego rodzice nigdy nie zgodzą się na takie małżeństwo.

Zatopił się w marzeniu o tym, prawie już zdecydowany nie szukać więcej widoku ukochanej, odpychając jednak taką możliwość, która pogrążyła go w rozpaczy. Kiedy wychodził spod ruin ciemnego łuku przerzuconego nad drogą, napotkał człowieka w zakonnym habicie, z twarzą bardziej ukrytą w kapturze niż w mroku. Nieznajomy zwrócił się doń po nazwisku:

— Signor Vivaldi! Kroki twe są śledzone. Strzeż się powracać do Altieri!

To powiedziawszy nieznajomy zniknął, nim Vincentio. zdążył wsunąć z powrotem szpadę, którą dobył z pochwy do połowy, lub zażądać jakiegokolwiek wyjaśnienia. Nawoływał głośno i wielokrotnie nieznajomego, zaklinając, aby powrócił. Pozostał dłuższy czas na miejscu spotkania, ale mnich jak przywidzenie nie pojawił się więcej.

Vincentio wrócił do domu przejęty do głębi tym wydarzeniem, udręczony zazdrością, którą wzbudziło w nim dziwne spotkanie; rozważywszy bowiem różne możliwości doszedł do przekonania, że ostrzeżenie musiało pochodzić od rywala i że niebezpieczeństwem groził wyłącznie sztylet zazdrości. To odkrycie ukazało mu siłę własnej namiętności, a zarazem dowiodło braku rozwagi, skoro tak ochoczo na nią przystał. Nie pojął jednak swego błędu, ponieważ doznając tortury tak dojmującej, jakiej dotąd nie przeżył, postanowił, cokolwiek stać by się miało, wyznać swą miłość i starać się o rękę Elleny. Nieszczęsny! Nie przeczuł, do jak fatalnego błędu popycha go namiętność!

Gdy wrócił do pałacu Vivaldich, dowiedział się, że markiza zauważyła jego nieobecność, zapytywała parę razy o syna, poleciła, aby powiadomiono ją o godzinie jego powrotu, jednak udała się na spoczynek. Markiz natomiast, który towarzyszył królowi w wycieczce do jednej z will nad zatoką, wrócił do domu tuż po synu i, zanim odszedł do swych pokoi, obrzucił go nadzwyczaj nieprzyjaznym spojrzeniem, ale unikał słów, które mogłyby cokolwiek wyjaśnić lub też stanowić aluzję do owego niezadowolenia. Tak więc rozeszli się po krótkiej rozmowie.

Vivaldi zawarł drzwi do swych apartamentów postanawiając rozważyć sprawę, jeżeli można użyć tego określenia, gdy namiętności górują raczej nad wysiłkiem rozumu. Kilka godzin biegał po amfiladzie pokoi torturowany przypomnieniem Elleny, płonąc zazdrością, a także przestraszony konsekwencjami nieostrożnego kroku, który zamierzał przedsięwziąć. Wystarczająco dobrze znał usposobienie ojca i pewne cechy charakteru matki, aby obawiać się, że oboje zgłoszą stanowczy sprzeciw wobec małżeństwa, które zamyślił. Gdy jednak brał pod uwagę, że był jedynym synem, skłonny był żywić nadzieję na przebaczenie, mimo że tak ciężkie zgotuje im rozczarowanie. Refleksje te nagle przerywał lęk, że Ellena być może już obdarzyła afektem owego wyimaginowanego rywala. Trochę pocieszało go westchnienie i czułość, z jaką wymówiła jego imię. Jeśli nawet nie byłaby niechętna jego staraniom, to jak mógłby prosić o jej rękę i mieć nadzieję na przyjęcie, jeśliby jej oznajmił, że sprawa musi pozostać w sekrecie? Nie śmiał wierzyć, że zgodziłaby się wejść do rodziny, która by nią gardziła; i znowu ogarniała go rozpacz.

Po pełnej trosk nocy ranek nie przyniósł odmiany, lecz już Vincentio powziął decyzję: postanowił poświęcić próżną, jak teraz sądził, dumę rodową na rzecz wyboru, który miał mu zapewnić szczęście całego życia. Zanim jednak odważył się zdeklarować wobec Elleny, koniecznie musiał powziąć pewność, czy może liczyć na skłonność jej serca, czy też obdarzyła uczuciem innego, i kim w rzeczywistości jest ów rywal. Łatwiej było pragnąć takiej wiadomości, niż ją zdobyć, toteż gdy rozważa! tysiące projektów, zawsze jakaś przeszkoda uniemożliwiała spełnienie tego zamysłu: delikatność i szacunek, jakim darzył Ellenę, lęk, aby jej nie urazić, a także obawa, aby rodzina nie wpadła na trop, póki on nie zdoła uzyskać zapewnienia o wzajemności.

W tym trudnym położeniu otworzył serce przed przyjacielem, który od dawna cieszył się jego zaufaniem; tym razem jego rady oczekiwał z większym niepokojem i szczerością niż kiedykolwiek.

Nie pragnął potwierdzenia własnej opinii, lecz bezstronnego sądu innego umysłu. Bonarmo, choć niezbyt nadawał się na doradcę, przecież nie odczuwał skrupułów i chętnie udzielał rad. Aby ocenić, czy Ellena zechce łaskawie przyjąć zaloty Vivaldiego, zaproponował zgodnie z obyczajem kraju odśpiewanie serenady. Twierdził, że jeżeli dama nie żywi wobec wielbiciela niechęci, wówczas okaże w jakiś sposób aprobatę; jeżeli jest inaczej, pozostanie milcząca i nie ukaże się śpiewakom. Vivaldi nie miał ochoty na ten prostacki i nieodpowiedni sposób wyrażenia swej tak wzniosłej miłości. Zbyt wysoko oceniał umysł i delikatność Elleny, aby uwierzyć, że skromny hołd w postaci serenady pochlebi jej miłości własnej lub skłoni do życzliwości wobec niego; nawet gdyby była przychylna, nie spodziewał się, że da jakikolwiek znak aprobaty.

Przyjaciel wyśmiał skrupuły i sąd przyjaciela o romantycznej delikatności stwierdzając, że jedynie nieznajomość świata może go tłumaczyć. Vivaldi przerwał te szyderstwa. Nie mógł ani na chwilę ścierpieć, aby ktokolwiek mówił w ten sposób o Ellenie lub nazywał romantyczną taką delikatność uczuć. Bonarmo mimo to dalej obstawał przy serenadzie, która stwarza bodaj niewielką szansę wybadania uczuć damy wobec wielbiciela, zanim wystąpi on z oficjalną prośbą o jej rękę. Vivaldi skłopotany, szarpany obawą i niecierpliwością zarazem, pragnął zakończyć tę niepewność i wreszcie ustąpił nie tyle wobec perswazji przyjaciela, co znużony własnymi kłopotami, i zgodził się na serenadę najbliższej nocy. Przyjął tę propozycję raczej jako ucieczkę od rozpaczy, bez żadnej nadziei sukcesu; wierzył bowiem mocno, że Ellena nie da żadnego znaku, który mógłby położyć kres jego niepewności.

Przyjaciele ukryli instrumenty muzyczne pod płaszczami i maskując twarze, aby nikt ich nie mógł rozpoznać, milczący i pogrążeni w myślach skierowali kroki ku willi Altieri. Gdy minęli arkady wiaduktu, pod którym poprzedniej nocy nieznajomy zatrzymał Vivaldiego, Vincentio usłyszał nagle jakiś dźwięk tuż obok i odrzucając kaptur z głowy zobaczył tę samą postać. Nie zdążył krzyknąć, nieznajomy znowu zastąpił mu drogę.

— Nie chodź do willi Altieri — rzekł uroczystym głosem — jeżeli nie chcesz, by spotkał cię los straszliwy.

— Jaki los? — spytał Vivaldi cofając się. — Zaklinam cię, mów!

Ale mnich zniknął i ciemność omroczyła drogę, którą odszedł.

— Dio mi guardi! [(wł.) Broń mię, Panie Boże!] — zawołał Bonarmo. — To prawie nie do wiary! Wracajmy do Neapolu. Drugiego ostrzeżenia nie wolno nie posłuchać.

— To prawie nie do zniesienia! — krzyknął Vivaldi. — Którędy

odszedł?

— Prześliznął się obok mnie — odparł Bonarmo — i zniknął, zanim zdołałem zastąpić mu drogę.

— Spróbuję natychmiast zmierzyć się z najgorszym — rzekł Vivaldi. — Jeżeli mam rywala, najlepiej spotkać go od razu. Idziemy!

Bonarmo zaprotestował. Uważał, że tak pochopne postępowanie może grozić poważnym niebezpieczeństwem.

— Bez wątpienia masz rywala — powiedział — i odwaga nie osłoni cię przed wynajętym zbirem.

Vivaldiemu serce zamarło na wspomnienie rywala.

— Jeżeli sądzisz, że dalsza droga jest niebezpieczna, pójdę sam — rzekł.

Urażony tym wyrzutem Bonarmo w milczeniu towarzyszył przyjacielowi i bez dalszych trudności dotarli na skraj ogrodu willi Altieri. Vivaldi poprowadził przyjaciela do miejsca, którędy wszedł poprzedniej nocy, i bez przeszkód weszli do ogrodu.

— Gdzież te zbiry okropne, przed którymi mnie ostrzegałeś? — spytał Vivaldi z urągliwym triumfem.

— Ostrożnie, ciszej — odparł przyjaciel. — Może i teraz nawet jesteśmy w zasięgu ich rąk.

— Zatem i oni są w zasięgu naszych — stwierdził Vivaldi.

Zuchwali przyjaciele dotarli na koniec do oranżerii położonej tuż obok domu. Strudzeni podchodzeniem po zboczu odpoczęli chwilę, by uspokoić oddech i przygotować instrumenty do serenady. Noc była cicha, gdy usłyszeli z daleka pomruk tłumu, i oto nagły splendor sztucznych ogni uderzył w niebo. Strzelały w górę z willi na zachodnim brzegu zatoki dla uczczenia urodzin jednej z córek królewskich. Wzbijały się ogromnie wysoko, ich blask rozcinał ciemności nocy i oświetlał tysiące zwróconych w górę ciekawych twarzy, iluminował wody zatoki, sylwetkę każdej łódki sunącej po jej tafli, ukazywał wyraźnie zakole stromych brzegów i okazałe miasto Neapol w dole; blask padał na wzgórze w oddali, tarasy na dachach zatłoczone widzami i Corso pełne powozów, rozjaśnione płomieniami pochodni.

Gdy Bonarmo podziwiał wspaniały widok, Vivaldi skierował wzrok na dom Elleny, którego część wyglądała spomi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin