Charles Bukowski - Kobiety.txt

(556 KB) Pobierz
Niejeden porządny facet
wylądował przez kobietę pod mostem.
Henry Chinaski




1
Miałem pięćdziesiątkę na karku i od czterech lat nie by-
łem w łóżku z kobietą. Nie miałem żadnych przyjaciółek.
Kobiety widywałem jedynie na ulicy lub w innych miejscach
publicznych, lecz patrzyłem na nie bez pożądania, z po-
czuciem, że nic z tego nie będzie. Onanizowałem się regu-
larnie, ale myśl o jakimś związku z kobietą — nawet nie-
opartym na seksie — była mi obca. Miałem nieślubne
dziecko, sześcioletnią córkę. Mieszkała z matką, a ja płaci-
łem alimenty. Dawno, dawno temu byłem żonaty. Miałem
wówczas 35 lat, małżeństwo przetrwało dwa i pół roku. To
ona się ze mną rozwiodła. Tylko raz w życiu byłem zakocha-
ny. Moja miłość zmarła z powodu przewlekłego alkoho-
lizmu w wieku 48 lat. Ja miałem wtedy 38. Moja żona była
ode mnie o 12 lat młodsza. Chyba też już nie żyje, chociaż
nie mam pewności. Przez sześć lat po rozwodzie pisywała
do mnie długie listy na Boże Narodzenie. Nigdy jej nie od-
pisałem.

Nic jestem pewien, kiedy po raz pierwszy ujrzałem Lydię
Vance. Było to chyba jakieś sześć lat temu. Po dwunastu la-
tach porzuciłem właśnie pracę na poczcie i próbowałem pi-
sać. Byłem przerażony i piłem więcej niż zwykle. Pracowa-
łem nad swoją pierwszą powieścią. Siedząc nad maszyną do
pisania, wypijałem co wieczór pół litra whisky i dwanaście
piw. Do bladego świtu paliłem tanie cygara, waliłem w ma-
szynę, piłem i słuchałem muzyki klasycznej z radia. Postawi-
łem sobie za cel dziesięć stron dziennie, ale dopiero następ-
nego dnia mogłem sprawdzić, ile naprawdę napisałem.
Wstawałem rano, wymiotowałem i kierowałem się do fron-
towego pokoju, by zobaczyć, ile kartek leży na kanapie. Za-
wsze przekraczałem swój limit. Czasami było ich 17, 18, 23
lub 25. Rzecz jasna, fragmenty napisane w nocy trzeba było
jeszcze poprawić albo wyrzucić do kosza. Napisanie mojej
pierwszej powieści zajęło mi dwadzieścia jeden dni.
Właściciele domu, w którym wtedy mieszkałem, rozlo-
kowali mnie od frontu, a sami rezydowali na tyłach budyn-
ku. Uważali mnie za wariata. Każdego ranka znajdowałem
na ganku dużą brązową papierową torbę. Zawierała prze-
różne wiktuały, zwykle były to pomidory, rzodkiewki, po-
marańcze, zielone cebule, puszki zupy, czerwone cebule.
Co drugą noc piłem z właścicielami piwo do 4,5 nad ranem.
On szybko odpadał, a ja i jego stara trzymaliśmy się za rę-
ce i co jakiś czas całowaliśmy się. Przy drzwiach zawsze że-
gnałem ją głośnym całusem. Miała straszliwe zmarszczki,
ale to przecież nie jej wina. Była katoliczką i słodko wyglą-
dała w różowym kapelusiku, kiedy w niedzielny poranek
wybierała się do kościoła.

Wydaje mi się, że Lydię Vance poznałem podczas moje-
go pierwszego wieczoru autorskiego — w księgarni Zwo-
dzony Most na Kenmore Avenue. Znów byłem śmiertelnie
przerażony. Czułem się lepszy, a mimo to strach ściskał
mnie za gardło. Kiedy się tam zjawiłem, pozostały już tylko
miejsca stojące. Peter, właściciel księgarni, który żył z czarną
dziewczyną, miał przed sobą stertę banknotów.
—	Kurwa — odezwał się do mnie — gdybym zawsze
mógł zgromadzić taki tłum, miałbym dość forsy na kolejną
podróż do Indii!
Na powitanie zgotowano mi owację. Jeśli chodzi o pu-
bliczne czytanie własnych wierszy, miałem za chwilę utracić
dziewictwo.
Po półgodzinie czytania ogłosiłem przerwę. Byłem wciąż
trzeźwy i czułem, jak z ciemności wpatrują się we mnie
dziesiątki oczu. Kilka osób podeszło do mnie, żeby poro-
zmawiać. Potem, w krótkiej chwili spokoju, zbliżyła się Ly-
dia Vance. Siedziałem przy stole, popijając piwo. Położyła
obie dłonie na krawędzi stołu, pochyliła głowę i spojrzała
mi prosto w oczy. Miała długie brązowe włosy, dość długi,
nieco spiczasty nos i lekkiego zeza. Promieniowała żywot-
nością — człowiek wiedział, że ona stoi obok. Poczułem sil-
ne fluidy, które nas połączyły. Te dobre, te odpychające
i jeszcze jakieś trudne do określenia, błądzące bezładnie,
ale jednak fluidy. Przyglądała mi się, a ja spojrzałem na nią.
Miała na sobie zamszową kurtkę kowbojską z frędzlami wo-
kół szyi. Jej piersi wyglądały naprawdę nieźle. Powiedzia-
łem do mej:
—	Mam ochotę zerwać te frędzle z twojej kurtki. Od te-
go moglibyśmy zacząć!
Odwróciła się na pięcie i odeszła. Moja odzywka nie za-
działała. Nigdy nie umiałem rozmawiać z kobietami. Ależ
miała dupcię! Gdy się oddalała, wpatrzyłem się w ten jej
krągły tyłek. Niebieskie dżinsy opinały go pieszczotliwie.
Nie byłem w stanie oderwać od niego wzroku.
Zakończyłem drugą część wieczoru i zapomniałem o Ly-
dii, tak jak o kobietach mijanych na ulicy. Wziąłem pienią-
dze, złożyłem autografy na kilku serwetkach i skrawkach
papieru, wyszedłem i pojechałem do domu.

Nadal co wieczór pracowałem nad moją pierwszą powie-
ścią. Nigdy nie zaczynałem pisać przed 18.18. To o tej porze
podbijałem na poczcie kartę zegarową. Zjawili się punktu-
alnie o szóstej: Peter i Lydia.
—	Popatrz tylko, Henry, kogo ci przyprowadziłem! —
triumfalnie obwieścił Peter.
Lydia wskoczyła na stolik do kawy. Jej niebieskie dżinsy
były jeszcze bardziej obcisłe niż poprzednio. Przechylała
głowę z boku na bok i jej długie brązowe włosy falowały
wraz z nią. Była szalona, doprawdy cudowna. Po raz pierw-
szy przyszło mi do głowy, że mógłbym się z nią kochać. Za-
częła recytować wiersze. Swoje własne. Fatalne. Peter pró-
bował ją powstrzymać:
Nie! Żadnych rymów w domu Henry'ego Chinaskiego!
Zostaw ją, Peter.
Chciałem napatrzeć się do woli na jej pośladki. Przecha-
dzała się tam i z powrotem po tym starym stoliku. Potem
zatańczyła. Wymachiwała rękami. Jej wiersze były okropne.
Jej ciało i szaleństwo — wręcz przeciwnie.
W końcu zeskoczyła na podłogę.
Jak ci się podobało, Henry?
Co?
Wiersze.
—	Tak sobie.
Stała na środku pokoju, ściskając w dłoniach swój ma-
szynopis. Peter objął ją.
—	Chodźmy się pieprzyć! — wychrypiał bezceremonial-
nie. — No, chodź!
Odepchnęła go.
W porządku — parsknął. — Wychodzę!
To idź. Mam tu swój samochód. Mogę sama wrócić
do domu.
Peter pobiegł do drzwi. Zatrzymał się i odwrócił w moją
stronę:
—	Dobra, Chinaski! Nie zapomnij, kogo ci przyprowa-
dziłem!
Trzasnął drzwiami i juź go nie było. Lydia opadła na ka-
napę, blisko drzwi. Usiadłem tuż obok. Spojrzałem na nią.
Wyglądała wspaniale. Bałem się. Wyciągnąłem rękę i do-
tknąłem jej długich włosów. Miały w sobie coś magicznego.
Cofnąłem dłoń.
Czy te wszystkie włosy są naprawdę twoje? — spyta-
łem, choć przecież dobrze wiedziałem.
Tak — odparła.
Ująłem ją pod brodę i niezgrabnie próbowałem zwrócić
jej twarz ku sobie. W takich sytuacjach zawsze brakowało
mi pewności siebie. Pocałowałem ją lekko.
Poderwała się z miejsca.
Muszę już lecieć. Opłaciłam opiekunkę do dzieci.
Zostań. Dam ci dla niej parę dolców ekstra. Zostań
jeszcze chwilę.
Nie, nie mogę. Muszę iść.
Podeszła do drzwi. Ruszyłem za nią. Otworzyła drzwi
i odwróciła się. Objąłem ją po raz ostatni. Uniosła głowę
i pocałowała mnie leciutko. Odsunęła się ode mnie i włoży-
ła mi do ręki maszynopis. Drzwi się zamknęły. Usiadłem na
kanapie z jej wierszami w ręku i słuchałem, jak uruchamia
silnik samochodu.
Wiersze były spięte zszywką, odbite na powielaczu i za-
tytułowane „ONNNA". Przeczytałem kilka. Były interesują-
ce, pełne humoru i erotyzmu, ale fatalnie napisane. Oprócz
Lydii autorkami były jej trzy siostry — wszystkie tak samo
wesołe, odważne i seksowne. Odłożyłem kartki i sięgnąłem
po butelkę whisky. Na dworze było ciemno. Radio grało
głównie Mozarta, Brahmsa i Beethovena.


2
Dzień lub dwa później otrzymałem pocztą wiersz od Ly-
dii. Był bardzo długi i zaczynał się od słów:
Wychodź, stary trollu,
Wyłaź ze swej mrocznej nory,
Wyjdź na słońce razem z nami,
Wepniemy ci we włosy stokrotki...
W dalszej części była mowa o tym, jak wspaniale się po-
czuję, tańcząc na łąkach z łaniopodobnymi istotami, które
dadzą mi radość prawdziwego poznania. Schowałem list do
szuflady.

Następnego ranka obudziło mnie pukanie w oszklone
drzwi frontowe. Dochodziło wpół do jedenastej.
Wynocha!
To ja, Lydia.
Dobrze. Poczekaj chwilkę.
Wciągnąłem na siebie koszulę i spodnie i otworzyłem
drzwi. Potem pobiegłem do łazienki i zwymiotowałem.
Próbowałem umyć zęby, ale znowu chwyciły mnie torsje —
od słodkiej pasty zrobiło mi się niedobrze. Wyszedłem z ła-
zienki.
Jesteś chory — zauważyła. — Chcesz, żebym sobie
poszła?
Och, nie, nic mi nie jest. Zawsze budzę się w ten
sposób.
Wyglądała świetnie. Padało na nią słońce prześwieca-
jące przez zasłony. Trzymała w ręku pomarańczę, podrzu-
cając ją co jakiś czas. Pomarańcza wirowała w świetle po-
ranka.
Nie mogę zostać, ale chcę cię o coś poprosić — po-
wiedziała Lydia.
Wal.
Jestem rzeźbiarką. Chciałabym wyrzeźbić twoją
głowę.
Dobrze.
Będziesz musiał przyjechać do mnie. Nie mam
własnego atelier, więc będziemy musieli pracować u mnie
w domu. Nie powinno cię to chyba zbić z tropu, co?
Nie.
Zanotowałem jej adres i wskazówki, jak tam dojechać.
—	Postaraj się przyjść przed jedenastą. Wczesnym po-
południem dzieciaki wracają ze szkoły i nie można się
skupić.
—	Będę o jedenastej — obiecałem.
Siedziałem naprzeciwko Lydii w jej kąciku jadalnym.
Między nami leżała wielka bryla gliny. Zaczęła mnie wypy-
tywać.
Czy twoi rodzice żyją?
Nie.
Lubisz Los Angeles?
To moje ulubione miasto.
Dlaczego w taki sposób piszesz o kobietach?
W jaki?
Dobrze wiesz.
Nie.
Moim zdaniem to cholerna szkoda, że facet, który pi-
sze tak dobrze jak ty, nic nie wie o kobietach.
Nie odpowiedziałem.
—	Cholera! Gdzie też Liza to wetknęła? — Zaczęła
przeszukiwać pokój. — Ach, ta mała psotnica! Zawsze cho-
wa mi narzędzia!
W końcu znalazła coś innego.
—	To będzie musiało wystarczyć. Nie ruszaj się teraz.
Odpręż się, ale siedź bez ruchu.
Siedziałem zwrócony ku niej twarzą. Obrabiała bryłę
gliny drewnianym przyrządem zakończonym drucianą pę-
tlą. Obserwowałem ją pilnie. Jej oczy wpatrywały się we
mnie. Były ogromne, ciemnobrązowe. Nawet to jej oko,
które zdawało się zerkać w inną stronę niż drugie, wygl...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin