Jerzy Edigey - Błękitny szafir.pdf

(707 KB) Pobierz
JERZY EDIGEY
BŁĘKITNY SZAFIR
Wszystkie opisywane wydarzenia są tylko fikcją. Podobieństwa imion, nazwisk
czy nazw miejscowości są całkowicie przypadkowe. Autor jest również
przekonany, ze nie ma u nas takich komisów ani takich ich pracowników.
Błękitny szafir!
Błękitny szafir? Przecież to „masło maślane”. Wszystkie szafiry są koloru
niebieskiego, z lekkim odcieniem fioletu lub granatu.
Ale ten szafir był zupełnie inny. Nie barwy szafirowego morza, lecz raczej
błękitu nieba. Gdyby był duży, uznano by go zapewne za bezcenny klejnot. Ten
błękitny szafir był wielkości zaledwie małego ziarnka grochu. Jak na ten rodzaj
kamieni — niewielki. Ale złoty wąż, trzymający w pyszczku niebieską kulkę, od
razu rzucał się w oczy każdemu, czyj wzrok spoczął na kształtnej kobiecej ręce.
Każdy też pytał:
— Co to za wspaniały klejnot?
— To błękitny szafir — odpowiadała z odcieniem dumy w głosie piękna pani.
— Nie boi się pani? Szafiry przynoszą nieszczęście — ostrzegano właścicielkę
bransoletki.
— Błękitny szafir przynosi mi tylko szczęście — śmiała się kobieta.
Może nawet i wierzyła w magiczną siłę klejnotu, bo nie rozstawała się z nim
nigdy. Zawsze bransoletka znajdowała się na jej lewej ręce.
Ci, którzy znali tę dziewczynę, musieli przyznać, że wszystko wskazywało, iż
właścicielka cennej biżuterii ma rację, a błękitny kamyk rzeczywiście przynosi
jej powodzenie. Była przecież młoda i piękna. Łamiąc wszelkie przeszkody,
odważnie wspinała się po szczeblach kariery, coraz wyżej i wyżej. Czyżby więc
myliło się ludowe porzekadło o fatalnych klejnotach?
A jednak szafiry przynoszą nieszczęście. Mądrość ludowa nie kłamie. Nadszedł
taki dzień, zimowy dzień o wczesnym zmierzchu. Śnieg padał wtedy dużymi,
mokrymi płatami, bo zanosiło się na odwilż. Spod białego całunu sterczała w
górę równie biała, trupia ręka. Była naga i martwa. Tym razem nie było na niej
złotego węża z błękitnym szafirem, który miał przynosić szczęście, a przyniósł
śmierć.
ROZDZIAŁ I
Makabryczne odkrycie
Mieszkańcy Podleśnej Góry mają doskonalą komunikację ze stolicą. Autobusy
jeżdżą szosą co kilkanaście minut. Kolejka elektryczna, chociaż stara i
sfatygowana, działa bez pudła. A drogą przez las zaledwie dwa kilometry do
stacji kolejowej Rzęsowo. Ci, którzy stale pracują w Warszawie, a takich wśród
mieszkańców Podleśnej Góry jest ogromna większość, wybierają sobie środek
komunikacji, najbliżej i najszybciej dowożący ich do miejsca pracy; inni,
odwiedzający stolicę niecodziennie, jeżdżą, jak się zdarzy: raz kolejką, raz
autobusem; a kiedy do domu wraca się późną porą, na przykład z teatru lub od
przyjaciół z imienin, to najwygodniej koleją do Rzęsowa. Stamtąd albo
spacerkiem przez las, często zresztą z duszą na ramieniu, bo chuliganerii i w
Rzęsowie, i w Podleśnej Górze nie brakuje, albo jedną z kilku taksówek, stale
czekających przy dworcu PKP na takie okazje.
Tego styczniowego wczesnego wieczoru z pociągu warszawskiego w Rzęsowie
wysiadła spora grupka ludzi. Szybko rozproszyli się w różnych kierunkach.
Każdy chciał jak najprędzej znaleźć się w swoim domu. Wprawdzie mrozu nie
było, przeciwnie, zanosiło się na odwilż, ale zaczął padać śnieg. Takie duże,
mokre płaty, które tylko patrzeć, jak zamienią się najpierw w śnieg z deszczem,
aby przejść w dokuczliwą, zimną mżawkę.
W stronę Podleśnej Góry szło kilka osób. Dwaj mężczyźni: Piotr Boduchowicz
i Stanisław Merłowski, wyprzedzili pozostałych. Zwykle ci, którzy nie jechali
taksówką, lecz szli na piechotę, omijali główną drogę łączącą Rzęsowo z
Podleśną Górą, skręcając zaraz w lewo, w las, ,,na skrót”, wygodną ścieżką
wijącą się wśród sosen i choin, aż do pierwszych domów Podleśnej Góry.
Śnieg padał coraz gęstszy. Chwilami trudno było zobaczyć coś z odległości
pięciu metrów. Nic dziwnego, że dwaj mężczyźni jeszcze bardziej przyspieszyli
kroku. W pewnym momencie usłyszeli czyjś głos:
— Panowie, panowie, zaczekajcie!
Idący odwrócili się. Z tyłu za nimi, w odległości najwyżej dziesięciu metrów,
szedł jakiś młody człowiek. Kiedy Boduchowicz i Merłowski przystanęli,
wołający podbiegł do nich. Teraz zauważyli, że jest to wysoki chłopak w wieku
około dwudziestu lat, ubrany w popielatą kurtkę trzy czwarte długości i ciepłą
czapkę, dawniej zwaną „chruszczowówką”.
— Panowie — powiedział przybyły — idę cały czas za wami, ale tam między
drzewami coś leży.
— Co? Gdzie?
— Tam — mężczyzna w kurtce pokazał ręką na prawo w tył. — Jak te niskie
krzaki, pomiędzy tymi dwiema wysokimi sosnami.
Ani Boduchowicz, ani Merłowski niczego nie dostrzegli, chociaż wytężyli
wzrok, patrząc w kierunku wyciągniętej ręki.
— Ee, coś wam się przywidziało — powiedział starszy z mężczyzn. — Nic nie
widać, śnieg sypie.
— Stąd nie widać, bo zanim panowie się zatrzymali i zanim was dogoniłem, to
odeszliście ze dwadzieścia metrów, ale z tamtego miejsca ścieżki wyraźnie
widziałem coś czarnego, wystającego ze śniegu.
— Pewnie jakiś pień.
— Skąd tu mógłby leżeć pień? Zaraz by go ktoś zabrał na opał. Nawet drzewa
wycinają, a cóż dopiero, gdyby leżało — bronił się młody człowiek. — To
chyba człowiek...
— Pewnie pijany szedł, zboczył z drogi i wywalił się w śnieg — snuł
przypuszczenia Boduchowicz. — Wytrzeźwieje, powlecze się do chałupy.
— Nawet jeżeli pijany, trzeba ratować — upierał się chłopak. — Jak tak poleży
kilka godzin...
— Nic mu nie będzie. Nad pijakiem Pan Bóg czuwa.
— Nie zaszkodzi spojrzeć — poparł chłopaka Merłowski. — Pokażcie to
miejsce.
Młody człowiek zboczył ze ścieżki i brnąc w śniegu skierował się w stronę
kilku niskich, ale rozłożystych choinek, rosnących na maleńkiej polance,
otoczonej wysokimi sosnami.
— O, tam — znowu pokazał ręką.
Rzeczywiście, kiedy podeszli bliżej, wydało im się, że widzą zarys postaci
ludzkiej, leżącej na ziemi i na wpół zasypanej śniegiem. Jeszcze kilka kroków i
już nie ulegało wątpliwości: to był człowiek. Jakaś kobieta w futrze. Jej głowę i
nogi pokrywała warstwa śniegu, lecz spod tego puchu prześwitywało miejscami
futro o długim włosie, brązowego koloru. Znad śniegu wystawała obnażona aż
po łokieć ręka. Przedśmiertny skurcz zacisnął palce kobiety w pięść. Zdawało
się, że ta wystająca z białego całunu trupia biała ręka komuś grozi. Czyżby
mordercy?
— Kobieta! — zawołał Merłowski podbiegając do leżącej.
— Niech pan nie rusza! — ostrzegał młody człowiek. — Jeżeli zabita, można
zatrzeć ślady. Milicja bardzo tego nie lubi.
— Może jeszcze żyje? Trzeba ją ratować — rzekł Merłowski, ale zatrzymał się
o metr przed leżącą i przezornie jej nie dotknął.
Piotr Boduchowicz nie zważał jednak na ostrzeżenia. Podszedł i po zdjęciu
rękawiczek ujął sterczącą spod śniegu rękę. Lekko ją pociągnął. Przy tym ruchu
śnieg osypał się z postaci kobiety. Teraz widać było wyraźnie jej twarz i
rozsypane na śniegu długie, czarne włosy. Koło głowy śnieg miał barwę
czerwoną. Boduchowicz wyprostował się:
— Nie żyje — powiedział. — Już zimna. Niejednego takiego nieboszczyka
oglądałem w czasie wojny i wiem, że ani my, ani najlepszy lekarz nic tej
niebodze już nie pomoże.
— Trzeba wezwać milicję — podsunął myśl młody człowiek.
— Tak by wypadało — zgodził się Merłowski.
— Niech pan tu zostanie, przy ciele — zaproponował Boduchowicz. — A my
pójdziemy na posterunek.
— Za żadne skarby świata —- zaoponował mężczyzna w kurtce. — Boję się.
— Czego? — sucho roześmiał się Boduchowicz. — Tylko żywi są groźni.
— Boję się. Nie zostanę. Chyba we dwóch.
Z miny Merłowskiego łatwo można było odczytać, że perspektywa pozostania
w lesie w towarzystwie wprawdzie pięknej, ale martwej kobiety również go nie
zachwyca, jeżeli nawet będzie z nim młody człowiek, który pierwszy dokonał
makabrycznego odkrycia.
Widząc, że Merłowskiemu zbywa odwagi, Boduchowicz machnął ręką:
— Dobra! Ja zostaję, a wy dwaj gazujecie po milicję. Tylko żeby się tu prędko
zjawili. Nie mam zamiaru nocować w lesie.
— Świetnie — ucieszył się młody człowiek. — Pognamy ile sił w skokach. A
milicaje na pewno się pośpieszą. Im samym będzie zależało na tym, aby jak
najprędzej się z tym uporać. Bo inaczej stracą czas do rana.
Władysław Zawierciak, tak bowiem nazywał się młody człowiek, nie mylił się.
Nim upłynęło pół godziny, na motorze przyjechał starszy sierżant MO, Zygmunt
Kołodko, komendant miejscowego posterunku. Podoficer zapisał personalia
Piotra Boduchowicza i zwolnił go do domu, polecając mu jedynie, żeby
nazajutrz zgłosił się na posterunek o godzinie dziewiątej rano dla złożenia
oficjalnych zeznań. Komendant dodał dla wyjaśnienia, że identyczne polecenia
otrzymali dwaj pozostali mężczyźni, którzy znaleźli zwłoki zabitej.
W godzinę później, ostrożnie manewrując pomiędzy drzewami, podjechały
dwa radiowozy. W nich: lekarz i ekipa śledcza z właściwej Komendy
Powiatowej MO. Rozpoczęły się normalne czynności wstępnego dochodzenia.
Po pierwszych oględzinach zwłok lekarz stwierdził, że - przyczyną zgonu był
bardzo silny cios wymierzony jakimś tępym metalowym przedmiotem,
najprawdopodobniej obuchem siekiery, w tył głowy. Uderzenie spowodowało
Zgłoś jeśli naruszono regulamin