Hel³ - Jarosława Grzędowicza.txt

(7 KB) Pobierz
„Hel³” Jarosława Grzędowicza. Nieekologiczna science fiction

opublikowano: 16 lutego 2017 · aktualizacja: 16 lutego 2017
wPolityce.pl

Przyzwyczaiła nas fantastyka do wizji postapokalipsy – jakby autorzy uparli się, żeby snuć katastroficzne wizje końca świata, a przynajmniej cywilizacji dobrobytu. W świetlaną przyszłość nikt już dziś nie wierzy, raczej boimy się, żeby nie było gorzej. Normą stały się powieści opowiadające, jak to ignorując ekologię i nie zważając na globalne ocieplenie doprowadzamy do przyszłości rodem z Mad Maxa i The Walking Dead. Nic tylko przestawić się na wege i panele słoneczne i liczyć, że na poziomie globalnym jakaś Agenda 21 wprowadzi swoje regulacje i sprowadzi do parteru pewnego polityka, którego nie będę pokazywać palcem.

Wiatr zmian jednak wieje także i w science fiction. Przykładem najnowsza powieść Jarosława Grzędowicza, którą otrzymaliśmy po kilkuletnim milczeniu. Tym razem autor „Pana Lodowego Ogrodu” zdecydował się na klasyczną, naukową hard SF bliskiego zasięgu. Żadnych flirtów z fantasy i zaświatami, za to duch Zajdla, Lema, nawet Verne’a unosi się nad powieścią. Lektura prowokuje też pytania o genezę science fiction – czy ona dzieckiem oświecenia i klasycznego liberalizmu rozumianego jako wolność od tyranii w duchu Johna Locke’a, czy może późniejszego progresywizmu, wellsowskich flirtów z totalitaryzmem i scjentyzmem i z planami budowy nowego światłego społeczeństwa. Grzędowiczowi zdecydowanie bliżej do tej pierwszej tradycji.

W powieści mamy rok 2057, główni światowi gracze to Europa, Chiny, Indie, Unia Amerykańska, Imperium Nowosowieckie i islamska Sunna. Polska jeszcze istnieje, choć ledwo zipie, gdyż dawno temu została sprowadzona do roli, a jakże „rezerwuaru konsumentów i taniej siły roboczej”. Omnifon u każdego w kieszeni jest głównym wyznacznikiem „nowoczesności”. Nikogo specjalnie nie dziwi, że polscy – i nie tylko – naukowcy od dawna niczego nowego nie wynajdują, ponieważ „mają tylko wspierać obecny stan wiedzy i mu przyklaskiwać”. A przecież „powinni na coś trafić choćby stochastycznie”. Czy to Polska A. D. 2057 czy 2016, zastanawia się czytelnik, i słusznie.

Grzędowicz głównym bohaterem uczynił nie naukowca, dokonującego jakiegoś wiekopomnego odkrycia, a iwenciarza, czyli kogoś w rodzaju reportera-freelancera. Ci „prawdziwie niezależni” dziennikarze nie istnieją od kilkudziesięciu lat. Taki iwenciarz pakuje się tam, gdzie liczy na jakąś efektowną akcję, robi z tego kilkuminutowy film (dłuższy zniecierpliwi odbiorców), następnie montuje trailer, który ma zachęcić do oglądania. Jeśli trailerem zainteresują się widzowie, zainteresują się też reklamodawcy, co przelicza się na zarobek. Nie jest to do końca pieśń przyszłości, z licznikiem wejść na YouTube już dziś się nie dyskutuje.

Grzędowicz podbudował swoją wizję solidnym naukowym researchem, który ucieszy nerdów – tu, przyznam, nie wiem, na ile technika rejestrowania widzianego obrazu wprost na korę mózgową dzięki jakimś chemicznym substancjom i odczytywanie takiego „streamingu” za pomocą tomografii komputerowej jest stuprocentowym science fiction, czy nie. W każdym razie nie jest nim pomysł z tytułowym helem³, izotopem o potężnej mocy energetycznej – istnieje on w sporych dawkach na Księżycu (stąd powieść przenosi się i tam). Ciekawe, że znaleziono go też w Polsce, na Dolnym Śląsku. Sto kilogramów izotopu wystarczyłoby na roczne zapotrzebowanie energetyczne dla dwumilionowego miasta, więc jest o co walczyć.

Cieszy wolnościowa perspektywa autora, zawsze widoczna w jego utworach, teraz wręcz w większym natężeniu – powieść można czytać jako wyraźne liberalne credo, niechęć do prohibicjonizmu w każdej postaci i zakazów na każdym kroku. Coraz dalej idąca rezygnacja ze sfery wolności sprawia, że dzisiejsze czasy są wspominaną z sentymentem złotą erą – jeszcze możemy jeść mięso, używki są legalne, a aplikacja zdrowotna w omnifonie nie mierzy nam automatycznie poziomu cukru, zakazując z automatu kupna słodkiej bułki. Fantaści mają tu olbrzymie pole do popisu, może ośmieszenie takich pomysłów wynikających z troski o „zdrowie publiczne” połączonej z możliwością wszystkowiedzącej technologii sprawi, że takie absurdy nie dojdą do skutku. Mało kto pamięta, ale całkowitego hopla na punkcie zdrowia publicznego, właściwego stylu życia, wegetarianizmu, walki z rakiem i paleniem papierosów mieli naziści.

Ostrze krytyki kieruje autor ku „doktrynie zrównoważonego rozwoju” jako wyssanemu z palca absurdowi, skutecznie hamującemu rozwój nauki i technologii. Równomierna dystrybucja kapitału oznacza dystrybucję nędzy. Dostaje się też fiksacji na punkcie bezpieczeństwa i lęku przed ryzykiem. W świecie powieści fiaskiem – śmiercią załogi – kończy się pierwsza wyprawa na Marsa i rezygnuje się z dalszych prób, choć przecież „w katastrofach lotniczych giną rocznie setki osób”. W samochodach chyba nie – prawdopodobnie pojazdy całkowicie zautomatyzowano, przyjemność jazdy samochodem jest tam luksusem z przeszłości.

Ratunkiem dla świata, gdzie gracze (rządy) są poustawiani na globalnej szachownicy i gdzie panuje opresyjna przeciętność są… straszne korporacje, mało tego, wysługujące się jeszcze straszniejszymi najemnikami (swoją drogą, znajdziemy w powieści łopatologicznie wyłożoną etykę najemnika, która dorównuje, albo i przewyższa, etykę „zwykłego” żołnierza). Jedna z nich, zarządzana zresztą przez Polaka (kosmopolitę), interesuje się owym księżycowym izotopem, licząc na zysk. A zbroi się, wiedząc, że dla rządów szybko Księżyc przestanie być „ziemią niczyją”, jeśli same zwęszą zysk.

Powieść autor zapowiadał jako militarną SF, gdyż prawdopodobnie dziś jest to największy wabik przyciągający do twardej naukowej fantastyki. Pewnie, jest tu trochę akcji, zwłaszcza na początku (hitchcockowskim trzęsieniem ziemi jest tu zamach z udziałem islamistów). Ale dalej, a zwłaszcza w ostatnich, „księżycowych” partiach powieści dochodzi do głosu klasyczna SF – z podkreślaną wielokrotnie… nudą i uciążliwością pobytu w stanie nieważkości. Ale Grzędowicz czerpie też pełnymi garściami z konwencji fantastyki socjologicznej – w końcu opisuje społeczeństwo, które pozwala sobie na przykręcanie zaworu z napisem „wolność” kosztem tego z napisem „bezpieczeństwo”. Wreszcie jest to „media fiction” opisujące „klikokrację”, w której odbiorcy MegaNetu błyskawicznie się nudzą, fakty istnieją przez kilka godzin, a te istotne toną w masie bzdetów. Czarna wizja „idiokracji”, ale bez skrajnego fatalizmu, bo główny bohater nie jęczy nad niesprawiedliwymi regułami gry, tylko kręci swój iwent. A kiedy szef korpo wyławia go z tłumu i proponuje robotę, ani chwili się nie zastanawia.

Dobra powieść, przewrotnie stojąca w kontrze wobec fantastyki straszącej katastrofami i apokalipsami – jakoby ów lęk miał usprawiedliwić brak rozwoju, niechęć do podejmowania ryzyka i przyzwalanie na różne totalitarne zakusy. Przesada? Ale i tak autorowi, zdaje się, daleko do jakiegoś totalnego libertarianizmu, skoro w powieści padają słowa, że „taka absolutna wolność też jest utopią”. Absolutne bezpieczeństwo również. Mocny głos za indywidualizmem, pochwała ryzyka i wyzwania, niechby i motywowanego ekonomicznie, pochwała nowych technologii wykoncypowanych z obecnego stanu wiedzy – to, co najlepsze w klasycznej science fiction. Ale coś mi się zdaje, że powieść Grzędowicza raczej lewicy nie ucieszy.

Jarosław Grzędowicz, Hel³. Fabryka Słów, Lublin-Warszawa 2017.

Sławomir Grabowski
Zgłoś jeśli naruszono regulamin