Ludzie w nienawisci - Krzysztof A. Zajas.odt

(2375 KB) Pobierz









 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

              Liście opadły. Wrócą liście

              i modlitewne łuki gór,

              przeminą ludzie w nienawiści,

              zostanie trzepot ptasich piór.

 

              Krzysztof Kamil Baczyński

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Upadek

 

 

1

 

 

Całe jego życie zwęziło się nagle do jednej minuty. Tej właśnie minuty, którą bardzo chciał przeżyć mimo bólu i strachu. Jeśli przeżyje, przedłuży swoje trwanie o następną minutę, chociaż wypełni ją taki sam ból i taki sam strach. Albo i większy. Co do tego, że będzie dalej torturowany, okoliczności nie pozostawiały mu najmniejszych złudzeń. Nie było już pytania „czy”, były tylko: „dlaczego” i „jak długo jeszcze”. Pytanie „czy” dotyczyło czegoś kosmicznie odległego, czyli przeżycia następnej godziny, jeszcze jednej godziny jego pięknego życia. Bardzo mocne pytanie.

Na pewno już gdzieś go widział. Tamten się jednak odwracał, nie chciał być rozpoznany. Zdaje się, że odwlekał ten moment na później, jak starannie przygotowaną puentę. Obmyślił sobie wszystko dokładnie i teraz to realizował. Czasem tylko przechodził od krzesła do małego otworu w kształcie serca wyciętego w wejściowych wrotach, spoglądał na podwórze i sprawdzał, czy ktoś się nie zbliża. Wtedy można było dostrzec jego profil. Cienkie druciane okulary i ciemny zarost na policzkach. Chyba brunet. Ciemnoszara bluza z kapturem, ciemne, pewnie granatowe dżinsy, ciemne adidasy... Wszystko ciemne. Maskuje się, sukinsyn! Właśnie znowu zawrócił od drzwi, usiadł na taborecie i wyjął coś z kieszeni. Przyglądał się uważnie. Po ciemku? Jakiś pokręcony. A jaki ma być? Siedzi i wpatruje się jak pijak w ćwiartkę. O co tu chodzi? Jak długo to jeszcze potrwa? I najważniejsze: skąd znał tego typa?

Zostawił te pytania na potem (jeśli w ogóle będzie jakieś „potem”) i zajął się sobą. Wykręcone do tyłu stawy barków bolały jak cholera, rozciągnięte pachwiny paliły żywym ogniem. Ostatni raz próbował zrobić szpagat dobre czterdzieści lat temu i utknął w połowie. Jeszcze trochę i zesztywnieje tak, że nie będzie mógł się ruszyć, a wtedy koniec – nie da rady, nie ucieknie. A ten tu wygląda na totalnego świra. Nie ma co liczyć na to, że nagle zmieni zdanie i go wypuści. O, schował to coś – zdjęcie? – wstał i znowu poszedł w stronę wrót. Na zewnątrz już całkiem czarno, wieczór. Trzeba działać szybko! Ale jak? Stał na koniuszkach palców, przywiązany do belki – właściwie wisiał z wykręconymi do tyłu ramionami i rozciągniętymi nogami, przypominając rysunek człowieka w kole i trójkącie. Czyje to było?

– Uaah! – syknął z bólu, który przeszył go przy poruszeniu biodrami.

Jakiś cholerny Leonardo da Vinci czy może jednak Michał Anioł? Chrzanić to! Brzuch zwisał mu jak wielki worek flaków na zupę dla kompanii wojska – musiało to wyglądać okropnie. Rozluźnił mięśnie łydek, żeby nie dostały skurczów. Miał skłonność do skurczów, łapały go często – wystarczyło, że się zasiedział, po czym nagle wstał i się przekręcił, a już zwijał go ból. Żona kupiła jakąś śmierdzącą maść, ale warta była tyle, ile ten smród. Teraz również czuł, że za chwilę złapie go skurcz. Nie, nie da rady. Nie wytrzyma. Zaraz zacznie wyć.

Gdzie ta pieprzona policja? Przecież ktoś musiał widzieć całe zajście, może nawet zadzwonił na numer alarmowy. A te barany odebrały, posłuchały na głos na interkomie, po czym rechotały sobie z historyjki wciskanej im przez podpitego miłośnika horrorów. Za co, do jasnej cholery, płacę podatki i utrzymuję całą tę zgraję darmozjadów? Nikt w gminie tyle nie płaci co ja. A jak przychodzi co do czego, to ich nie ma. Listwan! Gdzie, kurwa, jesteś? Dupki. Duuupkiii!

Szarpnęło go w krzyżu, jakby ktoś wbijał mu rozpalone żelazo. Ramiona piekły i drętwiały coraz bardziej. Poczuł łzy cieknące po policzku. Może jednak ktoś tu trafi po śladach? Tylko nie bardzo wiedział, jakie miałyby to być ślady, przyjechali przecież normalnym samochodem po normalnej drodze. Może zimą byłoby łatwiej, ale we wrześniu wszystkie drogi są takie same. Jedzie samochód po drodze, i tyle. Właśnie, może ktoś widział, jak tutaj jadą? Przecież to nie takie trudne, do kurwy nędzy! Aaa! Niech mi ktoś pomoże!

Tamten stał teraz nieporuszony przy wrotach i wpatrywał się w wieczorną czerń podwórza. Może po prostu sprawdzał, czy nikt za nimi nie przyjechał. A może obmyślał, co dalej. Jak mu skrócić cierpienia. Albo wydłużyć. Nie wiadomo, co gorsze. Jego lekko przygarbioną sylwetkę bardziej sobie wyobrażał, niż ją widział. Wnętrze stodoły zalewała ciemność i tylko mała niebieska lampka postawiona na klepisku obok taboretu dawała troszkę białawego światła, które raczej gubiło niż odsłaniało kształty. Trupie światło, niech to szlag! Zapadała noc. Tamten stał i coś obmyślał. W krzyżu czuł rozpalone żelazo. Do rana miał dalej niż piechotą na Księżyc w chińskich klapkach.

Bój się czegoś z uporem i masz jak w banku, że to przyjdzie. Jego wyprężone jak ścięgna patroszonego królika łydki zaczął łapać skurcz. Kłucie narastało – nogi z obolałych kloców zmieniały się w dwa ogniska porażającego, piekącego szarpania. Wiedział, że dalsze zaciskanie zębów nic nie da.

– Wypuść mnie, głupi kutasie, to nikomu nie powiem!

Ten „kutas” był niepotrzebny, ale już za późno. Tamten ani drgnął.

– O co ci chodzi? O okup? Dawaj telefon i mów, ile chcesz! Zadzwonię do mojej starej, przywiezie kasę i sprawa załatwiona... – zacharczał przez ściśnięte gardło. – Ma upoważnienie do mojego konta. Rano pojedzie do banku, wypłaci gotówkę i przywiezie. Dostarczy, gdzie będziesz chciał. I ile będziesz chciał. Tylko mnie, kurwa, odwiąż!

Mężczyzna przy wrotach odwrócił się powoli, bardzo powoli, i spojrzał na niego. W każdym razie wydawało mu się, że patrzy, w mroku można się było tylko domyślać, że gdzieś tam jest. Nie wykonał żadnego innego gestu. Po prostu odwrócił się i patrzył. I milczał.

– Mów ile! Sto tysięcy? Dwieście? Pół miliona? – Chciał jeszcze powiedzieć „milion”, ale ugryzł się w język. Nie ma się co wyrywać od razu z taką kwotą. W dodatku znowu zabolało mocniej i odebrało mu głos. Nagle poczuł ściśnięcie w dołku. Jeśli ten skurwiel chce mnie zabić, to po co mi pieniądze? Mam oszczędzać na swój pogrzeb? Kasę i tak zgarną chłopaki z placu, nie ma o czym gadać. Ma się rozumieć tę, o której stara nic nie wie.

A właśnie, gdzie oni są? Czemu tutaj jeszcze nie przyjechali i nie załatwili tego ponurego palanta? Tego Rambo z gabinetu śmiechu? Staremu powinno zależeć. Tamten zrobił dwa kroki w jego kierunku, ale uparcie milczał. Zaraz będziesz miał gabinet śmiechu. Chyba że stary sam go tu...

– Jak chcesz milion, to będziesz musiał poczekać... Tyle nie wypłacą od razu. – Przerwał, żeby zaczerpnąć oddech i zebrać myśli. – Mogą coś podejrzewać.

Liczył, że wybije tamtemu z głowy zbyt wygórowane żądania. Co kasa, to kasa. Zawsze miał do niej smykałkę i umiał trzymać pieniądze przy sobie. Nie wypuszczać za dużo.

– Pół miliona dadzą od razu, bez sprawdzania przez komórkę. Tyle już czasem braliśmy... – Znowu przerwa na oddech. – Milion nie przejdzie.

Ból zaatakował, zamilkł więc, zaciskając zęby. Trzeba być trochę twardym, nie podniecać go jęczeniem. Kiedyś czytał, że takie zboki specjalnie czekają, aż zaczniesz błagać i jęczeć, to im robi dobrze. Chyba jednak wolał nie wiedzieć, zwłaszcza że tamten dalej milczał jak grób. Nie dał po sobie poznać, czy słyszał jego propozycję i rozważał ją w myślach, czy też po prostu go zignorował.

Cisza zapadła na dłużej. Pozostało mu mieć nadzieję, że skryty w mroku mężczyzna rozważa jego propozycję. Sznur zaciskał się na przegubach rąk i nóg coraz mocniej, coraz trudniej było mu zebrać myśli. Czuł, że słabnie i lada chwila może zemdleć, to zaś byłoby bardzo złe rozwiązanie. Niemal zaproszenie, żeby tamten robił z nim, co mu się podoba. Krótko mówiąc: wypatroszył jak wieprza.

Zamknął oczy. Całe ciało grzmiało cierpieniem jak orkiestra na festynie. Koncert bólów, do tego cholerne kiszki. Zaraz do orkiestry dołączy jeszcze jeden instrument – dęty. Ryzykownie fałszując. Cha, cha, bardzo śmieszne.

Nie, nie poddawać się. Zaczął intensywnie myśleć, żeby odwrócić swoją uwagę. Od samego siebie. Skądś znał tę twarz, tylko jakby... inną. Gdzie się spotkali? Kiedy podszedł tam, na parkingu przed urzędem gminy, wyglądał jak ktoś znajomy – taksówkarz z miasta albo jeden z tych gminnych urzędasów, którzy kłaniają się w pas z wyciągniętą łapą. Ale dlaczego jakiś łapówkarz miałby go walić pięścią w nos, pakować do bagażnika i wywozić na jakieś zadupie, przywiązywać do słupa i gapić się z ciemności? Po co? Wymierza sprawiedliwość w imieniu urzędu skarbowego? Nie, tu chodzi o coś innego.

A może to stary? Dowiedział się – ten wyleniały kojot zawsze się dowiaduje – i postanowił skończyć sprawę po swojemu?

Przypomniał sobie o swoim nosie, który spuchł i chyba pociekło z niego trochę krwi, czuł w każdym razie jakąś maź na wardze. Dobrze, że nie ma knebla, przez nos nie byłby w stanie oddychać. Może krzyknąć? Bez sensu. Rudera stoi na zupełnym zadupiu i musiałby chyba rzucić granat, żeby ktoś usłyszał. Jest pusta i śmierdzi stęchlizną, od lat nikt jej nie używał. Dlatego skurwiel ją wybrał.

Ni stąd, ni zowąd przyszło mu do głowy, że on tutaj wisi w stodole, a tam robota czeka, ludzie w firmie potrzebują dokładnych dyspozycji na jutro, siedzą pewnie i się zastanawiają, kiedy szef do nich dotrze. Krótko ich trzyma, bez niego nie skończą dniówki, nawet o dziesiątej wieczorem. A on tu wisi. Rano ma przyjechać transport, trzeba wieprze posegregować i rozdzielić do boksów. Zawsze im trzeba patrzeć na ręce, zwłaszcza Ukraińcom. Trzy razy im się mówi, a oni i tak robią źle. Nie rozumieją, później kręcą. Jedyna z nich korzyść, że są tani. Ukraińcy będą siedzieć w szatni do rana, pilnują roboty jak ołtarza w kościele. A jakby co, to i tak tym banderowcom nikt nie uwierzy.

Szarpnął ramieniem, ale tylko zabolało jeszcze mocniej. Skurwiel. A co z żoną? Baba mogłaby zadzwonić na policję, dla niej to normalka, że go nie ma wieczorem. Siedzi teraz przed telewizorem i gapi się na Taniec z gwiazdami czy inny bzdet, od którego resztki jej mózgu rozpływają się w kisiel. A on tu wisi. W stodole na słupie. Przywiązany przez jakiegoś oszołoma, który może z nim robić takie rzeczy, że strach pomyśleć.

Mężczyzna w ciemności jakby usłyszał jego myśl, drgnął i zrobił jeszcze dwa kroki do przodu. Lampka z podłogi rzuciła bladą poświatę na jego twarz, czarny zarost i ledwie widoczne okulary, zza których łyskały szkliste oczy. Przypominał teraz czarno-białe, prześwietlone zdjęcie. Stał nieruchomo i patrzył. Wyglądał jak posąg w okularach, z nieruchomymi gałkami. Wzdrygnął się. Te świdrujące oczy nie były ludzkie. Człowiek co pewien czas musi mrugnąć, a ten w ogóle nie mrugał. Niedobrze. Bardzo niedobrze.

– O co ci chodzi? Puść mnie! – krzyknął i się zawahał. Po czym zebrał się w sobie i wrzasnął na całe gardło: – Ratunku!!!

Tamten nadal stał nieruchomo, jakby w tej chwili był zajęty zupełnie innymi sprawami i postanowił nie zwracać uwagi na drobiazgi. Jak on to robi, że jest taki nieruchomy? Czy on w ogóle oddycha? Widzi? Słyszy?

– Za co? – wysapał z trudem, gdy znowu nabrał trochę sił. Odpowiedziało mu milczenie. Jakiś hurtownik? Jednemu nie zapłacił, ale to było dawno, trzy lata temu. Zdaje się, gość zbankrutował i wyjechał. Miałby go teraz porywać i wiązać? I za co?

Nie, zupełnie niepodobny. Tamten był małym wrednym grubasem, z beczkowatym brzuchem i krótkimi nóżkami, trochę jak miniatura jego samego. I parszywym tchórzem, który bał się własnego cienia, ciągle się pocił ze strachu, przez co śmierdział jak wieprz. Ten wygląda na inteligenta, zasranego inteligencika z pretensjami, który się uniósł honorem i postanowił mu pokazać, że też ma jaja. Z takim nie pogadasz. Chyba że jest wynajęty.

Mały parszywy tchórz wynajmuje do zemsty chudzielca w okularach? Też bez sensu. Nie wygląda zresztą na cyngla do wynajęcia. Wygląda, jakby działał sam. I jakby się nikogo nie bał.

Zaczął się trząść z zimna. Noce we wrześniu bywają chłodne, a on miał na sobie cienkie stretchowe spodnie i koszulę z krótkim rękawem. Dzień był gorący. Zbyt gorący. Wyszedł od wójta i miał jechać do hurtowni po paszę. Zapłacił zaliczkę, dziś mieli dostarczyć. Jeśli się nie pojawi, powiedzą, że wysłali, a sprzedadzą gdzie indziej. Gdyby go wójt nie wkurzył, może by się zorientował, że coś jest nie tak. Musiał go jednak wkurzyć, jak zwykle. Pyskował coś znowu o muchach i smrodzie, i nie chciał zrozumieć, że jak się hoduje świnie, to muszą być i muchy, i smród. Dopiero jak wziął, to zrozumiał. Pieprzył coś, że się nowa klasa mieszczańska burzy. A niech się burzy! Mogą mu skoczyć ze swoimi przepisami, z ustawą antyodorową i zasranymi unijnymi regulacjami. W dupę niech sobie wsadzą unijne regulacje!

Na parkingu przed urzędem gminy tamten zaszedł go od słońca, dlatego nie mógł dobrze mu się przyjrzeć. Gdyby zobaczył jego twarz, może by skojarzył. Teraz też nic nie widział.

– Pamiętasz mnie?

Aż podskoczył, choć wisiał w powietrzu. Nagle wypowiedziane słowa tamtego trzasnęły go niczym policzek. Ten głos. Już go kiedyś słyszał, zaczął więc nerwowo przekopywać pamięć, na chwilę zapominając o bólu.

Mężczyzna wykonał jeszcze dwa kroki i w słabym blasku światła lampy zarysy szczupłej, nieruchomej, kamiennej twarzy ukazały się trochę wyraźniej. Nie wyglądał jak prawdziwy morderca. A jak wygląda prawdziwy morderca? Rysy były wyostrzone przez ukośne światło, ale łagodne. Drobne usta, jak u panienki, rozchylały się, dolna warga była nieznacznie wysunięta do przodu. Na obu policzkach rysowały się głębokie bruzdy pokryte zarostem. Niezupełnie inteligencik – pomyślał. – Inteligentny wariat, głupi świr, zboczony sadysta. Idzie miękko jak kot. To chyba ten facet, który...

– Pamiętasz mnie? – Tym razem zapytał cicho, łagodnie, jakby pytał samego siebie.

– Nie.

Zaczęło mu coś świtać. ON? Jeśli to był on, lepiej grać na zwłokę...

Jeszcze dwa kroki i twarz tamtego znalazła się tuż przed jego twarzą. Miał spokojne i sprężyste ruchy. Coś trzymał w ręku, ale chował to za sobą. Jeśli to był on, lepiej się nie domyślać, co tam ma. Szarpnął się, choć wiedział, że to beznadziejne. Ten skurwiel chce...

– A ją pamiętasz? – Słowa ruszyły najpierw, ale dotarły do jego uszu o ułamek sekundy później niż czarny adidas do jego podbrzusza, usłyszał je więc jakby zza ściany. Stracił oddech i czucie, oczy wyszły mu z orbit. Zacisnął zęby i skulił się w sobie tak, jak może się skulić człowiek z rozkrzyżowanymi ramionami przywiązanymi do belki. Mignął mu jeszcze przed oczami kartonik z czyjąś podobizną, po czym stodoła eksplodowała rojem migotliwych gwiazd i wszystko pochłonął falujący ocean nieświadomości.

Kiedy się ocknął, nie wiedział, gdzie się znajduje. Nie widział na oczy, nie mógł ich otworzyć. Przestał odczuwać ból, miał za to wrażenie, że leży na dnie łódki w czasie sztormu. Albo leci w pustce, w stanie nieważkości kręcąc się w kółko bez poczucia góry i dołu. Leciał daleko w otchłań: zmysły powoli się wyłączały, rejestrując coraz mniej i jakby w coraz węższym zakresie. Dlatego kiedy usłyszał głos, myślał, że płynie on z głośników, w których doszło do jakiegoś sprzężenia, zamiast więc wyraźnych słów, słyszy trzaski, brzęki i buczenie.

– To jeszcze nie koniec.

W przebłysku świadomości, gdy na moment mu pojaśniało w głowie, pomyślał, że to niemożliwe. Tamten facet NIE MÓGŁ być tym facetem. Widział nekrolog w gazecie, którą żona podała mu przy śniadaniu nad stołem, wraz z gratulacjami. A jednak był. Na widok zdjęcia dziewczynki nagle otwarła się szufladka z danymi i jego obolały mózg od razu zaskoczył. Twarzy dziecka dobrze nie znał – widział ją w stanie dalekim od normalnego – ale wyobraźnia szybko podsunęła mu rozwiązanie. Stało przed nim, wyświetlało się przed zamkniętymi oczyma jak film, z kolejnymi sekwencjami, coraz ostrzej widzianymi w letnim popołudniowym słońcu, ale nie mógł sobie przypomnieć szczegółów. Zaraz, o co tam chodziło? Pamięć zablokował ból, ale także coś innego – jakiś upór, żeby tam nie sięgać i nie rozpoznawać własnego, jakże teraz krótkiego życia. Uparcie nie widzieć losu mierzonego rozpaczliwie przedłużanymi minutami. Ten facet był bowiem jego losem. I on o tym wiedział. Wiedział od początku.

Nagle poczuł, że ma prawe ucho, a zaraz potem – że go nie ma. Ściślej rzecz biorąc, poczuł dziurę po nim. Ból otworzył mu oczy, wtedy dostrzegł własne ucho spadające pod rozkraczone nogi. Z półokrągłego, muszelkowatego zakończenia, którym jeszcze przed dwiema sekundami łączyło się z jego głową, ciekła strużka krwi. Obrócił się w prawo z absurdalną chęcią sprawdzenia, czy to rzeczywiście jego ucho, i dopiero wtedy zwalił się na niego prawdziwy, konkretny ból, zatykający gardło wielką kluchą wrzasku. Zobaczył jeszcze wykręcone prawe ramię i przypomniał sobie, że kiedyś tym ramieniem szarpał za obrożę psa.

Z największym wysiłkiem podniósł nabrzmiałe powieki i ujrzał brudną ubitą ziemię z resztkami słomy, stopę z własnym butem – czarnym, z podwiniętym czubkiem, który dwa tygodnie temu przymierzał w sklepie Wojasa – a na wprost opuchniętego nosa, w kurzu klepiska, nadal spoczywający kawałek czerwonej chrząstki obciągniętej pobladłą, podobną do wosku skórą. Kiedy półprzytomny rozważał, czy to, co widzi, to rzeczywiście jego ucho, i czy odcięte ucho nadal jest uchem, coś podniosło mu brodę ku górze i przed oczyma znowu zamigotał szary kartonik: jasne włosy, białe zęby ze szparą w górnym rzędzie, pucołowate policzki z dołkiem po prawej stronie. Nie pamiętał tego dołeczka. Zdążył jeszcze pomyśleć, że policzka nie mógł pamiętać, bo go nie było, że dziewczynka... dziewczynka nie miała...

Pchnięcie. Błysk. Czerń.

Na szczęście to był koniec.

 

 

 

2

 

 

Herbata miała zapach płynu do moczenia skóry na cholewki. Tak przynajmniej Andrzej zapamiętał go z dzieciństwa, kiedy kręcił się koło dziadka przy jego głównym domowym zajęciu. Dziadek był szewcem i całe życie przepracował w garbarni, a po przejściu na emeryturę dalej uprawiał swój zawód w domu, choć jego butów nikt nie chciał, ludzie woleli kupować obuwie w sklepie. Dziadek robił więc buty, długo i pracowicie je modelował, starannie wykańczał, po czym ustawiał na półce w garażu zamienionym na warsztat, gdzie stały jeszcze długo po jego śmierci i kto wie, czy nie stoją do dziś. Zapach tamtej skóry i różnych smarowideł, które dziadek nań nakładał, ostry i kwaśny, płynął teraz do nozdrzy Andrzeja z oblepionego garbnikami kubka. Łyknął burego specjału i sięgnął do szuflady.

Na wierzchu leżała gruba zielona teczka. Sprawa sprzed dwóch lat. Na potrzeby śledztwa nazwali ją „Świniarnią” i umorzyli przed rokiem z braku jakichkolwiek postępów. Jemu jednak ciągle nie dawała ona spokoju i w wolnych chwilach lubił do niej zaglądać. Właśnie rozwiązywał sznurki teczki kryjącej nierozwiązaną sprawę, gdy ktoś zapukał do drzwi.

– Panie komisarzu, trzeba jechać w skałki! Zabił się gość na quadzie. Dzwonili z komisariatu w Zabierzowie. Chcą, żeby ktoś od nas...

– Dzień dobry, Lucek! Usiądź.

– Przepraszam... Dzień dobry... I nie wiedzą, czy to wypadek.

– Siądźże na tyłku! I zamknij drzwi!

– Jasne, już siadam... I oni chcą być całkiem pewni, że tam nic innego nie...

– Dobra, zaraz pojedziemy.

Sobota po południu. Jeśli sądził, że będzie tak sobie siedział i rozmyślał nad starymi historiami, to był skończonym durniem. Soboty są najgorsze. Dla innych czas luzu, dla nich najwięcej roboty. Gołębie zerwały się z dachu po drugiej stronie ulicy.

– Panie komisarzu, pojedziemy tym nowym passatem? Ma supersystem do wchodzenia w ostre zakręty na pełnym gazie.

– Żadnego pełnego gazu, Lucek! Chciałbym jeszcze pożyć. I ty pewnie też. – Klepnął go w ramię. – Chodźmy. Przypomnij mi po drodze, że mam cię o coś zapytać.

Zamknął teczkę, przerzucił marynarkę przez ramię i wyszedł za Luckiem. Przechodząc przez hol, zatrzymali się na chwilę przed biurkiem Ewy, która barkiem przytrzymywała słuchawkę telefonu, jedną ręką sprawnie operowała myszką, układając pasjans, drugą zaś podnosiła do ust naczynie z herbatą. Z pewnością odchudzającą. I słusznie.

– Idziemy do mięsnego, rzucili świeży towar! – Lucek uwielbiał ten dowcip, choć wszyscy mieli już dosyć podobnych żartów.

– Dla mnie dwa udka – odparła Ewa, nie odwracając się od ekranu. – Twoje, Andrzejku!

Krzycki przewrócił oczami na ten niewybredny podryw, Lucek zaś złapał się lewą ręką za prawy policzek i przekręcił głowę ku ścianie.

Wyszli na pustawą ulicę wyłożoną starym brukiem. Mała śródmiejska komenda mieściła się w starej kamienicy na Kazimierzu, w sąsiedztwie kilku świetnych (i drogich) restauracji, dwóch kościołów i żydowskiego cmentarza. Krzycki nieraz myślał, że otoczenie budynku komendy ma symboliczny sens, ale nie potrafił sprecyzować jaki. Działy się tu na przykład różne dziwne rzeczy w czasach Polski Ludowej. Zerknął naprzeciwko, na fasadę restauracji pana Ludwika. Na przykład tam – niby również nie wiadomo, o co chodziło, a wiadomo.

Chwilę później przepychali się na północ miasta jedną z głównych arterii komunikacyjnych, która, niestety, przebiegała obok wielkiej galerii handlowej i była zapchana samochodami z całej zachodniej Małopolski. Ludzie po pracowitym tygodniu postanowili odpoczywać, jedząc, pijąc i przerzucając sterty szmat. W dodatku za pieniądze.

– Jedyny korek w mieście, niech to szlag! – burknął Lucek.

– Włącz koguta.

– Naprawdę? Mogę? – Twarz młodszego aspiranta Bałysia rozjaśnił promienny uśmiech.

– Pewnie, przecież jedziemy na wezwanie. Tylko żadnego pełnego gazu. Luceeek!

Daremnie. Kogut zapiszczał, samochód zawył na wysokich obrotach i wyskoczył na lewy pas przeznaczony dla autobusów i tramwajów. Przemknęli przez skrzyżowanie pod dworcem, dosłownie przelecieli przez wiadukt i już pędzili aleją za miasto. Kierowcy przed nimi usuwali się niechętnie, ale Lucek, nie czekając na nich, wykonywał mistrzowskie slalomy i spychał ich niemal do rowów, zajeżdżając drogę i prując przed siebie na czołowe zderzenie. Kiedy było już całkiem ciasno, włączał dodatkowy sygnał i klakson, co razem dawało orgię kocich wrzasków, które mogły zepchnąć z drogi nawet czołg. Ten i ów skrzywił się na widok mknącego radiowozu, inny wyciągał środkowy palec, ale szybko go chował. Młodszy aspirant Bałyś w akcji, zadowolony, omijał ich z twarzą mistrza kierownicy testującego nowego pontiaca firebirda.

Krzycki patrzył uważnie na drogę, ale się nie bał. Był pewien swojego młodego partnera. Lucek często grzeszył brakiem powagi i nadmiernym roztrzepaniem, w trudnych sytuacjach jednak potrafił się koncentrować i miał niezawodną synchronizację ruchów. I pewną rękę. Poza tym Krzycki lubił tego chłopaka i pozwalał mu na różne wygłupy, wiedząc, że są mu potrzebne do życia jak powietrze. Teraz Lucek pruł podmiejską szosą między drzewami i wyprzedzał przerażone mamusie wracające z zakupów z dziećmi, które na tylnych kanapach podczas gwałtownego hamowania rozsmarowywały na sobie resztki lodów i ciastek. Drogę do Karniowic, zwykle zajmującą pół godziny, pokonali w osiem minut.

– Miał mnie pan o coś spytać – przypomniał mu Lucek, gdy wyjeżdżali z miasta.

– Pamiętasz tego faceta ze stodoły?

– Tego z zielonej teczki? Jasne. Rzeźnia numer pięć. Po godzinach szlachtujemy za pół ceny. BDSM gratis.

– Co?

– Eee, takie tam. Co z nim?

– Byłeś ze mną u niego w domu. Co najbardziej utkwiło ci w pamięci?

Lucek postukał palcami w kierownicę i wyprzedził kolejny samochód.

– Psy. Dwa typki za ogrodzeniem z siatki, które nie warczą, tylko żrą przestrzeń między tobą a nimi. O tak: wrr, hau, hau, hau! – zademonstrował malowniczo. – Czemu pan pyta, szefie? Jest coś nowego?

– Nie – Krzycki mruknął w zamyśleniu. – Powinno jednak być. Sprawdźmy jeszcze raz. Ale nie w naszych kartotekach, tylko w archiwum na Sądowej.

– Czyli wariant porachunków?

– Bo ja wiem? – Andrzej obrócił głowę i zlustrował okolicę. Właśnie dojeżdżali.

Na miejscu byli już dwaj policjanci z Zabierzowa i pogotowie. Lekarz z ratownikiem medycznym jeszcze podejmowali jakieś próby reanimacji, ale bez większego przekonania. Od wypadku upłynęła prawie godzina i nie było szans na obudzenie martwego ciała. Wielkiego, kulfoniastego ciała z łysą czaszką i nienaturalnie wygiętym do tyłu kręgosłupem.

– Witajcie, Jurczak! – Krzycki podał rękę starszemu posterunkowemu, którego pamiętał z jakiejś poprzedniej akcji. – Co się tu właściwie stało?

– Facet się zwalił, panie komisarzu, ze skały. Jechali quadami, ten zaś nie wyrobił na zakręcie. Tam leży uszkodzony pojazd. – Wskazał ręką drzewo, o które był oparty ubłocony quad ze skrzywioną kierownicą i z pogiętymi błotnikami. Krzycki spojrzał w górę. Wysokość do górnej platformy skalnej, skąd prawdopodobnie spadł ten nieszczęśnik, wynosiła około dwunastu metrów. Nie tak wiele, gdyby nie to, że u podnóża półki wystawały z ziemi metrowe stożkowate kamienie. Kierowca najprawdopodobniej upadł plecami na jeden z nich.

Podszedł do lekarza, który właśnie podnosił się z ziemi, otrzepując spodnie. U jego stóp leżał młody mężczyzna o łysej głowie i grubej szyi, w czarnej skórzanej kurtce, niebieskich dżinsach i skórzanych butach typu western, takich, które mają po bokach wydziurkowane wzorki. Weekendowy John Wayne. Mocno zaciśnięte oczy pozostawały w ciekawym kontraście do półotwartych mięsistych warg.

– I co, nic? – raczej konstatował niż pytał.

– Nic. Upadku plecami na skałę z wysokości ponad dziesięciu metrów raczej nie można przeżyć. Ten po złamaniu kręgosłupa i przerwaniu rdzenia kręgowego doznał jeszcze urazu czaszki. – Lekarz pochylił się i odwrócił ciało. W części potylicznej widniało wgłębienie wielkości średniego kartofla. – Śmierć nastąpiła niemal natychmiast.

– To dlaczego go reanimujecie?

Lekarz spojrzał z niechęcią na Krzyckiego.

– Czekaliśmy na przyjazd policji śledczej. Podobno mają koguty. – Odwrócił się w stronę karetki. – A na zbieranie grzybów za sucho – dorzucił przez ramię.

Krzycki chciał jeszcze o coś zapytać, ale zrezygnował, przetrawiając w duchu złośliwość lekarza. Wyglądało to na wypadek, nie widział więc szczególnego powodu, aby drążyć sprawę z tym mało sympatycznym ironistą. Wrócił do starszego posterunkowego Jurczaka.

– Powiedzieliście: „jechali”? To ilu ich było?

– Dwóch. Ten drugi był pierwszy... To znaczy jechał na przedzie i usłyszał, jak kolega zjeżdża w dół. Zawrócił i zobaczył, że go nie ma. Zatrzymał się i spojrzał w dół, a tamten już tam leżał.

– Usłyszał, jak zjeżdża w dół? Zobaczył, że go nie ma? Gdzie jest ten drugi? – Krzycki nic z tego nie rozumiał i postanowił dowiedzieć się u źródła. Towarzyszący Jurczakowi drugi zabierzowski posterunkowy zaprowadził go do radiowozu. Z przodu, na miejscu pasażera, siedział łysy mężczyzna około trzydziestki, także gruby, w przeciwsłonecznych okularach, choć w kabinie było dosyć ciemno. Wyglądał jak bliźniaczy model martwego kierowcy quada. Pierwsze, co uderzyło Krzyckiego po otwarciu drzwi radiowozu, to zapach alkoholu. Drugie – że mężczyzna w kabinie siedział nieporuszony, sztywny i patrzył prosto przed siebie, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. Krzycki natychmiast pomyślał, że normalnie w takiej sytuacji człowiek albo jest roztrzęsiony i płacze, albo siedzi w szoku i nie wie, co się dokoła dzieje. Ten zaś zawzięcie nad czymś myślał.

– Komisarz Krzycki. Może mi pan powiedzieć, jak doszło do wypadku?

Bulasta Głowa powoli przekręcił się w stronę pytającego policjanta, po czym wrócił do poprzedniej pozycji. Cisza. Krzycki spokojnie odczekał chwilę, zakładając – zgodnie z nakazanymi procedurami – że uczestnik śmiertelnego wypadku może mieć ograniczoną poczytalność, po czym zapytał ponownie:

– Czy może mi pan po kolei opowiedzieć, co się wydarzyło tam, na górze? Czy widział pan, jak kolega spada w przepaść?

Bulasta Głowa w okularach trwał nieporuszony, jakby nieobecny, pogrążony bez reszty w swoich problemach i niezainteresowany kontaktem z rzeczywistością. Ponieważ trzeba było tę ewidentną i prostą sprawę w miarę szybko zamknąć, Krzycki zbierał się do kolejnej serii pytań. Facet nie wyglądał na świadka w szoku.

– Czy pan umie mówić? Jest pan w stanie w kilku słowach opisać zdarzenie?

– Pierdol się, gliniarzu!

Krzycki westchnął. Praktyka zawodowa przygotowała go na bardzo różne reakcje ludzi biorących udział w zdarzeniach kryminalnych. Zwłaszcza wypadki śmiertelne, brutalne gwałty i napady z bronią w ręku wytrącały ludzi z równowagi do tego stopnia, że nie panowali nie tylko nad językiem, ale także nad różnymi mięśniami w organizmie, na przykład układu wydalniczego. Oprócz przygód z zapachem i dźwiękiem zdarzały się sytuacje nie tylko obrażania policjantów, ale także rzucania się na nich z pięściami, jakby to oni odpowiadali za całe zło tego świata. Krzycki był do tego przyzwyczajony i w rozmowy ze świadkami miał wkalkulowane narażanie własnego autorytetu na szwank. Tym razem jednak brzmiało to inaczej. Ten facet nie był wstrząśnięty, tylko wkurwiony. Krzycki nieznacznie pochylił się w stronę źródła alkoholowego aromatu.

– Słuchaj, facet! – szepta...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin