Antologia SF - Stało się jutro 20 - Różni.pdf

(580 KB) Pobierz
1170459041.001.png
STAŁO SIĘ JUTRO
Gabriela Górska
Pereat mundus, fiat iustitia
Sprawa precedensowa
Błękitna Planeta
Pereat muodus, fiat iustitia
Ryk silników manewrowych „Aresa" ogłuszał, odbierając tę resztę przytomności, jaką Kenn jeszcze
zachował pod prasą pięciu g, zgniatającą go w pneumatycznym fotelu, oślepły, unieruchomiony
ubiorem kompensacyjnym, wsłuchiwał się bezradnie poprzez łomotanie własnego tętna w ten nie
milknący odgłos. Statek, od dziobu aŜ po rufę, dygotał wysiloną pracą hamownic; siła
aerodynamiczna okazała się niewystarczająca, na wysokości trzydziestu kilometrów od powierzchni
planety szybkość wciąŜ jeszcze była zbyt duŜa. Nawet dla kogoś tak mało doświadczonego jak
Kenn było zupełnie jasne, Ŝe od dławiących się silników hamowania zaleŜy teraz wszystko. Popełnił
błąd obliczając kąt wlotu w atmosferę; czegoś tam nie uwzględnił, czegoś, być moŜe, nie dopatrzył,
nie wiedział — nie był przecieŜ zawodowym pilotem. Od samego początku, od swego pośpiesznego
startu z ziemskiego kosmodromu, bał się, Ŝe popełni pomyłkę, której skutków nie zdoła juŜ
odwrócić.
Więc to, Ŝe ją popełnił, nie mogło go zaskoczyć. Najgłupsze było tylko, Ŝe zdarzyło się to w ostatniej
chwili, gdy tak niewiele dzieliło go od pomyślnego zakończenia lotu.
A teraz automaty robiły, co tylko mogły, by wyciągnąć statek z krytycznego połoŜenia. Zdołały
dokonać tyle, Ŝe szybkość spadła nieomal o połowę. Lecz gęstość atmosfery stawała się coraz
większa, poszycie grzało z kaŜdą chwilą bardziej, nie pomagała osłona ablacyjna. Wskaźnik
temperatury zewnętrznej wyskoczył poza skalę; lada moment mógł zacząć puszczać pancerz. Kenn
zamknął oczy, było mu wszystko jedno; pod prasą deceleracji nie miał juŜ nawet siły na strach. Źle
widział, zresztą i tak nie było na co patrzeć; światła w kabinie pociemniały, ekrany zrobiły się
całkiem czarne, zasłonięte blendami ochraniającymi je przed blaskiem ognia buchającego z dysz.
Trwało to długo. A potem cięŜar wyciskający z niego ostatek oddechu zelŜał nieznacznie, jednak
wystarczająco, aby mógł myśleć przytomniej. Wsłuchując się całym ciałem w wibrację kosmolotu
(teraz jak gdyby nieco mniejszą niŜ przedtem) pomyślał, Ŝe moŜe, jakimś cudem, zdoła wyjść z tego
cało. Silniki cichły, mógł juŜ usłyszeć głuchy grzmot, z jakim statek przebijał atmosferę, i bliŜsze,
histeryczne popiskiwania przyrządów na pulpicie sterowniczym. Spróbował poruszyć głową i to mu
się udało; z wysiłkiem pokonując jej cięŜar przetoczył ją po oparciu fotela, przez rzedniejący
półmrok wpatrzył się w tarczę wysokościomierza: od powierzchni planety dzieliło go zaledwie
dziewięć
tysięcy metrów.
Ale i linia lotu nie przypominała juŜ tamtej obłędnej krzywej, jaką był widział, nim wzrastające
ciąŜenie odjęło mu moŜliwość widzenia czegokolwiek. Kalkulator obliczył prawidłowy kąt wlotu i
autopilot wprowadził wreszcie statek na trajektorię mającą umoŜliwić normalne lądowanie.
Piski przyrządów przechodziły z wolna w zwykły roboczy pomruk, wysoki brzęczyk pogotowia
awaryjnego umilkł, milkły równieŜ jeden po drugim sygnały alarmowe poszczególnych zespołów —
zdumiewająca po niedawnym pandemonium była ta nagła cisza. Kenn znowu przymknął oczy; tym
razem zrobił to z ulgą. LeŜał w swoim fotelu nieruchomy, z rozluźnionymi mięśniami, czując ich
drŜenie, nad którym nie potrafił zapanować, i oddychając wreszcie głęboko, na całą pojemność płuc;
to było tak, jakby z kaŜdym wydechem pozbywał się części własnego strachu — z którego zdał
sobie sprawę dopiero teraz. Był jakby odrętwiały, nie czuł upływu czasu; nie dostrzegł powolnego
zniŜania się kosmolotu, przeoczył chwilę, w której włączył się silnik głównego ciągu, i statek —
obracając się lekko wzdłuŜ osi — z przygłuszonym sieknięciem stanął na ogniu i zaczął schodzić
pionowo w dół. Nie widział zmieniających się, teraz juŜ trzycyfrowych, liczb podawanych przez
wysokośdomierz ani płonących przed samą tarczą zielonych świateł meldujących mu pełną
gotowość amortyzatorów. Dopiero kiedy cztery stalowe łapy dotknęły gruntu i wparły się w podłoŜe,
zagłębiając się weń pod swym ogromnym cięŜarem, a pozbawiony napędu „Ares" zadygotał
osiadając na tych podporach, Kenn poruszył się znowu. Tym razem mógł juŜ zrobić to zupełnie
swobodnie: ciąŜenie było takie samo jak ziemskie. Przez chwilę patrzył z niedowierzaniem na pulpit
sterowniczy, na którym tylko kilka niewielkich lamp kontrolnych smuŜyło bladym światłem, jak
zawsze wtedy kiedy statek kosmiczny znajduje się w spoczynku. Nachylił się nad przednim
ekranem, wypełnionym ciemnością nocy obcej planety — w jego odbijającej światło bezcieniowych
lamp, lśniącej, lekko wypukłej powierzchni zobaczył odbicie własnej twarzy, obcej takŜe,
wyostrzonej znuŜeniem i zmienionej wielodniowym zarostem. Był u celu, chociaŜ wcale nie
wiedział, czy ten cel właśnie wybrał świadomie, czy teŜ został mu on niejako narzucony przez zbieg
okoliczności. Pochylił
się mocniej jeszcze i oparł czoło o ekran. W ciszy wypełniającej nawigatomię słyszał odgłos
własnego tętna; nieznacznie
przyspieszony, coraz to mniej uchwytny, wtapiający się niemal całkowicie w tę ciszę.
A potem podniósł głowę gwałtownie, z jakąś niecierpliwością odpychając się jednocześnie
obydwiema rękami od pulpitu. Przez chwilę siedział bez ruchu, bardzo wyprostowany, zanim z tą
samą gwałtownością nie okręcił się do tyłu razem z całym fotelem. Wstał (zwolnione pneumatyki
wypuściły go spomiędzy siebie z łagodnym sapnięciem) i na uginających się jeszcze trochę nogach
podszedł do najbliŜszego burtowego ekranu. Tutaj widoczność była o wiele lepsza; ekran wypełniał
rozległy i pusty krajobraz tej planety — bezimiennej, na której gruncie nie stanął dotąd człowiek — i
która najprawdopodobniej pozostałaby w dalszym dągu dziewicza, gdyby nie jego, Kenna,
szaleństwo, strach i determinacja. Stał i patrzył, póki ta sama determinacja nie pchnęła go ku śluzie.
To takŜe było szaleństwo, nie znajdował się przecieŜ na Ŝadnej ze znanych, dokładnie zbadanych
planet, ciemność mogła kryć w sobie niebezpieczeństwa, przed którymi nie zdołałby się bronić. Ale
Kenna nie obchodziło to jakoś. Wymijając wiszące rzędem skafandry ochronne wszedł do
niewielkiej komory i kiedy drzwi wewnętrzne zatrzasnęły się za nim, uruchomił automat włazu.
Okrągła klapa
wyjściowa zaczęła się otwierać, bardzo powoli i jakby z ociąganiem — a moŜe to tylko jemu się tak
wydało; teraz, nareszcie, poczuł ostry niepokój, lęk przed tym, co miał zrobić; dość silny, aby zaczęły
drŜeć mu ręce, choć niewystarczający, by przezwycięŜyć fatalizm jego uporu. Przez powiększającą
się szparę buchnęło w twarz gorącem. Pancerz wdąŜ jeszcze był nadmiernie rozgrzany — powietrze
wokół włazu drgało wyraźnie. Kenn czuł nierówne i przygłuszone uderzenia własnego serca i jakiś
ucisk pod mostkiem. Odruchowo wstrzymywał oddech. Ale nic się nie stało. Analizatory — nie jego
własne, z „Aresa", których nie zdąŜył juŜ uruchomić, tylko te, które dziesięć lat temu mieli z
Aastiiem na statku „Alpha-Rheo" — nie pomyliły się jednak: powietrzem tej planety moŜna było
oddychać. Z
ciemności nadleciała zewnętrzna winda i Kenn zrobił ten jeden niewielki krok przekraczając granicę
— najzupełniej realną, a jednocześnie w jakiś sposób symboliczną — pomiędzy bezpiecznym,
ziemskim światem, którego cząstką było wnętrze „Aresa", a tym nieznanym światem obcej planety.
Winda pomknęła w dół, wzdłuŜ rozgrzanego pancerza, i w chwilę później poczuł pod stopami nową
ziemię, mającą stać się dla niego tym, czym zawładnięte
kraje stawały się od wieków dla ziemskich konkwistadorów:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin