012 - Dzień słodkiej śmierci - Janusz Głowacki.pdf
(
2996 KB
)
Pobierz
anusz Głowacki
TAUNUS
Ewa wzywa 07...
Ewa wzywa 07...
Janusz Głowacki
DZIEŃ SŁODKIEJ ŚMIERCI
I S K R Y . W A R S Z A W A • 1969
Czerwony samochód typu taunus sunął
wolno przez centrum Warszawy. Siedzą
cy obok kierowcy mężczyzna szczelniej
owinął się płaszczem.
— Chłodno — mruknął zsuwając bar
dziej do przodu kapelusz.
— Zakręć szybę — powiedział prowa
dzący samochód krótko, ostrzyżony blon
dyn o szczupłej, pociągłej twarzy. — Za
kręć szybę, jak ci chłodno. — Wygładził
podwiniętą klapę ciemnego garnituru. —
Swoją drogą powinieneś iść do lekarza.
Jest w ogóle zupełnie ciepło. — Włączył
światło. Robiło się już szaro.
— Jestem pewnie przeziębiony — od
powiedział tamten. Zakaszlał krótko. —
Tak, chyba na pewno jestem przeziębio
ny-
Taunus skręcił w małą uliczkę, zasta
wioną po obu stronach samochodami.
— Mógłbyś na chwilę stanąć? Zapo
mniałem, że mam zatelefonować. O, może-
tutaj za tym volksem.
— Dobrze, ale się pospiesz.
— Dosłownie minuta.
Owinięty płaszczem mężczyzna pod
szedł do budki telefonicznej. Właściciel
samochodu patrzył, jak tamten manipu
luje coś przy słuchawce. Mężczyzna zła
pał to spojrzenie i odwrócił się. Kierow
ca taunusa widział teraz tylko jego plecy.
Spojrzał na zegarek: za godzinę powinno
być po wszystkim. Długo czekał na tę
transakcję. Odwrócił się w stronę odle
głego o kilkadziesiąt metrów wejścia do
jasno oświetlonego lokalu, przekręcił gał
kę tranzystorowego radia.
Mer ci, cheri
—
zachrypiała modny szlagier młoda pio
2
senkarka francuska, następczyni Edith
Piaf. Trzasnęły drzwiczki samochodu.
Automatycznie włączył silnik. Zaszele
ścił papier.
— Spróbuj, bardzo dobre! — Głos ko
legi wydał mu się nagle trochę zmienio
ny, bardziej piskliwy.
Merci, cheri
— zachrypiała znów pio
senkarka.
— Dobra, jedziemy — wrzucił pierw
szy bieg, podnosząc po chwili do ust małą
bezę. Samochód szarpnął do przodu, sil
nik zgasł. Owinięty płaszczem mężczyzna
pochylił się nad zwisającym bezwładnie
ciałem. Rozejrzał się uważnie. Wyłączył
radio.
*
*
*
Jesteśmy na wczasach...
— rozpoczął
mocno podstarzały saksofonista, ubrany
w purpurową kamizelkę typu „Psycho-
delic” i spodnie ze złotymi lampasami,
uśmiechając się znad mikrofonu.
W tych góralskich lasach
— podchwy-
ciła część skłębionych na parkiecie par.
Porucznik Paweł Goraj z trudem prze
pychał się do baru. Wejść udało mu się
dopiero po długich pertraktacjach po
partych pięćdziesięciozłotowym bankno
tem. O tej porze lokal był zawsze za
tłoczony.
— Tak patrzę na pana. Pan to musiał
mieć tych kobiet — przytuliła się tęga-
wa blondyna do mocno łysawego męż
czyzny o wyglądzie urzędnika.
— Oczywiście, proszę pani, oczywi-
ście — odpowiedział tamten. — Weźmy
choćby na przykład w zeszłym tygodniu...
— Cześć, robisz jeszcze w zegarkach?
Mam dwa kartony z białym pyskiem —
doleciało go z boku. Przechylił się nad
szczelnie obstawionym barkiem. — Po
proszę jarzębiak mały i tatara.
— Proszę się nie pchać — odwróciła
się siedząca na stołku przed nim efek
towna brunetka w mocno wyciętej sukni.
— Bardzo przepraszam — uśmiechnął
się Goraj. — Wszystko przez ten tłok.
Ostre spojrzenie wydekoltowanej ko
biety nieco złagodniało.
— Proszę bardzo — odpowiedziała,
zatrzymując wzrok na szczupłej, opalo
nej twarzy porucznika, jego szerokich
ramionach i dobrze skrojonym garnitu
rze z tropiku, nabytym okazyjnie na
ciuchach za 900 złotych.
— Albo weźmy dwa lata temu, też na
delegacji — kontynuował z boku prze
pychający się także wraz ze swą par
tnerką w stronę barku łysawy urzęd
nik. — Podchodzi do mnie na ulicy taka
mała czarna i mówi, że kocha. Tak, tak,
proszę pani.
— Oczywiście, kochanie — pogładziła
go po spoconej twarzy tęgawa blondyna,
robiąc równocześnie oko do Goraja. —
Oczywiście.
Goraj wychylił pięćdziesiątkę i doko
nując skomplikowanych manipulacji ta
lerzykiem z tatarem wycofywał się pod
ścianę.
— Cześć, Paweł — mocne uderzenie
ręką o.m ało nie wytrąciło mu talerzyka.
Odwrócił się szybko i uśmiechnął zaraz
widząc Maćka — lekko rozchwianego,
dwudziestoparoletniego chłopca, z któ
rym spotykał się w każdy wtorek i czwar
tek w klubie sportowym Legia w sekcji
dżudo.
— Cześć, Paweł — powtórzył Ma
ciek. — Poznajcie się — popchnął w jego
stronę zgrabną, długonogą dziewczynę
w spódniczce mini. — To jest Ilona, czyli
kobieta, o której marzy każdy mężczyz
na, czyli ty także. A ponieważ dodatko
wo ona prosiła, żeby cię przedstawić, mo
żecie spleceni zmysłowym uściskiem po
mknąć na parkiet.
— Nie wygłupiaj się — powiedziała
Ilona. — Poza tym mówisz to samo od
czterech lat, mógłbyś może wymyślić coś
nowego.
— Jak się raz wymyśliło coś dobrego,
to nie warto tego zmieniać — zakołysał
się refleksyjnie tamten. — Natomiast to
jest Wanda, czyli kobieta, którą ja ko
cham — objął stojącą obok, modnie scze
saną do przodu, opiętą kostiumem typu
„Courage” dziewczynę, która odpowie
działa na to znudzonym uśmiechem. —
Natomiast to jest Roman — monologował
dalej kolega klubowy Goraja, syn dobrze
zarabiającego
architekta,
wyposażony
przez ojca w samochód typu morris
i niezłą pensję, studiujący dodatkowo
prawo. — To jest człowiek, którego mu
sisz się wystrzegać, ponieważ on kocha
Ilonę, przyszedł z Iloną, a jak przewidu
ję, opuści ten lokal straszliwie samotny.
Ale może go nie doceniam. — Zniechę
cił się, machnął ręką i pociągnął Wandę
na parkiet.
— To może zatańczymy — powiedział
Goraj.
— Albo weźmy trzy miesiące temu.
Jadę pociągiem, aż tu wsiada taka
w moim typie...
— Cześć, skąd lecisz, gdzie się teraz
obracasz, pożycz stówę — doleciało
z boku.
— Ładną rzecz masz, człowieku, włos
ki sweterek. — Nieduży brunet kręcił
się między tańczącymi.
Con gratulations, eon gratulations
—
pochylał się nad mikrofonem saksofoni-
sta, wybijając rytm nogą.
• — Chyba pana gdzieś widziałam ■
—
Ilona przyglądała się badawczo porucz
nikowi. — Sopot? Zakopane?
— Może — uśmiechnął się Goraj —
3
może Zakopane. Chociaż, prawdę mówiąc,
od piętnastu lat tam nie byłem. Ale mo
gliśmy się poznać wcześniej.
— Dużo ma pan takich przygotowa
nych tekstów?
— Dwa, trzy.
Potem
improwizuję
i wszystko się wydaje.
— Co się wydaje?
— No, że nie umiem rozmawiać. Skąd
pani zna Maćka?
— A tak, z basenu, z Hybryd, z uni
werku, to znaczy ja jestem na Akademii
Plastycznej, czyli naprzeciwko. Ale tro
chę zajęć mamy na uniwerku, nie zaw
sze chce mi się przechodzić, to on mnie
przewozi.
Potężnie zbudowany, czerwony na
twarzy mężczyzna przepychał się w stro
nę orkiestry. Saksofonista uciszył kole
gów, pochylając się w jego stronę z wy
czekującym uśmiechem.
— Był raz bal na sto par — mruknął
tamten wciskając czerwony banknot
w dyskretnie przygotowaną rękę.
— Pan Romuald — powiedziała Ilo
na. — Willa wytapetowana pięćsetkami.
— A nie znasz czasem Rękasa? — za
pytał niespodziewanie także dla siebie
Goraj, przechodząc równocześnie na „ty” .
— Nie. A dlaczego miałabym znać?
— Bez powodu. Taki właściciel zakła
du produkującego różne rzeczy z two
rzyw7 sztucznych. Ma czerwonego tau-
nusa.
— No to co?
— Przecież mówię, że nic. Po prostu
go szukam.
— To kto ci przeszkadza? Jeżeli ja, to
możemy przestać.
— Myślałem, że ci to sprawia przy
jemność.
— A to ci się tylko wydawało. Bystry
jesteś, ale mnie to nie cieszy za bardzo.
Za dużo was wszędzie takich bystrych.
Już nie chcę z tobą tańczyć. A tego Rę
kasa nie znam. Nie znam się też na pla
styku.
Gdzieś Hiszpania za górami.
A tu zima, karnawał jest z nami
—
wyciągał saksofonista.
Holując za sobą Ilonę, Goraj przepy
chał się w stronę baru. Nigdy dotąd nie
był w tym lokalu, chociaż dużo o nim
słyszał. Słyszał w kontekście spraw, prze
wijających się przez komendę. Słyszał, że
tutaj właśnie spotykają się bookmache-
rzy, że w pobliskiej kawiarni odbywają
się sądy nad ludźmi, którzy wyłamali się
z kodeksu zajmującej się przemytem gru
py aferzystów. Przeglądał nawet niedaw
no akta tej rozszyfrowanej już zresztą
sprawy. To wszystko niezbyt go intereso
wało. Ale teraz... Czerwony taunus. Czer
wony taunus, który dwa dni temu, rano,
znaleziono zaparkowany kilkadziesiąt met
rów od tego lokalu. To, że stał właśnie
tutaj, mogło być oczywiście przypadkiem,
ale jednak Rękas bywał tutaj, Goraj
wiedział o tym od jego żony, która zgło
siła się do komendy. Przedtem otrzy
mała ten telefon. Jej mąż wyjechał wcześ
nie rano do Warszawy, miał wrócić wie
czorem. Nie wrócił i właśnie rano ten
telefon.
Kto i po co dzwonił? O co mu chodzi
ło? Na co liczył? Dlaczego wskazał miej
sce, gdzie żona znaleźć miała samochód
Rękasa, i po co powiedział, że Rękas wy
jechał do Paryża? Żeby opóźnić ewen
tualne śledztwo? Nonsens. W takim razie
w ogóle nie musiałby dzwonić. Rezultat
byłby taki sam. A właściwie nawet ten
telefon przyspieszył decyzję żony. W spo
sób oczywisty wyczuwało się w nim coś
dziwacznego. Jeszcze raz analizował od
tworzoną - przez żonę Rękasa rozmowę.
— Do jakiego Paryża? Niech pan nie
plecie głupstw.
— Jak pani uważa.
■ A gdzie kluczyki?
—
— Tego nie wiem, musi pani sobie
sama radzić.
— A z kim mówię?
• Zarębowski moje nazwisko.
—
Plik z chomika:
andrzejt1965
Inne pliki z tego folderu:
005 - Adrian Czobot - Skok śmierci.pdf
(868 KB)
Szkielet bez palcow - Jerzy Edigey.epub
(552 KB)
061 - Ewa wzywa 07... - Pensjonat pod Złotym lwem - Frey Danuta.pdf
(2680 KB)
78- Ewa wzywa 07 Podwójna gra - Aleksander Mag.epub
(1183 KB)
62 - Ewa wzywa 007...- Spokojne uzdrowisko.rar
(5523 KB)
Inne foldery tego chomika:
- Siekierezada - czyta lektor
Pliki dostępne do 21.01.2024
(Audiobook PL) Mróz Remigiusz - Czarna Madonna [Ψeðs]
(Audiobook PL) Severski Vincent V. - Niepokorni
_MP3_1
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin