NAPAD.doc

(31 KB) Pobierz

K

CK&GK

f

A

Jlmmy Morris byl przerażony. Nigdy przedtem n&e znalazł się w rękach po­licji, nigdy dotąd nie popełni! żadnego przestępstwa. Teraz wokół niego pełno było policjantów. Jeden stał nad nim, wielki jak wieża, pilnując roztrzęsione- go, pobladłego chłopca ulokowanego na Krześle w kącie sklepu jubilerskiego.. Drugi stal przy drzwiach, prowadzących na ulicę, obok tego miejsca, gdzie po­przednio leżał ranny mężczyzna. Dwaj detektywi w cywilnych ubraniach, jeden rudowłosy, o surowej twarzy, drugi ja­snowłosy i pucołowaty, oglądali roztrza­skaną szybę wystawową.

Gdyby Jimmy nie rzucił tej cegły!...

Jeszcze dwaj inni policjanci fotografo­wali tę wystawę, jak również porozrzu­cane na podłodze zegarki, pierścionki, obrączki, bransolety. Przy każdym zdję­ciu błyskały flesze. Łysy funkcjonariusz rozprowadzał pędzielkiem proszek na czę­ści długiej, szklanej lady sklepowej.

Jimmy czuł się, jak mysz skulona w pa­zurach olbrzymich kocurów.

Z ulicy dochodziły odgłosy przejeżdża­jących pojazdów. Odcinek chodnika przed sklepem Jubilerskim został odgrodzony

i              nikt nie przechodził tamtędy z wyjąt­kiem dwóch policjantów, pilnujących na zewnątrz. Przed kilku minutami zahamo­wała z piskiem opon połyskująca bielą karetka. Jimmy widział jak sanitariusze umieszczają w niej nosze z rannym męż­czyzną.

A może Już umarIT

Jeśli umarł, będzie to morderstwo. Chłopcu zadrżały wargi. Ze strachu, ze wstydu, z żalu...

Wzdrygnął się, gdy nagle zadzwonił te­lefon. Kudowłosy detektyw poszedł szyb­ko za ladę i podniósł z widełek słuchaw­kę.

              Sklep jubilerski Smedleya —* powie­dział spokojnym tonem, jakby był pra­cownikiem tej firmy, odpowiadającym na telefon klienta. Ale już po chwili Jlmmy spostrzegł zmianę w Jego zacho­waniu, a w głosie usłyszał służbistą nu­tę, — Tak Jest, panie komendancie^.

Tak, dopilnuję tego. Tak jest panie ko­mendancie.

Odłożył słuchawkę i odwrócił się do pozostałych:

              Sam Gtdeon. Przyjedzie tutaj w ciągu pól godziny. Chce żeby «kończyć wszystko do Jego przyjazdu.

Gideon? Kto to Jest Gldeon?

Jimmy nie wiedział tego wprawdzie, lecz natychmiast zorientował się, Jakie wrażenie wywarło to nazwisko. Policjan­ci w mundurach i w cywilnych ubra­niach zaczęli się spieszyć, popędzać dę wzajemnie. Chłopak trząsł się Jeszcze bardziej. Co to za potwór z tego Gldeo- na, jeśli nastraszyć mole nawet tych ludzi?

Policjant stojący przy nim odezwał się do tego przy drzwiach:

              Komendant Wydziału Kryminalnego. Widziałeś go Już?

              Dwa razy.

              Do trzech razy sztuka. Wiesz, co ci powiem?

              No...

              Nie przyjechałby sam, gdyby to nie było morderstwo.

Morderstwo! O Boże... Jimmy at jęk­nął, uświadamiając sobie, w co się wpa­kował.

Powoli mijały minuty. Jimmy Morris, drobny i szczupły, jak na swoje sze­snaście lat, powstrzymywał z najwięk­szym trudem wybuch histerycznego pła­czu. Nie chciał przecież tego co się sta. ło. Czy policja nie wie, te tego nie chciał? Drżały mu wargi.

Policjanci popatrzyli na niego i prze­stali rozmawiać.

Ktoś kreślił kredą na podłodze kształt rozciągniętego dała. Tam właśnie upadł po zadanym ciosie kierownik sklepu ju­bilerskiego. Chłopakowi wydawało się, te leży tam nadal, ie krew wdąi leje mu się x czoła.

Łysy ekspert daktyloskopii odszedł od lady sklepowej.

              Ja już swoje skończyłem — oznaj­mił.

              My też — stwierdzili z wyraźną ulgą fotografowie.

Jimmy zwilżył wargi, wsunął ręce do kieszeni, wyciągnął je z powrotem. Dło­nie miał rozgrzane i lepkie od potu. Nikt nie zwracał teraz na niego uwagi. Poli­cjanci ze zdenerwowaniem zerkali na uli­ce. Chłopak nabierał przekonania, iż ten Gideon musi być okropny.

Nagle ktoś zawołał:

              Już jest...

Jimmy wyciągnął szyję, wyjrzał na ulice przez wystawową szybę. Przed sklep podjechało auto z wydłużonym przodem. Jeden z policjantów, strzegą­cych odgrodzonego chodnika, podbiegł do drzwi samochodu. Po chwili ukazała się siwa głowa i za nią szerokie bary. Zaraz potem pasażer auta stał się widoczny w całości. Z zainteresowaniem spoglądał na sklep.

Był to potężny mężczyzna. W wyrazie jego twarzy, widocznej z daleka, było coś groźnego, niemal odstręczającego. Tak, jakby wyciosana została z surowej, brązowej skały. Oczy świeciły jaskrawo. Skierował się wreszcie ku drzwiom skle­pu, a wydawało się, że idzie tak, jakby zamierzał odepchnąć wszelką przeszkodę, która mu stanie na drodze.

We frontowych drzwiach zatrzymał się, popatrzył na podłogę, potem rozejrzał się. Jimmy drżał, kręcąc się żałośnie na krze­śle, kiedy dotarł do niego ten przenikli­wy wzrok. Zmierzył wolno chłopca i przesunął się dalej.

Jeden z funkcjonariuszy wysunął się do przodu.

              Dzień dobry, panie komendancie,

              Witam, nadinspektorze — głos miał głęboki, lecz wcale nie przerażający. — Jak tu idzie?

              Sądzę, że możemy się do nich za­brać — stwierdził nadinspektor. — Tu­taj już wszystko załatwiliśmy. Teraz trzeba już tylko ustalić, gdzie są i zwi­jać.

              Nadal jest pan zdania, że to gang Castletona?

              Jestem niemal pewny. Te same tri- Jd, ta sama metoda i to już siódmy raz w ciągu pięciu tygodni.

              Dlatego chciałem sam się przyj­rzeć — powiedział Gideon. — A więc Jest pan niemal pewny, co?

Nie wyrażając tego słowami, dał dd zrozumienia, że nie podziela przekona-] nia nadinspektora. Popatrzył na kredowyj obrys ciała na podłodze, wolno poskro-l bał się po brodzie, zadumał się.

              A jak ten ranny? — nadinspektor zadał wreszcie pytanie, nurtujące Jim- my’ego.

              Operują go teraz — od powiedział | Gideon.

Podszedł do lady sklepowej. Ptzez szkło powiększające oglądał ślady, zadra­pania. Zachowywał się, jak niezaangażo- wany obserwator, niby obojętny, nie ujawniający swoich opinii. Jimmy Mor­ris starał się zamknąć oczy, ale nie po­trafił si^ do tego zmusić. Ten człowiek, poruszający się wolno po sklepie, zdawał się go hipnotyzować. Podobnie oddzia­ływał chyba zresztą na wszystkich obec­nych.

Nagle Gideon odwrócił się w stronę chłopca i zbliżył się do niego. Nigdy do­tąd nikt nie przyglądał mu się tak bacz­nie, nigdy nie czuł się tak, jakby znaj­dował się pod mikroskopem. Lecz oto zu­pełnie nieoczekiwanie na tej twardej» surowej twarzy ukazał się uśmiech.

              Nie zdawałeś sobie sprawy, Morris, w co się pakujesz, prawda?

              N...n...nie, panie komendancie. Nie wiedziałem — wyjąkał Jimmy.

              Dlaczego to zrobiłeś?

              N...nie wiem.

              Ach, wiesz na pewno — Jimmy przy­pomniał sobie kierownika szkoły, które­go przed laty i bal się, i szanował. — Dla pieniędzy? Dla hecy? No, dlaczego?

              Dla pieniędzy, panie komendancie.

              ile?

              Pięć funtów! — przyznał się Jimmy.

              Coś miał zrobić za te pięć funtów?

              Oni... oni kazali mi czekać przed sklepem aż podjadą samochodem... czer­wonym mini-morrisem... i wtedy miałem rzucić cegłę.

—■ Ile razy robiłeś to już dla nich?

              Nigdy, panie komendancie!

              Znasz ich dotuze?

              Widziałem ich po raz pierwszy — westchnął Jimmy.

W oczach Gideona wy czytywał niedo­wierzanie, czuł, że pozostali policjanci, słuchający tej rozmowy, drwią sobie z niego. Aż za dobrze znał taką właśnie

reakcję na swoje słowa. Jako dziecko raz tylko skłamał przed ojcem. Dostał za to lanie i nie kłamał Już nigdy więcej... ale od tego czasu zawsze uważano go za Kłamcę. „Znów kłamiesz, Jim my?" — mówił ojciec, sięgając po pas. A matka, ckliwym głosem alkoholiczki prosiła chłopca, żeby powiedział prawdę swojej nieszczęśliwej mamusi.

Rodzice już nie żyli i Jimmy mieszkał

2              siostrą Grace. Jednak stara tradycja utrzymywała się. Jimmy był kłamcą. Za­wsze był i za takiego uważała go siostra, poszturchiwała go, czasem i biła, nakla- nlając, żeby powiedział prawdę, chociaż nigdy już nie kłamał.

Także i teraz mówił prawdę, ale ten potężny mężczyzna o wielkich i silnych rękach, potraktuje go, jak wszyscy inni.

Nie uwierzy mu...

              Jeśli widziałeś ich po raz pierwszy, dlaczego zgodziłeś się na to, co ci kazali zrobić? — dopytywał się Gideon, a Jim­my gapił się w niego, zdumiony, iż po| raz pierwszy prawdy nie rzucono mu w twarz, jako kłamstwa. — Musiałeś mieć jakiś powód. Bo wiedziałeś przecież,

ie to nie w porządku?

              Tak... tak, wiedziałem. Potrzebowa­łem pieniędzy. W zeszłym tygodniu przegrałem na wyścigach psów dziesięć funtów. Musiałem odzyskać te pieniądze.

              Rozumiem. Czy tamci powiedzieli, dlaczego tobie to zaproponowali?

              Nie, nic nie mówili.

              a jak do tego doszło? Co powie­dzieli?

              Podeszli do mnie wczoraj wieczorem, kiedy wracałem do domu. To było w bocznej uliczce, w pobliżu domu, w któ­rym mieszkam z siostrą. Przestraszyłem się strasznie, kiedy ich tak nagle zoba­czyłem. Potem powiedzieli, że dadzą mi pięć funtów, jeżeli to zrobię i... drugie pięć dodadzą dzisiaj wieczorem. Razem dziesięć funtów — dodał prędko, żeby nie być posądzonym o kłamstwo. — Mia­ło być dziesięć funtów, nie pięć.

              W porządku, potrafię dodać pięć do pięciu — zbył go szorstko Gideon. — Do­kładnie, co powiedzieli? Postaraj się przypomnieć ściśle ich słowa.

Powiedzieli, co chcą, żeby zrobił, i o której godzinie; powiedzieli też, żeby uciekał zaraz po stłuczeniu szyby. No i uciekał, ale pośliznął się i upadł. Kiedy schwytano, kierownik sklepu leżał

tuż za drzwiami, krwawił i nagie ze­wsząd zbiegli się policjanci, rozpoczął się koszmar. Jimmy opowiadał jąkając się, ale nie pomknął niczego. Gdy skończył, nikt w sklepie nie patrzył już drwiąco na niego.

              A co z twoimi rodzicami? — spytał Gideon.

Jimmy opowiedział mu o nich, i o tym, że ma materac w kącie kuchni u siostry. Przyjaciele? Nie ma przyjaciół.

              No, dobrze, Morris — powiedział ko­mendant Gideon. — Zaczekaj tutaj kilka minut.

Przywołał wzrokiem jednego z mundu­rowych policjantów.

              Przynieście mu filiżankę kawy i ka­napkę. Chłopak jest głodny.

Gideon wyszedł do pokoju za «klepem.

Za nim pospieszyło dwóch funkcjonariu­szy w cywilnych ubraniach. Zamknęli za sobą drzwi i zniknęli chłopcu z oczu.

Gideon rozmyślał przez parę minut w milczeniu. Obaj detektywi wiedzieli, że nie należy mu w tym przeszkadzać. W re­szcie komendant odezwał się. Właściwie nadal się zastanawiał, tyle że już teraz głośno.

              Chłopak jest zbyt przestraszony, że­by kłamać. A więc wszystko, co mówi, to prawda. Wystrychnęli go na dudka. Ale nikt nie użyłby w tym celu pierw­szego lepszego naiwniaka... Musieli być pewni, że mogą na nim polegać. Jeżeli nie znali Jimmy’ego, musieli znać kogoś, kto go zna dobrze. Kogoś, kto powie­dział im, gdzie go znajdą wieczorem, ko­goś, kto powiedział im, że chłopak prze­grał dziesięć funtów na pieskach i zrobi wszystko, żeby te pieniądze odzyskać... — Gideon zmarszczył czoło. — Zaczyna się układać, prawda?

              Układać? — zainteresował się nad­inspektor.

              Tylko ktoś bardzo bliski chłopcu mógł wiedzieć o tym wszystkim. Mówił, że nie ma przyjaciół, rodzice nie tyją... ale mieszka z siostrą.

SPROSTOWANIE

W numerze t mylnie podaliśmy nazwi­sko autora (str. IW) pod humoreską pt, „Śmierć" (przedruk ze „Szpilek”). Julian Bohdanowicz jest autorem rysunków, na­tomiast autorem tekstu Jest p. A n- drzej Mogielnicki Za pomyłkę serdecznie przepraszamy. (Ked.)

7 — Magazyn Polski

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin