Natsuo Kirino - Prawdziwy świat.docx

(213 KB) Pobierz

 

Natsuo Kirino

 

 

Prawdziwy świat

Z języka angielskiego przełożył Witold Kurylak


Rok szkolny w Japonii zaczyna się w kwietniu i trwa do marca następnego roku kalendarzowego. Składa się z trzech semestrów, które dzielą krótkie ferie wiosenne i zimowe oraz miesięczne wakacje letnie. Nauka w szkole podstawowej trwa sześć lat, w gimnazjum trzy lata i w liceum kolejne trzy.

ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ninna Hori

Właśnie maluję brwi ołówkiem, kiedy za oknem rozlega się syrena alarmu smogowego. Ten dźwięk nie jest dla mnie żadnym zaskoczeniem, od początku letnich wakacji codziennie go słyszę.

– Proszę o uwagę – kobiecy głos w megafonie przeciąga samogłoski – poziom zanieczyszczeń w powietrzu przekroczył stan alarmowy. – I syrena wyje dalej, jak pojękujący z żalu stary słodki dinozaur.

Ostrzeżenia zazwyczaj rozbrzmiewają rano, zwłaszcza wtedy, gdy zbieram się do szkoły juku, w której przygotowuję się do egzaminów wstępnych na studia. Nikt jednak nie reaguje na alarmy. Wszyscy tylko wzdychają, jakby mówili: „Co znowu?”. A mnie ciekawi, gdzie poukrywano głośniki. Ta zagadka wydaje mi się bardziej niepokojąca i niesamowita niż cały ten smog.

Mieszkam w przeludnionej dzielnicy na peryferiach tokijskiego okręgu Suginami-ku. Kiedyś była to spokojna i sympatyczna okolica, ale wszystkie stare większe domy zburzono, a na ich miejsce pobudowano mniejsze domki jednorodzinne i bloki. Gdy byłam mała, na terenie dawnego sadu śliwowego i pól wyrosło kilka zgrabnych, choć niewielkich budynków. Powymyślano im wyszukane nazwy – „Rezydencje” czy coś w tym stylu – żeby lepiej się sprzedawały. Wprowadziły się tam miło wyglądające rodziny, które potem można było spotkać w weekendy, jak wyprowadzają pieski na spacer albo wożą się drogimi zagranicznymi samochodami. Jednakże biegnące przez dzielnicę brukowane uliczki, które w przeszłości były niczym innym jak wiejskimi gruntowymi drogami, pozostały bardzo wąskie i słyszałam nawet, że mieszkająca dwa domy od nas rodzina miała tak duże problemy z zaparkowaniem swojego mercedesa w garażu, że w końcu pozbyła się tego samochodu.

Syrena nie przestaje wyć. Między jednym a drugim jej jękiem słyszę głośny dźwięk, jakby u sąsiadów coś się rozbiło. Nasze domy stoją tak blisko, że po otwarciu okna słychać awantury, a nawet dzwonek telefonu. Wydaje mi się, że to mogła być pękająca szyba. Siedem lat temu pewien chłopiec, mieszkający w domu na przeciwległym rogu skrzyżowania, kopnął futbolówkę i rozbił okno w pokoju, w którym stoi u nas buddyjski ołtarzyk. Chłopiec zupełnie się tym nie przejął, a później przenieśli go do szkoły w Kansai. Do dziś pamiętam tę porzuconą piłkę, wiecznie leżącą pod okapem naszego domu.

W każdym razie teraz usłyszałam taki sam brzdęk. W sąsiedztwie nie ma żadnych małych dzieci, więc poczułam się dziwnie i nieco się zaniepokoiłam. Może to włamywacz. Serce biło mi jak szalone i nasłuchiwałam uważnie, ale do moich uszu nie docierał żaden dźwięk. Panowała absolutna cisza.

Sąsiedzi wprowadzili się dwa lata temu. Prawie w ogóle się nie znamy. Kiedy zanoszę im gazetkę osiedlową i naciskam guzik domofonu, drzwi otwiera mi kobieta z przylepionym do ust sztucznym uśmiechem. Wiemy tylko, że obok mieszka małżeństwo z synem w moim wieku. Czasami matka tego chłopaka wychodzi przed dom i zamiata podwórze bambusową miotłą. Nosi okulary w srebrnych oprawkach i używa tak jaskrawoczerwonej szminki, że od razu można sobie wyobrazić, jakie ślady pozostaną na krawędzi filiżanki, gdy tylko ta kobieta przyłoży ją do ust. Lecz wystarczyłoby, żeby sąsiadka była bez okularów i nie nałożyła szminki, a z pewnością bym jej nie rozpoznała.

Pewnego razu zobaczyła mnie w mundurku szkolnym i zapytała:

– Chodzisz do szkoły średniej? – Kiedy potwierdziłam, oświadczyła: – To tak jak nasz syn – i ze szczęśliwą miną wymieniła nazwę prestiżowego liceum, do którego on uczęszcza. Powiedziałam o tym mamie, a ona tylko cmoknęła, sprawiając wrażenie oburzonej. Ta kobieta bez wątpienia przechwalała się swoim synem, co zdaniem mamy nas obraża, ponieważ ja nie chodzę do tak ekskluzywnej prywatnej szkoły dla dziewcząt. Ale ja tylko pomyślałam, że nasza sąsiadka jest osobą prostą i naiwną, i żal mi się zrobiło tego chłopaka, bo doszłam do wniosku, że musi wstydzić się swojej matki.

Ten jej syn jest tyczkowaty, garbi się i ma małe ponure oczy. Kojarzy mi się z glistą. Chodzi ślamazarnie, przechylając głowę na bok, jakby był zupełnie bez ikry. Jeśli nawet nasze drogi krzyżują się na dworcu, unika mojego spojrzenia i kryje się w cieniu dworcowego budynku. Jakby wkraczając w ciemności, mógł schować się przed światem. Pod tym względem przypomina własnego ojca, który wygląda jak typowy urzędas. Mężczyzna traktuje mnie jak powietrze. Wyszłam kiedyś kupić popołudniówkę, a on właśnie wracał do domu. Skinęłam mu głową na powitanie, ale on szedł dalej ze wzrokiem wbitym w dal, jakbym była niewidzialna.

– Ciekawi mnie, gdzie pracuje – powiedziała kiedyś mama. – Sprawia wrażenie, jakby nie mógł się rozstać ze swoim ascotem. – A kogo obchodzą takie krawaty? – pomyślałam. Dla mnie ludzie dzielą się na dwa rodzaje: jedni są mili, a drudzy niemili. Nasi sąsiedzi zdecydowanie należeli do tej drugiej kategorii. Gdyby moja babcia jeszcze żyła, z pewnością wyniuchałaby przeróżne plotki na ich temat, ale moja matka nie zamierzała się tym zajmować, więc nasza wiedza o tej rodzinie sprowadzała się do tego, że syn wygląda jak glista, matka używa czerwonej szminki, a ojciec nosi ascota.

Jednakże ja nadal nie wiedziałam, co spowodowało hałas. Zupełnie mnie nie obchodziło, czy w domu sąsiadów jest włamywacz, ale bardzo nie chciałam, żeby pojawił się w naszym. Wpadłam w panikę. Rodzice byli w pracy, a ja późno wstałam i właśnie miałam zjeść miskę ramen przed wyjściem do letniej szkoły juku – uczyłam się już w ostatniej klasie liceum – i tylko tego mi brakowało, żeby jakiś uciekający włamywacz trafił do nas. Tato zawsze powtarzał, że nie ma nic bardziej przerażającego niż osaczony złodziej, który wpada w popłoch i staje się agresywny.

Usłyszałam kolejny łoskot, tym razem głośniejszy. W uszach tak mi zadzwoniło, że aż się wzdrygnęłam i rozmazałam lewą brew. Może powinnam ją przemalować, pomyślałam, wpatrując się w lustro, i w tym momencie zabrzęczała moja komórka na stoliku.

– Cześć, stara! – To mogła być tylko Terauchi. – To ja.

– Przed chwilą słyszałam jakiś dziwaczny dźwięk w domu sąsiadów… Może to włamywacz albo ktoś taki. Co mam robić?

Terauchi nie zwracała uwagi na moje słowa.

– Chodzi mi o to wypracowanie na temat Mori Ōgai, co to je mamy napisać. Bo ja już mam ze sto stron, wiesz? Żartuję… Ale sądzę, że jakoś to będzie, łapiesz, o co mi chodzi? – Chyba przez całą minutę ciągnęła w ten sposób.

– Terauchi! Posłuchaj mnie. Do domu sąsiadów ktoś się włamał.

– Staaaaara! – W końcu Terauchi okazała zaskoczenie, a jej zwyczajowe powitanie przeszło w okrzyk. Terauchi wygląda na słodziutką dziewczynkę, ale głos ma bardzo niski i naprawdę odjazdowy. Jest najmądrzejszą i najciekawszą z moich przyjaciółek.

– Właśnie słyszałam dźwięk rozbijanego szkła – powiedziałam. – Może ktoś tam się włamał.

– To pewnie mąż kłóci się z żoną.

– O tej porze? – odparłam. – Rano sąsiad powinien być w pracy.

– No to może ta kobieta straciła panowanie nad sobą i rozbiła filiżankę albo coś podobnego. To na pewno to – oświadczyła. – Wiesz co, pewnego razu moja mama pokłóciła się z matką ojca i kiedy dostała szału, wyrzuciła obie filiżanki z talerzykami z pierwszego piętra przez okno.

– Twoja matka jest niezła.

– Zgadza się – odrzekła Terauchi. – Jakby nigdy nic cisnęła talerzykami i filiżankami za okno, mierząc w kamienie ułożone na stawie w ogrodzie. Bo wiesz, tato używał talerzy, na których dawali jeść Yukinariemu, gdy był jeszcze mały. Mniejsza o to, Toshi-chan, chciałam zapytać, jak idzie ci z tym wypracowaniem.

Toshi-chan. Nazywam się Toshiko Yamanaka; znaki składające się na wyraz Toshi oznaczają „dziesięć i cztery”, ponieważ urodziłam się czwartego dnia dziesiątego miesiąca, w październiku. Chyba niezbyt długo zastanawiano się przy wyborze mojego imienia, ale że jeszcze nie spotkałam nikogo, kto używałby tych samych znaków, moje imię aż tak bardzo mi nie przeszkadza. Terauchi w rzeczywistości nazywa się Kazuko, ale nie znosi swojego imienia. Wymyślił je chyba jej dziadek, mieszkający w prefekturze Akita. Moje wszystkie przyjaciółki zwracają się do siebie, używając imion lub pseudonimów, jedynie Terauchi upiera się, żebyśmy mówiły do niej po nazwisku.

– Tak po prawdzie, jeszcze się do tego nie zabrałam – przyznałam się.

Kiedy przeszłyśmy do ostatniej klasy, nasza nauczycielka japońskiego poleciła nam napisać wypracowanie na temat opowiadania Ōgai „Maihime” – Tancerka. Terauchi zawsze świetnie sobie radzi z egzaminami i zadaniami domowymi. Jeśli mamy napisać wypracowanie o jakiejś książce, przepisuje fragmenty opublikowanych esejów na jej temat, a nauczyciele nigdy niczego nie zauważają. Ja jestem zbyt uczciwa – do przesady uczciwa, można by powiedzieć – żeby próbować czegoś takiego. Marnie na tym wychodzę, bo odrobienie zadań zajmuje mi mnóstwo czasu i nigdy nie mam tak dobrych ocen jak Terauchi. Nie uważam jej postępowania za nieuczciwe; po prostu martwię się nieco, że pewnego dnia przez ten swój spryt może wpakować się w tarapaty. Martwię się o nią, bo tak bardzo ją lubię.

Tymczasem Terauchi ciągnęła, burcząc swoim niskim głosem:

– Zastanawiałam się, czy nie napisać czegoś takiego jak analiza psychologiczna głównego bohatera.

– Masz na myśli Elise?

– Nie, nie Elise. Jej imię pisze się w katakanie. Jak on się nazywa… Oda?

Nie miałam pojęcia, o czym ona mówi.

– Jej chodzi o coś innego – odezwał się drugi głos. W telefonie usłyszałam Yuzan. – Chce stworzyć profil psychologiczny, korzystając z chińskich znaków używanych do zapisywania imienia. Wyobrażasz sobie, że się tym wywinie?

– Yuzan, nie wiedziałam, że tam jesteś – stwierdziłam.

W moim głosie chyba dało się wyczuć rozczarowanie. Niezbyt mi się podobało, że ona i Terauchi beze mnie spędzają razem czas. Czułam się odstawiona na boczny tor. Naprawdę bardzo lubię Terauchi, natomiast z Yuzan trudniej jest mi się porozumieć. Jest bezkompromisowa. Na przykład nienawidzi palaczy. To ludzkie śmieci, mówi o nich. Co z punktu widzenia palaczy jest dosyć niesprawiedliwe. A z drugiej strony, jeśli kogoś darzy sympatią, potrafi bronić takiej osoby choćby nie wiem co. Radykalna i trudna do zrozumienia – taka jest Yuzan.

– Terauchi chciała, żebyśmy razem odrabiały zadanie. Powiedziałam jej, że już nie chodzimy do podstawówki. Bez sensu!

– Mogę się założyć, że to był twój pomysł – odparowałam.

Yuzan zbyła moją odpowiedź śmiechem. Ma głos jeszcze niższy niż Terauchi, a w swoim mundurku szkolnym wygląda jak chłopak nieudolnie przebrany za dziewczynę. Zarówno jej osobowość, jak i styl ubierania są zdecydowanie chłopięce, natomiast jej imię i nazwisko: Kiyomi Kaibara, wyraźnie żeńskie. Ksywka Yuzan pochodzi oczywiście od imienia Yuzana Kaibary, postaci ojca w mandze „Oishinbo”. Kiedy Yuzan była w gimnazjum, jej matka zmarła po długim pobycie w szpitalu. Odtąd Yuzan mieszka z ojcem i dziadkami. W przeciwieństwie do reszty naszej grupki obie z Yuzan jesteśmy jedynaczkami. Po śmierci matki Yuzan zaczęła zachowywać się jeszcze bardziej ekscentrycznie, jeszcze bardziej jak chłopiec. Terauchi stwierdziła, że Yuzan pewnie jest lesbijką, ale ja nic takiego nie zauważyłam. Podejrzewam, że nawet gdyby nią była, ja bym się o tym nie dowiedziała, bo nie jestem w jej typie. Przełożyłam słuchawkę do drugiej ręki i ponownie usłyszałam ten charakterystyczny, intrygujący głos Terauchi.

– I tak to wygląda, stara.

– W porządku, mniejsza o to… Powiedz lepiej, czy powinnam olać to, co się dzieje u sąsiadów? – zapytałam.

– To ich sprawa, nie twoja. Nie sądzisz?

Ta spokojna odpowiedź Terauchi dodała mi otuchy.

Chyba masz rację – odparłam. – Dobra. Muszę się zbierać do szkoły juku. Pogadamy później.

– Na razie – odrzekła i rozłączyła się.

Wyłączyłam klimatyzację i jeszcze raz sprawdziłam w lustrze lewą brew. Niezbyt mi się spodobało to, co zobaczyłam, ale nie miałam czasu od nowa się malować, więc ruszyłam w drogę. Miałam na sobie dżinsy i czarną koszulkę bez rękawów. Nic specjalnego, ale czułam się w tym dobrze.

Panujący na dworze żar aż raził w oczy. Wsunęłam stopy w nowe sandały, które kupiłam w znajdującym się dwie minuty drogi od naszego domu sklepie z przecenami, i odpięłam rower pozostawiony przed drzwiami domu. Moje dłonie niemal zaskwierczały, gdy dotknęłam usmażonej w słońcu kierownicy i siodełka. W tym samym momencie rozległ się huk zatrzaskiwanych frontowych drzwi sąsiadów i skrzypnęła otwierana furtka przed ich domem. Ktoś wychodził. Odwróciłam się zaniepokojona, ale jednocześnie zaciekawiona. To był Glista, ubrany w dżinsy i granatowy T-shirt. Na piersiach miał malutką białą smużkę logo Nike. Niósł czarny plecaczek, z jakim już wcześniej go widywałam. Co za ulga. Czyli to nie włamywacz. Glista przez cały czas był w domu. Popatrzyłam na niego z ulgą i nasze spojrzenia spotkały się. Sprawiał wrażenie dziwnie szczęśliwego i podnieconego, jakby wybierał się na randkę. Taki wygląd zupełnie do niego nie pasował, więc szybko się odwróciłam. Poczułam się nieswojo, jakbym zobaczyła coś, czego nie powinnam widzieć.

– Niezły skwar.

Po raz pierwszy odezwał się do mnie. Skinęłam niepewnie głową. Zatem Glista jest tego typu facetem. Takim, co rozmawia o pogodzie – i to z kim: ze swoją rówieśniczką. Przymrużywszy oczy, spojrzał w słońce, jednocześnie nucąc jakąś melodię. Wyglądał tak krzepko, że ksywka Glista zupełnie już do niego nie pasowała.

– Kilka minut temu usłyszałam jakiś hałas w waszym domu i nawet się przestraszyłam. – Musiałam coś powiedzieć.

Przechylił nieco głowę na bok, wciąż patrząc w niebo spod przymrużonych powiek.

– Tak? Musiało ci się coś pomylić.

– W takim razie przepraszam – odparłam.

Glista oddalił się w podskokach, jakby spieszył się na wycieczkę szkolną. Zawstydzona wsiadłam na rower, wrzuciłam torbę do koszyka i nie oglądając się za siebie, popedałowałam w stronę stacji. Po chwili minęłam Glistę, ale nie odezwałam się do niego.

Szkoła juku mieści się w pobliżu południowego wyjścia z dużego dworca, na którym nasza linia łączy się z linią Chuo, cztery stacje od mojego domu. Wciąż jeszcze rozmyślałam o Gliście, a w zasadzie o dźwiękach docierających do mnie z sąsiedniego domu, kiedy zaczepił mnie jeden z tych ludzi, którzy chodzą z podkładką do pisania i proszą o wypełnienie ankiety. Zazwyczaj zachowuję dostateczną ostrożność i nie pozwalam im się do mnie zbliżyć na odległość mniejszą niż trzydzieści metrów, ale tym razem się zagapiłam. Chłopak z ankietą ubrany był oficjalnie, miał na sobie białą koszulę frakową i czarne spodnie, a na nosie tak modne obecnie okulary w czarnych oprawkach.

– Jesteś studentką? – zapytał.

– Spieszę się.

– To potrwa tylko chwilę. Jesteś studentką?

– Zgadza się.

– Studia czteroletnie czy dwuletnia szkoła pomaturalna?

– Czteroletnie. Wydział pedagogiczny na Uniwersytecie Tokijskim.

Stałam przed nim ze znudzoną miną. Chłopak przez chwilę sprawiał wrażenie zaskoczonego, po czym koślawym pismem nagryzmolił „Uniwersytet Tokijski”. Na jego twarzy pojawił się szyderczy uśmieszek, jakby doszedł do wniosku, że się przechwalam. Albo jakby przejrzał moje kłamstwo.

– Mogę zapytać, jak się nazywasz?

– Ninna Hori.

– Jak to się pisze?

– Hori pisze się tak jak znak oznaczający fosę, a Ninna jak świątynia Ninna w Kioto.

– Świątynia Ninna? – wymamrotał, a ja wykorzystałam ten moment jego zawahania, żeby dać nogę. Jeszcze nigdy nie mówiłam, że studiuję na Uniwersytecie Tokijskim. Zazwyczaj odpowiadam, że jestem sekretarką w jakimś biurze, ale mój marny strój i agresywne podejście były chyba odpowiednie dla studentki. Jeśli już trzeba wpisać swoje nazwisko i adres do ankiety albo na formularzu członkowskim czy w sklepie, najlepiej jest podawać fałszywe dane. Terauchi mnie tego nauczyła. Kiedy robiłam to po raz pierwszy, trochę się denerwowałam, że kłamię, ale po krótkim czasie przyzwyczaiłam się do pseudonimu i Ninna Hori stała się moim prawdziwym drugim imieniem. W naszej czteroosobowej grupce dziewcząt każda ma przybrane imię, którego używamy, wynajmując salkę na karaoke. Musimy uważać, często ostrzega nas Terauchi, bo trafimy do jakiejś bazy danych. A wówczas dorośli będą nas kontrolować.

Następnie próbowała mnie złapać jakaś kobieta o odrażającym wyglądzie. Chociaż przyspieszyłam kroku, chcąc jej uciec, maszkara, desperacko pragnąca przeprowadzić z kimś rozmowę, rzuciła się za mną i omal się nie potknęła. Była nieumalowana, a na głowie sterczała jej strzecha czarnych włosów przyciętych równo jak od garnka. Z górnej wargi spływał jej pot. Słone plamy bielały też pod pachami jej wyblakłej czarnej bluzki. Na dworze panował upał, więc trudno było mieć do niej o to pretensje, ale ponieważ było tak gorąco i nieprzyjemnie, myślałam tylko o tym, żeby ją odepchnąć i usunąć z drogi.

– Przepraszam – odezwała się. – Studiuję wróżbiarstwo i chciałam cię zapytać, czy nie mogłabyś mi poświęcić minutki?

Wróżbiarze. Wszędzie ich pełno. Nie ma nic za darmo. Przybrałam przećwiczony w lustrze beznamiętny wyraz twarzy.

– Spieszę się – odparłam.

– Przepraszam. – Widząc moją zdecydowaną minę, wróżbiarka odwróciła się i zaczęła rozglądać za kolejną ofiarą.

Młodej dziewczynie nie jest łatwo przedostać się bez przeszkód przez tłum przed dworcem. Kiedy wspomniałam o tym matce, westchnęła i stwierdziła:

– Za moich czasów było inaczej. Teraz czyha tyle niebezpieczeństw.

Ma rację. Obecnie w Tokio młode dziewczyny są uważane albo za naiwniaczki, którym łatwo wszystko sprzedać, albo za „obiekty badań marketingowych”, służące firmom do określenia, jakie nowe produkty warto wprowadzić na rynek. Chcą naszych opinii za darmo. A to, jak sądzę, czyni z nas naiwne pod nieco innym względem.

Pomijam tu tych wszystkich prześladowców i zboczeńców, tych wszystkich napalonych mężczyzn, i starych, i młodych, którzy wołają: „Cześć, laseczko, ile?”. Chociaż sama nigdy nie trafiłam na zboczeńca, słyszałam, że Terauchi już od szkoły podstawowej miała z nimi problemy – natykała się na nich w pociągu, którym dojeżdżała do szkoły. Terauchi jest wyjątkowa, niesamowicie inteligentna, ale jednocześnie też piękna, więc wszyscy, od dorosłych po studentów uniwersytetu, zazwyczaj nie doceniają jej i próbują się do niej dobierać. Podejrzewam, że właśnie ze względu na tych zboczeńców nie interesuje się facetami, na jej twarzy czasami gości tak posępna mina, mówi w tak ponury sposób i bywa tak przygnębiona. Spójrzmy prawdzie w oczy: świat jest zdegenerowany. I zgniły.

Wbiegłam do szkoły juku i popędziłam do klasy, w której odbywał się kurs przygotowawczy z angielskiego do najlepszych prywatnych uczelni. Trochę się spóźniłam i musiałam się spieszyć. W szkole panowała zasada, że jeśli się spóźnisz, nie wpuszczą cię do budynku.

Wyglądające na studentów uniwersytetu cztery osoby, dwóch chłopaków i dwie dziewczyny, stały przed tablicą i uśmiechały się do siedzących przed nimi uczniów. Na pierwszy rzut oka widziałam, że nie są nauczycielami, nie byli też uczniami szkoły juku. Nauczyciele są starsi i zdziadziali, a uczniowie młodsi i mniej pewni siebie. W tej szkole zarówno nauczycieli, jak i uczniów cechuje brak tego samego: sympatii do innych. W szkole juku nie ma na to miejsca. Jednak te dwie pary stały przed nami z przyklejonymi do twarzy uśmiechami, jakby reprezentowały kwintesencję zmagań na tym okrutnym polu bitwy. Jedna z dziewczyn, ubrana w szary, watowany w ramionach żakiet z wyłożonym na wierzch kołnierzykiem białej koszuli, powiedziała:

– Mamy już letnie wakacje. Najwyższy czas, żebyście wzięli się do roboty i dali z siebie wszystko. Wciąż macie czas. Jest dopiero początek sierpnia. Dlatego też skończcie z narzekaniem i po prostu weźcie się porządnie do roboty. W przeciwnym razie, możecie mi wierzyć, z nadejściem wiosny nie będzie wam do śmiechu. Kiedy przechodziłam wiosną do ostatniej klasy szkoły średniej, powiedziano mi, że mogę zapomnieć o dostaniu się na wymarzony uniwersytet. Nigdy ci się to nie uda, mówiono. Ale muszę wam powiedzieć, i to bez słowa przesady, że tamtego lata dosłownie wypruwałam sobie żyły. Nigdy w życiu tak ciężko nie pracowałam. Ale dostałam się na Japońską Akademię Sztuk Pięknych. Coś takiego dodaje człowiekowi gigantycznej pewności siebie, pewności, na której można budować całe dalsze życie. Dlatego też chciałabym, żebyście poświęcili wszystko temu celowi.

Dziewczyna urwała i rozejrzała się po sali.

– Podejdziemy do każdego z was i będziecie mogli pytać nas o wszystko.

W szkole juku obowiązywał system o nazwie „Starszy Brat”, z którym wiązała się obecność studentów w klasach. Podobno byli absolwentami szkoły juku, ale nie mnie wciskać taki kit. Podczas krótkich przerw chodzili po klasie, rozmawiając z nami i zagrzewając do wysiłku. Rzekomo obecność prawdziwych studentów w naszym gronie miała nam pomóc w skoncentrowaniu się na egzaminach wstępnych. Mieli podnieść nas na duchu, ale moim zdaniem wyglądali jak disnejowskie lalki szczerzące zęby w sztucznym uśmiechu. Ledwo wsunęłam się na swoje miejsce, kiedy obok mnie pojawiła się dziewczyna w żakiecie.

– Ty jesteś… panna Yamanaka, zgadza się? – odezwała się, spoglądając na trzymaną w dłoni listę. – Jak rozumiem, angielski nie jest twoją mocną stroną. Masz średnią pięćdziesiąt dwa. Musisz bardziej przyłożyć się do pracy, jeśli chcesz zdać egzamin. Dużo się uczysz?

Zezłościło mnie, że wszyscy wokół słyszą, jaką mam średnią.

– Nazywam się Ninna Hori.

Dziewczyna spojrzała podejrzliwie.

– Jesteś zapisana do tej klasy, panno Hori?

– Tak, jestem na liście.

Z poważną miną położyłam swój elektroniczny słownik na ławce.

– Naprawdę? Hmm. To dziwne. – Dziewczyna najwyraźniej była zbita z tropu. – Muszę skorygować listę. Na jaki uniwersytet zamierzasz się dostać?

– Sophia lub Keiō.

– W takim razie musisz poprawić swój angielski. Jaką masz średnią?

– Mniej więcej pięćdziesiąt osiem – skłamałam.

– Powinnaś mieć co najmniej pięć punktów więcej – powiedziała dziewczyna, przypatrując mi się z bliska. Zauważyłam szkła kontaktowe przyklejone do jej lekko wyłupiastych oczu. – W każdym razie nie poddawaj się. Jeśli będziesz się uczyć, jakby od tego zależało twoje życie, wszystko się uda. Słownictwo, przede wszystkim słownictwo. Trzeba zapamiętać słówka, nie ma innej drogi.

Co ona miała na myśli, mówiąc, że powinnam się uczyć, jakby od tego zależało moje życie? Od kiedy nauka jest kwestią życia i śmierci? Powiedziała, że wypruwała sobie żyły, ale czy tak było naprawdę? Czy rzeczywiście warto umierać za studiowanie? Nie potrafiłam tego zaakceptować i chyba w tym krył się jeden z moich słabych punktów. Inny asystent, chłopak w białej koszuli pod krawatem, stał obok siedzącego przede mną przedwcześnie wyłysiałego chłopca i klepał go po ramieniu.

– Musisz nieco podnieść swoją średnią – mówił. – Wiem, że stać cię na to.

Zawstydzony łysiejący chłopak niepewnie udzielił twierdzącej odpowiedzi.

– Ja uczyłem się dwanaście godzin dziennie i podniosłem średnią o dziesięć punktów – powiedział asystent.

– Naprawdę?

Uczyłeś się dwanaście godzin dziennie i podniosłeś średnią tylko o dziesięć punktów? Usłyszawszy przypadkiem ich rozmowę, poczułam się zdołowana. Tymczasem doradzająca mi asystentka podeszła do siedzącej obok cichej dziewczyny. Cóż za odrażająca farsa. Niczym nie różniło się to od zaczepiania ludzi na dworcu, kiedy ktoś podsuwa ci pod nos ankietę lub próbuje ci powróżyć.

Uśmiechają się do mnie jak wariaci, ale tak naprawdę zupełnie ich nie obchodzę. Robią to dla pieniędzy. Albo żeby znaleźć frajera. W przeciwieństwie do Terauchi nigdy nie byłam bezpośrednio nagabywana, lecz jestem w stanie zrozumieć to uczucie, kiedy stajesz się obiektem ataku. Jeśli uwierzysz ich słowom, stracisz pieniądze i tylko na tym ucierpisz. To trochę przypomina sytuację, kiedy nie uważasz na siebie i nie schodzisz ludziom z drogi, a oni cię potrącają. Świat śmieje się z przegranych. Ale czy to znaczy, że ci, którzy obierają sobie za cel innych i znęcają się nad nimi, postępują słusznie? W żadnym razie. Wygląda jednak na to, że wszyscy o tym zapomnieli.

Moja matka nie jest w stanie pojąć towarzyszącego nam wszystkim poczucia zagrożenia. Pokolenie matki nadal wierzy w piękne ideały, jak sprawiedliwość i wrażliwość na uczucia innych. Mama ma czterdzieści cztery lata i wraz ze swoją przyjaciółką odwiedza chorych w ich domach, świadcząc usługi pielęgniarskie. Interesują ją kwestie związane z opieką społeczną i problemy osób starszych. Choć może to brzmieć nieco dziwacznie, mama jest bardzo miłą osobą. Jest inteligentna i wie, kiedy należy bronić tego, co ważne. Można jej wierzyć, a jej uwagi i spostrzeżenia prawie zawsze są bardzo trafne.

Tato pracuje w firmie produkującej oprogramowanie i najczęściej nie ma go w domu, bo chodzi gdzieś wypić, niemniej jest poważnym i porządnym człowiekiem. Jednak nawet sympatyczna mama i taki ojciec nie zdają sobie w pełni sprawy z tego, że ich dziecko od najmłodszych lat jest atakowane przez komercjalizm i żyje w ciągłym strachu przed otaczającymi je kretynami, którzy tylko czekają, żeby pożreć je żywcem. Rodzice po prostu tego nie czują.

Mama stale poucza mnie, żebym nie obawiała się, że ktoś wyrządzi mi krzywdę, ale ona potrafi wyobrazić sobie tylko takie zagrożenia, jakie sama w przeszłości poznała. Nie ma pojęcia, jakie niebezpieczeństwa czyhają obecnie na dzieci, jak bardzo jesteśmy udręczone, jak wiele krzywdy nam to wyrządza.

Na przykład od wczesnego dzieciństwa jesteśmy nagabywani przez osoby starające się nakłonić nas do zatrudniania korepetytorów albo przez przedstawicieli szkoły juku, kuszących nas rzekomo darmowymi konsultacjami. Sądzicie, że to podniesie waszą średnią w szkole? Nic z tego. Musicie sami się przyłożyć. Wystarczy przejść się po Tokio, żeby zobaczyć, ilu wokół jest ludzi, którzy chcą coś sprzedać. Jeśli się im nie sprzeciwisz, nie zdążysz się dobrze obejrzeć, a już coś kupiłeś. A jak popełnisz błąd i powiesz im, jak się nazywasz i gdzie mieszkasz, od razu trafiasz na listę adresową. Jakiś starszy facet klepnie cię w ramię i zanim zdążysz się zorientować, co cię stuknęło, już lądujesz w pokoju hotelowym. Ofiarami degeneratów zawsze są kobiety, to one giną z ich ręki. Gdy media jak szalone rozpisywały się na temat uczennic szukających starszych facetów, którzy za seks mieli być ich sponsorami, w tym samym czasie podobne nam uczennice szkół średnich osiągały najwyższą wartość rynkową.

To wszystko jest do kitu. Absolutnie i zupełnie do kitu. To dlatego stałam się Ninną Hori. W przeciwnym razie załamałabym się, nie dałabym sobie rady. To niewiele, ale przynajmniej tyle mogę zrobić, żeby się jakoś zabezpieczyć. Takie oto myśli przechodziły mi przez głowę, gdy siedziałam w klasie, wachlując się cienkim podręcznikiem.

Jakoś udało mi się nie zasnąć aż do końca zajęć. Zaczęłam szukać mojej komórki, chcąc zadzwonić i pogadać z Terauchi, ale okazało się, że w torbie nie ma telefonu. Rozmawiałam z Terauchi przed wyjściem z domu, więc pewnie zostawiłam aparat na stole. Byłam rozczarowana, ale nie przejęłam się tym. Dołączyłam do wylewającej się na korytarz fali uczniów zmierzających do domu, kiedy usłyszałam, że ktoś z tyłu woła za mną.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin