Pelot Pierre - Tranzyt.txt

(436 KB) Pobierz
PIERRE PELOT



Tranzyt
(Przełożył: Andrzej Pruszyński)


SCAN-dal

Naturalnie tobie i oczywicie mnie 

...ty, co mnie odgradzasz od zgiełku.
(Alicja - gdzie... kiedy...)
Jego imię było wielkš, szafranowš, rozdętš baniš. W chwili gdy miał jš rozpoznać, zidentyfikować, bania rozprysnęła się - złoliwy żart - na niezliczone czšsteczki, których materia w niczym nie przypominała pierwotnej materii bani, jak gdyby bańka mydlana przemieniła się w miriady ostrych i gronych kryształków lodu. Ten połyskliwy deszcz opadł złocistš kaskadš na jego czaszkę, podzwaniajšc o błyszczšcš skórę.
Wiedział, że taki obraz nie ma sensu. Wiedział, że to nie jest - to nie może być - jego czaszka. Co, czego nie mógł dociec, co było zagrzebane w szlamie, budziło w nim pewnoć, że jego czaszka, jeli jš w ogóle miał, nie była łysa. Ale ta pewnoć natychmiast ustšpiła pod naporem fal, które w nie kończšcych się przypływach i odpływach spiętrzały się i załamywały w trudnym do przewidzenia, rozkojarzonym rytmie.
Obraz zatarł się. Może też nigdy go nie było.

Pędził na złamanie karku po rozległej równinie, porodku różowoliliowego krajobrazu, którego był jedynym ruchomym elementem. Nigdy nie widział podobnej równiny, tak idealnie gładkiej, tak idealnie płaskiej: wzór doskonałoci. Podłoże było ziemiš, oczywicie, chociaż bardziej przypominało olbrzymiš, wypolerowanš płytę zimnego, szarego metalu. Biegł po niej. Za każdym razem, gdy jej stopami dotykał, słyszał głuchy odgłos, który niemal rozsadzał mu czaszkę. Ten odgłos zresztš nasunšł mu przypuszczenie, że grunt jest metaliczny: podšżajšcy ze nim dwięk brzmiał bowiem dokładnie tak, jak tupot nóg po żelaznej płycie.
Biegł. Nie wiedział, ani dlaczego, ani dokšd, ani skšd biegnie. Widział po prostu, że biegnie 
- Niebo (niebo?) było bšd przejrzycie koloru błękitu pruskiego z długimi żółtawymi pręgami.
Zrozumiał, że przydarzyło mu się co anormalnego. 
Obraz zatarł się. Może też nigdy go nie było.

Siedział na najdalszym krańcu równiny. Widocznie przemierzył jš od końca do końca, ale kiedy usiłował odtworzyć w pamięci tę drogę, natrafiał tylko na szarš masę mgły, rozwietlanš od czasu do czasu przez miecze straszliwych piorunów. Nawet nie próbował sobie przypomnieć, co się działo przed tym domniemanym przejciem (na przykład w chwili wymarszu... a przecież musiał chyba skšd wyruszyć?).
Siedział tam, a jego nogi zwisały w próżni. Bo skraj równiny wznosił się nad pustkš.
W pewnym miejscu co się w tej próżni kłębiło i burzyło. Co, co mogłoby uchodzić za wirujšcy dym lub kurz. Ale oczywicie nie było to absolutnie pewne.
Od czasu do czasu wyłaniały się z tej kipieli względnie wyrane wizje i przy odrobinie dobrej woli mógłby je uważać za realne. Zbyt często jednak ulegał złudzeniom. Zaczynał się przyzwyczajać i odbierał te wizje z zupełnym spokojem.
Port, przy nabrzeżu setki jachtów, różnokolorowych lub o barwach wyblakłych i szarych. Maszty kołysały się potęgujšc ruch dużych i małych fal, podnoszšc je aż do topu. Niektóre jachty miały na dziobie i nawet na rufie nazwy wygrawerowane na miedzianych tabliczkach albo też wymalowane wprost na kadłubie wielkimi białymi literami. Nie udało mu się odczytać bodaj jednej z tych nazw. I nie dlatego, że nie próbował. Po prostu nie mógł. Kto wie zresztš, może nazwy jachtów były nieczytelne?
Jakie okno otwarte na letni krajobraz, na spokojnš wie, rozprażonš w bezlitosnych promieniach słońca, które zasłaniało mu framugę. Krajobraz tworzyły łški układajšce się tarasowata w poprzek łagodnego stoku. Zelizgiwały się tak aż do wklęsłoci terenu, którš była niewštpliwie dolina. Po drugiej stronie wzniesienia łški wspinały się według identycznego schematu i pokrywały długie szeregi wibrujšcych wzgórz.
Ołowiane, niezwykle ciężkie niebo przytłaczało go, przytłaczało grożšc, że roztrzaska mu głowę, że przemieni go w cień odcinięty na metalicznym skraju równiny. Że go zetrze na miazgę.

Próbował się wymknšć, ale góra była silniejsza od niego. Oczywicie.
Sprawa życia lub mierci. Musiał uciec.
Dlaczego miał odejć? i dokšd?
Musiał używać tysišca wybiegów i odgadywać tysišce pułapek czyhajšcych na jego nieopatrzny krok. Kiedy zamykał oczy, widział krajobrazy szalone", pokryte ruszajšcymi się rolinami lub też krajobrazy normalne", lecz nieznane. Albo też widoki zgoła irracjonalne. Widział na przykład stos zardzewiałego żelastwa wtłoczonego roztrzaskanym klinem w sam rodek kwiecistej łški. Takie włanie rzeczy.
Nie powinien zamykać oczu.
Góra była wielka, z nagiej, szaro-fiołkowej, lodowatej skały. Przez cały długi rok pokrywał jš nieg. Gdy spoglšdało się na niš z daleka, przypominała ciastko, na którym kto do znudzenia rozgniata rożek z białym, lepkim i słodkim kremem.
Żeby się ratować, powinien opucić górę, a jednoczenie - co za paradoks! - był niemal pewny, że ten lub ci, którzy mogš mu pomóc, tu się znajdujš.
Zastanawiał się, czy rzeczywicie kto zamierza mu pomóc. Starał się dociec, czego się boi, jakie jest oblicze niebezpieczeństwa. Próbował uprzytomnić sobie, czy się boi i czy gdzie czai się owo niebezpieczeństwo.
Pomylał, że może nie należy opuszczać góry, lecz przeciwnie, wspišć się na niš. Już nic nie wiedział.
Już nic nie wiedział.
I włanie w tej niewiedzy kryła się trwoga.
Już nic nie wiedział, choć powinien wiedzieć.
Krzyknšł. Nieważne co, po prostu krzyknšł przeraliwie. Odpowiedziało mu echo, zdziesięciokrotnione, zniekształcone.
Krzyk bezkształtny.
Nie.
Przeciwnie, były to słowa, prawdziwe artykułowane wezwanie, złożone z okrelonych dwięków, tworzšcych okrelone słowo w okrelonym języku. Ale nie przypominał sobie, by kiedykolwiek używał tego języka. 
Obraz zatarł się. Jeli kiedykolwiek istniał. 

To była czerń. Taka, jakš można ujrzeć spoglšdajšc w lufę karabinu. Na przykład. 
Wiedział, że i ta czerń ustšpi. 
Intuicyjnie.
1.

Gaynes obudził się i tuż po odzyskaniu wiadomoci powstrzymał odruch, który skłaniał go do otwarcia oczu. Miał ochotę, jeszcze na krótkš chwilę, pozostać sam z sobš, w przytulnej niszy tego zamkniętego gniazda, pod osłonš powiek.
Obudziło go prawdopodobnie wiatło słoneczne. Czuł ciepło gwiazdy na skórze twarzy. Nasłuchiwał. Gdzie, może w korytarzu, rozmawiały z sobš dwie osoby - zbyt oddalone, by mógł pochwycić sens wymienianych zdań. Może też rozmówcy dyskutowali półgłosem. 
Tylko te szepty zakłócały panujšcš wokół przyjemnš ciszę. Znowu ogarnęło go cudowne uczucie, że jest rozbitkiem wyłowionym przez załogę komfortowego statku, po wielu wiekach niewiadomego dryfowania na szczštkach jakiego rozbitego wraku. Ta wizja wywołała umiech na jego twarzy i pogršżyła go w błogostanie. Po chwili dotarł do niego szczebiot ptaków latajšcych między brzozami przed domem. Powieki miał nadal zamknięte, ale nie przeszkadzało mu to widzieć bardzo wyranie ptaków i rozkołysanych, kruchych gałšzek brzóz, które jesień ubarwiła soczystš żółciš. Wizja ta była mu w najwyższym stopniu przyjazna i nie chciał jej stracić. Za żadnš cenę. Był to pierwszy obraz, jaki zapamiętał po powrocie do życia, wczoraj, kiedy po bezkresnej nocy i po katastrofie otworzył oczy, tak jak to zrobi za chwilę, i oto, co zobaczy: wielkie okno, zajmujšce całš albo prawie całš cianę pokoju, za oknem pozłacane brzozy, a w girlandach drżšcych lici fruwajšce ptaszki...
Innych dwięków nie było: wiergot (i czyje szepty. Potem nastšpiła cisza. Kroki oddaliły się.
Czy on wejdzie?" - pomylał Gaynes. On" to mężczyzna, którego ujrzał wczoraj... chyba że... Nie. (Dreszcz nim wstrzšsnšł). Nie mylił się. Chodziło włanie o dzień wczorajszy. Nie pogršżył się na nowo w chaosie. Wiedział o tym z absolutnš pewnociš. Zresztš nie miałoby to sensu; nie mógł przecież spędzić całego życia wród cišgłych kataklizmów.
Otworzył oczy.
Strumyczek lęku przerwał grę wyobrani Gaynesa, wywołujšc odruch, który zanurzył go całkowicie w rzeczywistoci.
Bez problemów. Koniec z twoimi problemami, Gaynes! Otaczajšce go wnętrze wyglšdało dokładnie tak, jak tego oczekiwał. Jedyne, jakie znał. Oczywistoć tej przygnębiajšcej ograniczonoci przemknęła mu przez myl, ale automatycznie starał się o tym zapomnieć lub przynajmniej udawać, że nie przypisuje temu znaczenia, które mogłoby go pozbawić ledwo odzyskanej równowagi. Uwiadomił sobie to oszustwo i własnš słaboć; wie - dział w głębi duszy, że nie wytrzyma długo tej gry. Nie czuł się tak dobrze, jak to sobie usiłował wmówić.
Żył, a to nastręczało wiele problemów. Kręta droga, na której nagle wyrastał wysoki, stromy i gładki mur... Taki wysoki mur!... Taki wysoki, iż Gaynes zatarł przezornie jego obraz, czujšc, jak wszystkimi porami skóry opuszcza go odwaga...
Skoncentrował całš uwagę na cile okrelonym miejscu, w którym się znajdował.
Bladoniebieski pokój, około szeciu metrów długoć na cztery szerokoci, wysoki na dwa i pół. Było w nim kilka nieodzownych mebli, stół i dwa krzesła, w rogu mała biblioteczka, wygodny fotel, i łóżko.
Łóżko, na którym leżał.
Po lewej stronie otwarte drzwi wycięte w ciance działowej.
Przed nim - wielkie okno z widokiem na brzozy. Przy pomniał sobie, że krajobraz ten posiadał pewnš głębię i uniósł się ostrożnie na łokciu, by upewnić się, czy realne jest to wspomnienie.
Nie mylił się. Przed domem było co w rodzaju ogrodu z przyciętš równo trawš, z kępami brzóz wyłaniajšcych się jak wielkie, leniwe płomienie. (Zresztš może to nie był ogród, ale zagajnik, w którym przypuszczalnie wzniesiono ten dom...) Powiedzmy ogród" - pomylał Gaynes. Łška opadała łagodnie na przestrzeni około dziesięciu metrów, przechodziła dalej w teren względnie płaski. Między biało nakrapianymi pniami na pierwszym planie Gaynes dostrzegł zarysy domów. One także otoczone były żółknšcymi drzewami, rosły tam inne drzewa, a także brzozy i błękitne sosny. Domy były raczej długie i niskie, parterowe, z dużych...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin