Brykalski, Dawid - Ku Planecie Seazoon.txt

(56 KB) Pobierz
Dawid Brykalski 

Ku planecie Seazoon 

niebo nigdy nie zamyka drogi człowiekowi
chińskie
Bukwa - uniwersalny frachtowiec handlowy, najwietniejsza jednostka, jakš dysponowali ludzie z daleko wysuniętej bazy Szpon - szła fotonowym cišgiem przez maksymalnie skrajny kwadrant gwiazdozbioru. 
Nikt na pokładzie nie spał. Ale każdy z innego powodu.
Nadwštlony długotrwałš podróżš przez mroki wcišż nie do końca wykreowanego Kosmosu frachtowiec Bukwa uporczywie zmierzał do wytyczonego celu. Celem była niepozorna planetka Seazoon należšca do układu Zgarbionego Orła. Układu, który wszyscy rozważni przewonicy woleli omijać z daleka.
Zamieszkujšca planetkę rasa nie należała do zbyt towarzyskich. Alfabeci - bo tak ich zwano - znajdowali się na czele Listy Specjalnej Troski sporzšdzonej przez Intergalaktyczne Ministerstwo ds. Szerzenia Zdobyczy Cywilizacji. Decyzjš tegoż szacownego urzędu co roku wysyłano na Seazoon pomoc i dary. Czasem - misjonarzy bšd naukowców. 
Tym razem wybór padł na weterana kosmicznych szlaków Szeryfa Michelangelo, którego wszystkich przymiotów nie sposób zliczyć, bo nikt przecież nie porachuje gwiazd na niebie. Michelangelo po długim namyle podjšł się wypełnienia misji i od tej pory, to jest opuszczenia przez Bukwę przyjaznych doków na planetoidzie Sier'peen, nikt nie wštpił, że sprosta wyzwaniu. Niektórzy pozwolili sobie na luksus puszczenia w niepamięć licznych niebezpieczeństw, jakie czekały na załogę Bukwy. Ufano w zdolnoci i rozum Szeryfa wprost bezgranicznie i wierzono, że poradzi sobie w każdej sytuacji.
nad życie spodlone lepsza mierć znakomita
gruzińskie
Kosmonauci Bukwy tyrali jak przystało na pracowity, karny i zgrany zespół. Szykowano się na spotkanie z dzikš planetš, której jedynym skarbem i przekleństwem zarazem były zastępy nieobliczalnych Alfabetów.
Wszyscy bez wyjštku uważali pracę na frachtowcu za ciężki kawałek kosmicznego chleba. Jako solidni i proci Ludzie Starej Daty[1], odczuwali jednak dumę ze swojego zawodu. O takich w czasach kosmicznej diaspory i zawieruchy dziejów coraz trudniej.
Podczas gdy wszyscy uczciwie zarabiali na swojš stawkę, a młodszy personel magazynowy nawet starł ukradkiem pot z czoła, do modułu transportowego przybił wahadłowiec. Szeryf wraz z pilotem osobistym powrócili z rekonesansu, na który udawali się tak często, jak na to pozwalały warunki. 
Pierwszy ze luzy wynurzył się Michelangelo, znaczy Kapitan. Ponury i milczšcy bardziej niż zazwyczaj, przemknšł spiesznie do swojej kabiny i zamknšł się na cztery elektroniczne spusty. W takich chwilach tylko kto niedowiadczony odważyłby się zawracać mu głowę.
Tak więc, chociaż niecierpišcych zwłoki spraw było niemało, odłożono je na póżniej. Pilot poprosił wszystkich o przybycie do magazynu. Okazało się, że z wyprawy przywieziono co więcej niż parametry nawigacyjne, wymienione komponenty lub kosmiczny pył.
Tym czym był beret.
Cezar - bo takie imię nosił pilot - przedstawił go ku zgrozie zebranych. Beret w Kosmosie od lat oznaczał mierć. Stosowna komisja dbała, by był ochronnym nakryciem głowy. Dostawał go każdy, kto wyruszał w międzygwiezdny szlak. Załodze ukazał się najzwyklejszy, ciemnoróżowy wpadajšcy w lekki bršz, filcowy z maleńkim pomponikiem na szczycie i, co tu ukrywać, trochę wytarty beret, jakiego zazwyczaj nie chciano nosić. Miał też tajemniczy napis; na metce z rozmiarem - 67 - umieszczono wyrazy: Pro Libri. Żaden członek załogi Bukwy nie wiedział, co mogš oznaczać. Do kogo beret należał? W jaki sposób zginšł jego właciciel? Czy bardzo cierpiał? Czy wcišż kto czeka na jego powrót?
Odpowied znała jedynie bezlitosna otchłań. W niczym to jednak nie przeszkadzało, by wród whole crew - jak zwykł mawiać Peter, pokładowa złota ršczka - wywołać poruszenie. Rychło uradzono, że beretowi należy się pochówek, na jaki zasługuje każdy prawdziwy Kosmiczny Tułacz. Bo przecież, choćby nawet był Żydem, zginšł za słusznš sprawę. Za ludzkoć, za naukę, za podbój Kosmosu. 
Termin wyznaczono na następny (czasu pokładowego) wieczór. Sprzeciwów nie było.
Jak uradzono, tak nazajutrz zrobiono. Beret, który już nikogo nie ochroni przed galaktycznym chłodem, złożono do elegancko czarnej, ołowianej trumienki i przykryto gwiadzistš galaktycznš flagš.
- Tylko bez histerii - powiedziała Beatrycze, żona Szeryfa, wycierajšc nos rękawem, towarzyszšca mu prawie zawsze i wszędzie. Była dobrš kobietš o sercu tak przepełnionym miłociš, że starczyło tego szczerego, żarliwego uczucia dla wszystkich. Nie przywykła skrywać emocji.
Michelangelo wygłosił krótkš mowę, bo każdy wiedział, że w sprawach ostatecznych należy zwracać się do niego włanie. Słowa szczere i proste jak lot komety. BooBoo pucił stosownš piosenkę, która podkreliła nastrój chwili. Piosenka nosiła tytuł Blowin' in the Wind[2]. Zrobiło się smutno i podniole.
Największy twardziel, nawigator McGregor, przeżegnał się i spucił pokornie głowę. Młodszy personel magazynowy nie wytrzymał i szczerze zapłakał. 
Szeryf dał znak skinieniem. Czarny pojemnik zagłębił się w podłodze. Po minucie, w czasie której nikt nie omielił się choćby szepnšć jednego słowa, w panoramicznym oknie zobaczyli oddalajšcš się trumienkę. Robiła się coraz mniejsza i mniejsza... Aż zniknęła na dobre.
Ceremonia dobiegła końca. Dobrze spełniony obowišzek pozwolił na parę chwil zapomnieć o własnych troskach. Każdy chciał, by i jego kiedy tak potraktowano. Bohaterowie zasługujš na szacunek.
- Życie jest złe - podsumował kto pełnym wyrzutu szeptem.
łatwo przywołać duchy, trudniej je odegnać
chińskie
Po raz pierwszy od długiego czasu spadł deszcz; zawsze to jakie urozmaicenie. Więc kiedy zaczęło bębnić o górny pokład, wszyscy wylegli na mostek, by popatrzeć na widowisko, jakiego mało który Ziemianin był wiadkiem.
Oprócz tego że było pięknie, choć momentami gronie, to jeszcze zdawało się, że deszcz obmył cały statek, a wraz z nim i całš załogę.
Nawet Cezar - pilot osobisty Szeryfa - poczuł się odrobinę lepiej. Nie wyszedł, co prawda, z pozostałymi. Miał akurat wolne i wolał siedzieć na swojej icie spartańskiej[3] pryczy. Nad urocze widoki przełożył czytanie. Zagłębiał się w jednš z kultowych powieci autorstwa Konrada T.[4], którego darzył wielkš, choć dobrze skrywanš estymš.
W każdym bšd razie spadajšce na tarcze ochronne Bukwy meteory przyniosły ze sobš kolejnš niespodziankę. Kiedy deszcz meteorytów ustał, na statku zaczęły się dziać rzeczy, mówišc delikatnie, co najmniej dziwne.
kobiety i karabinu nie powierzaj obcym rękom
greckie
Głęboko zamylona Boyeen'a, piastujšca zaszczytne stanowisko szefa magazynu, szła korytarzem do siebie. Skończyła wachtę i była skonana. Marzyła jej się mocna kawa, dobry papieros...
Tak naprawdę to miała ledwie tyle sił, by dojć do kajuty i zasnšć. Ni stšd ni zowšd wydało jej się nagle, że już co takiego przeżywała. Umiechnęła się. Był to ładny umiech. Dowiadczeni piloci międzygwiezdnych szlaków potrafili radzić sobie z déja vu jak mało kto. Wystarczy skupić myli. 
Może dzi dotrš wiadomoci z rodzinnej kolonii, gdzie zostawiła jedynaka?... Czy w magazynie wszystko zabezpieczone?... 
Pomogło, ale na krótko.
Odniosła wrażenie, że korytarz się wydłuża i wydłuża. Trwała pokładowa noc, więc wiatło było tylko w co czwartej przegrodzie i dodatkowo przygaszone. Boyeen'a doskonale wiedziała, że dawno już powinna być przed drzwiami swej kajuty, więc to  n i e  m o g ł o  być złudzenie. Korytarz rozcišgał się w nieskończonš dal w obydwie strony. Wracać nie było dokšd. Potrzšsnęła głowš, chcšc odpędzić omamy. Dzielna kobieta zamknęła oczy, liczyła. Przy dwunastu otworzyła oczy.
W połowie wcišż ginšcego w dali korytarza stał Johnny Kamynsky. Hulaka i najemnik, jej pierwszy mšż.
W jednej dłoni trzymał bat, w drugiej pogrzebacz. Umiechał się jadowicie. 
Kiedy trzasnšł z bata, a wyjštkowo przystojna twarz (z jakiego powodu przecież za niego wyszła) zaczęła przemieniać się w psiš mordę, Boyeen'a ponownie zamknęła oczy.
Lata pracy i wyrzeczeń przysposobiły jš do zachowywania zimnej krwi w obliczu takich majaków. Trening zen czyni cuda. Skupiła się na oddechu. Liczyła wdechy i wydechy. Spokojnie, powoli, zapominajšc o zmęczeniu. Gdy doszła do dwudziestu czterech, otworzyła jedno oko.
Wcišż tam stał. Miał dwie pary ršk. W dodatkowych dłoniach wielki kuchenny nóż - prawie tasak - i gigantyczna metkownica[5]. Psia morda, jeli to w ogóle możliwe, umiechała się jeszcze bardziej szelmowsko. 
Kiedy mrugnšł czerwonym jak rubin okiem, spokój ducha, godnoć i wyczerpanie nawet - wszystko ulotniło się niczym powietrze wyssane przez próżnię.
Odwróciła się szybciej, niż zamierzała, uderzajšc bolenie w kształtne biodro. Nie zwróciła na to uwagi. Poiegła jak szalona. A im szybciej biegła, tym szybciej korytarz się wydłużał. Za sobš słyszała radosne wycie i trzaski bata.
Ze strachu zapomniała krzyczeć. Wytężyła wszystkie siły, ale nadaremnie. Korytarz był szybszy. 
I coraz dłuższy.
Kiedy wpadła w czyje ramiona, z ulgš straciła przytomnoć.
złonicy prędko się starzejš
malajskie
Nie ma to jak poobiednia drzemka. Po solidnym lunchu złożonym z kanapek z jajkiem, kształtnego pęta kiełbasy i gorzkiej herbaty podłej jakoci, którš McGregor zadawał sobie jako codziennš pokutę, sen przychodził nadzwyczaj łatwo. Z rzadka co mu się niło, jeszcze rzadziej te sny pamiętał. Ale drzemka pozwalała na maksymalne wykorzystanie czterdziestu pięciu liczonych skrupulatnie co do sekundy minut przerwy.
Nawigator poruszył się niespokojnie.
Poczštkowo sen był niespójny. Delikatnie erotyczny, lekko sentymentalny z drobnš domieszkš profetyzmu. Z tej mylowo-sennej magmy zaczęły się wynurzać pewne konkrety. Poczštkowo neutralne, wkrótce przybrały barwy mocno kontrastujšcee z usposobieniem McGregora. I wtedy, na jego oczach, z przerażajšcš konsekwencjš zaczęło powstawać co wielkiego, brzydkiego i okrutne...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin