Zofia Nałkowska - Węże i róże.rtf

(1117 KB) Pobierz

Zofia Nałkowska

Węże i róże

 

Słuchając bezładnych słów Marusi, Żydówka nie spuszczała z niej tych ogromnych, tajemniczych oczu. Z uprzejmością i długo czekała końca opowieści.

              Och, ja to rozumiem — rzekła. — Kto tego, mo­ ja pani, nie przechodził! Kto tego nie przechodził!

Już w czasie, gdy mówiła, kołysząc głową w obie strony, dźwiękowy kształt słów banalnych zaczął w jej własnej świadomości napełniać się treścią. Wynurzyły się na powierzchnię jakieś bolesne reminiscencje oso­ biste, wywleczone z cieniów kotwicą pamięci.

Cała twarz, syta i spokojna, zmięła się teraz dotkli­ wym grymasem wrażliwości żydowskiej na chorobę i śmierć.

Powtórzyła raz jeszcze głosem prawie zawodzącym:

              Kto z nas tego, moja pani, nie przechodził?

Marusia potwierdzała krótkim kiwaniem głowy, zno­ wu teraz nie wiedząc, co dalej mówić.

Nieswojo czuła się w tej przeogromnej komnacie,

o              oknach dalekich, dających światło poziome i szklane, niechętne fenomenowi zaszłej tutaj pseudomorfozy.

Owe sale rozległe, owe mury ociężałe od dostojeń­ stwa wieków, niewidzialnie powleczone śniedzią ża­ łobną, były 0 dawnym czasie miejscem radości. Usłał sobie był to gniazdo świetne rozśpiewany prze­

pych polskich królewiąt, panów niefrasobliwych Rze­ czypospolitej — owej krainy grzesznej, heroicznej, zawsze poprzez krzywdę, ognie i krew — uśmiechnię­ tej. Na powietrzu tutejszym rozwieszała się chmur­ nie, jak dym pogrzebowej pochodni, pamięć dawnych zjazdów magnackich, hucznych biesiad, zabaw nie­ mądrych, wielkopańskich, oszalałych ze zbytku szczęś­ cia i siły. Prześliczna fasada tego wiekowego domu po­ myślana była niegdyś w porządku stylowym dorycko- -toskańskim, o charakterze późnego Renesansu, zdob­ na w nisze, medaliony i malowidła. Zajeżdżały przed nią kobiercami orientalnymi wyściełane kocze sena­ torów i hetmanów. W poszóstnych zaprzęgach osadzały się z biegu siwe ogiery, czerwienią barwionych sztucz­ nie grzyw i ogonów owiane jak płomieniami. Za świ­ tą szły poczty konne srebrnych kozaków w odzieniu od srebra litego kapiącym. Przy muzyce włoskiej ka­ peli, we frenezji powitań i okrzyków, rozwinięty pod oknami tłum dworzan książęcych ślepił oczy ruchu szaleństwem rozkosznym i kipielą przelewną kolorów.

Dziś na tym miejscu, tak odmienionym przez dzieje, że tylko jasnemu marzeniu widny jest jego obraz daw­ ny, doskonały i cudny, radowała się życiu swemu no­ wa rzeczywistość, paradoksalna w obliczu tła nazbyt dostojnego i anachroniczna.

Na ścianach, dawniej pewno krytych szpalerami lub ozdobionych przez malowidła freskowe łowieckich zdarzeń, w dole podparte cokołem, a w górze wdzięcz­ nym fryzem objęte, dziś złociły się desenie tapet nie- spłowiałych. Uczepione na długich sznurach z jedwa­ biu wisiały obrazy olejne w ramach wszelakich, sku- pywane za bezcen od handlarzy.

Pośrodku sufitu, który mógł był być niegdyś pię­ trem drewnianym, przepysznie wyrzynanym w ka­ setony, zwisał wielki żyrandol elektryczny, ociekający długimi łzami ze szkła. Rozmiarami znacznymi i kształ­

tem przypominał owe gigantyczne świeczniki romań­ skie w kościołach Combourga i Antwerpii — tym sławne, że obręcze ich i latarnie w formie wież wy­ obrażały mury i bramy Jerozolimy niebiańskiej, mia­ sta bożego promieniejącego.

W rogu sali powinien był stać jeden z tych pieców dawnych, prześlicznych, jak klejnoty, pieców sklia- n y c h: kafle różnokolorowe, roboty lwowskiej jeszcze albo gdańskie, mogły się tam były składać na obraz przedziwnego wdzięku, przesnuty zielonymi, delikat­ nymi pod zasłoną z blasku drzewami na cudnobłękit- nym, lśniącym, majolikowym niebie. — To, co ogląda­ ła dziś Marusia na tym miejscu — ach, nie było ład­ ne. Wznosił się tam biały piec szeroki, przywalony ciężką głowicą z gliny, malowanej na kolor brązu. Na gzymsie, w połowie wysokości odstającym, pomiesz­ czone były wszelkiego kalibru wazoniki tudzież bar­ dzo szpetne nipki, wyobrażające krasnoludków, kwia­ ciarki, lwy i pieski.

Światło zmącone słonecznego za tymi murami dnia jesiennego, idące spod rolet, do połowy na okna opusz­ czonych (aby nie płowiały tapety i portiery), opieszale ciekło w głąb tego salonu po krótko strzyżonej, ciem­ nej sierści dywanu. Ciężko i bez chęci oblewało złote nogi kanap i foteli, niby spod spódnic wynikające z falban pokrowców płóciennych.

Pośród nabijanych żółtymi brązami słupów i stoli­ ków jaśniał wielki odlew gipsowy cadenabbijskiego Amora i Psychy. Na tle portiery z ciężkiego brokatu strzelisty kształt rzeźby gorzał białym płomieniem, zimnym płomieniem pieszczoty delikatnej i lubieżnej, zastygłej od dawna w bezruch konwenansu.

Z drugiej kąta pokoju tęskniąco patrzyły ku tej nudnej miłości bogów — kwiaty ziemi, bukiet róż czerwonych z jedwabiu na pianinie „w stylu empire”. Odbijały ją wiernie, tę pieszczotę — niby przez zasło­

nę zielonego dymu — lustra w starych ramach, któ­ rym — acz były niemodne — nie zagrażało przecież, by po upływie setnych lat stały się antykami.

Wszystkie przedmioty użyteczności zarówno jak lu­ ksu rozpierzchały się tutaj dziwnie pośród majestatu wielkich murów i nabierały szczególnego wyrazu. Du­ sza rodenbachowska sprzętów — zamknięta w owych klamrach niezwyczajnych — była jak ta treść nowa, co się w gotową formę krystaliczną po wypłukanym ze skały minerale wlewa i pseudomorficznie we wrogi naturze swojej kształt zastyga.

Skłopotany wzrok Marusi obwodził meble, jakby rysując ich profile na przestrzeni, snuł się po zwisają­ cym ze stołu laufrze wzdłuż haftowanych liter nie­ mieckiego napisu — biegł w górę, szukając bezwied­ nie — ponad żyrandola blaszaną obręczą i szklanymi stalaktytami — owych w czarnym drzewie rzezanych ornamentów.

Tu zresztą można było marzyć także, iż niegdyś ta powała — za zrządzeniem królewięcego kaprysu — uczyniona była, jak w Krzysztoporach, ze szklanych tafli — i tafii wodnej — i że tam, ponad radosnymi głowami ludzi, wysoko ponad powietrzem — w wo­ dzie wiszącej — pływały zadziwione i zażenowane ry­ by złote.

Gdy po chwili zabrzmiał znowu głos pani domu, Ma- rusia szybko obróciła na nią oczy, jakby przyłapana na czymś grzesznym.

              Wiemy już z pana doktora słów o tym niesz­ częściu, że panią dotknęło — mówiła tamta miękko i niejako z oględnością. — Coś też wspominał, że zmarła zapisała swój majątek pani doktorowej. To by­ ła, zdaje się, osoba zamożna?

              Właśnie — cicho odrzekła Marusia. — To jest, naturalnie, nie cały... Ja sama tak się zdziwiłam... Zresztą — Boże — wówczas...

Urwała i oczami rozwartymi szeroko, naiwnie smutnymi, jak oczy chorego dziecka, patrzyła na py­ tającą.

W oprawie zbytkownego stroju jawniejszym jeszr cze stawał się charakter tej postaci.

Ów strój domowy z miękkiego jedwabiu o barwie dojrzałych brzoskwiń — porysowany w subtelne kwia­ ty i ptaki pracowitym haftem japońskim — wyłaniał ze siebie tłustą, białą szyję i ręce do łokci — grube i twarde, w przegubie nad dłonią ściśnięte bransoleta­ mi. Obok secesyjnych wyrobów paryskich znajdowała się między nimi śliczna obręcz złota ze słynnej rzym­ skiej pracowni jubilera Castellaniego, który wyrabia świetne imitacje cyzelowanych w złocie starych klej­ notów greckich, nigdy zresztą nie dorównywające bo­ skim wzorom.

Wysokiej kosztowności pierścienie oblewały wielo- farbnym światłem kamieni palce krótkie, za paznok­ ciami niestety zbrudzone. Znaczna owych pierścieni ilość odpowiadała wiernie ilości dzieci, wydanych na świat przez tę osobę. Pani Szymonowa Oliwna otrzy­ mywała je kolejno od męża po każdym połogu, o czym rada informowała łaknących tej wiadomości. Było to w ustach jej tylko nowe świadectwo, dane starej; prawdzie, że nic tak nie ozdabia kobiety, jak macie­ rzyństwo.

Szyja, wielką fałdą ciała obwiedziona, jak obrożą z białego safianu, dźwigała głowę o wyrazie niepospo­ litym.

Wokół niskiego czoła włosy proste i czarne, twardo na podkładce obciągnięte, formowały wał regularny, niby ulany ze smoły. Semicka drapieżność twarzy, oprawnej w dwa brylantowe płomienie koloru wody, zmiękła już od narosłych pokładów tłuszczu, złagod­ niała w wyraz pychy pogodnej. W grymasie ust wi­ dniało wciąż na świeżo doznawane poczucie dobrobytu,

pócźucie nieustające, źe oto rozzuchwalone chęci

o              każdej godzinie nakarmić można wszystkim wy­ miennym dobrem ziemi.

Tylko jeszcze jej oczy, wspaniałe oczy żydowskie, oczy nieprzejrzane, jak woda w nocy, gładkie i mo­ kre, toczące się ociężale w fałdach powiek, płonęły ogniem cichym okrucieństwa, kołysanego poprzez ciemności wieków słodkim snem o zemście.

Kilku taktownymi zapytaniami pani Oliwna zniewo­ liła Marusię do otwartego wyznania, że nie widziała macochy ani razu od czasu małżeństwa swego z dok­ torem Orychem. Pojechała tam dopiero na skutek te­ legramu o jej chorobie.

              Państwo byli ze zmarłą w złych stosunkach — domyśliła się Żydówka współczująco.

Marusia odrzekła z wahaniem:

              Tak. Była bardzo uprzedzona do mego męża.

              Cóż mogła mieć przeciw panu doktorowi? — Dobry mąż, dobry ojciec.

Marusia uczuła na twarzy rumieniec przykry wsty­ du z powodu pochwał, oddawanych jej mężowi.

              To była nawet rozumna kobieta. Sama przecież wywiozła mię wtedy za granicę, chciała, żebym skoń­ czyła uniwersytet. I dużo czytała. Do ostatniej chwili miała przy łóżku swego umiłowanego France’a, umia­ ła na pamięć sonety Rossettiego — bardzo ładne — te, co to były wyjęte z trumny jego żony — w dziesięć lat potem, jak umarła.

              Z trumny? — uśmiechnęła się z niedowierza­ niem Żydówka. — Dlaczego pani tak przypuszcza?

Marusia znów się zmieszała.

              Bo włożył Jej do trumny wszystkie swoje wier­ sze, żeby więcej nie drukować. Dopiero pod koniec życia przystał na otworzenie grobu.

Marusia lekko pobladła, mówiąc. Pani Oliwna z in- dygnacją wysłuchała tych słów.

              Czego też to ludzie nie wymyślą — powiedziała przewlekle, unosząc ku górze wspaniałe swoje brwi, i zaśmiała się krótko... W uśmiechu tym brzmiał ra­ czej podziw niż złośliwość. Pani Oliwna odznaczała się bowiem wyrozumiałością na ludzkie śmieszności i błę­ dy-

              Więc jaka była właściwie przyczyna tej niechę­ ci?

              Czy ja wiem — rzekła Marusia bezradnie. — Ma­ cocha po prostu nie lubiła mego męża. — No — i on też nie bardzo ją lubił. Wiele się namartwiłam z tego powodu, bo od dzieciństwa byłam do niej ogromnie przywiązana. — A i ona — odkąd straciła dwoje włas­ nych dzieci — nie miała nikogo na świecie prócz mnie. Mieszkała sama w tym starym domu na wsi, pomiędzy lasami — i taka przy tym zacięta...

Marusia mówiła szybko, głosem z natury przyciszo­ nym, mówiła ku własnemu niejako zdziwieniu. Sło­ wa niektóre wymawiała z niewątpliwą przykrością, ustami wyczuwała ich smak, niby rozgryzionego prosz­ ku chininy. Ale ponosiła ją już inercja, autonomia słów, właściwa ludziom nieśmiałym i nieopanowanym nerwowo.

              ...zacięta do tego stopnia — wartko mknęła Ma­ rusia pod uważne słuchanie pani domu — że nawet nie chciała nam nic pomóc, kiedy nam w początkach było ciężko. — Nie była ciekawa zobaczyć Mumy.

              Cóż za dziwny charakter.

              A przecież zawiadomiliśmy ją, gdy Muma przy­ szła na świat. Potem posłałam też fotografię. — Bo Muma była dawniej ślicznym dzieckiem — dodała z akcentem urwanym straszliwego żalu.

Pani Oliwna poruszyła się niespokojnie. Westchnęła głośno i pokiwała głową, okazując w ten sposób, że pojmuje, o czym mowa.

              A teraz, kiedy tam byłam — ciągnęła dalej Ma-

rusia, wciąż blednąc — przez cały czas choroby — tak dziwnie się rozpytywała. — Mówiła coś takiego, że zupełnie zrozumieć nie mogłam. — I jeszcze przed samą śmiercią. — Oo, to były rzeczy tak straszne...

Spłoszonymi oczami Marusia rozejrzała się błędnie wokoło siebie. Uczuła znów te znane, bezładne, nad miarę szybkie, chlupoczące uderzenia serca. „Zaczyna się” — wionęło, jak cicha groźba, w chmurę niejas­ nych, rozskakujących się myśli.

Tylko jednoczesne nagłe osłabienie sprawiło, że nie zerwała się z krzesła do jakiejś obłąkanej ucieczki, że głosem dzikiej trwogi nie zawołała na pomoc.

Z głębiny tego osłabienia, jak z dna przepaści, sły­ szała słowa:

              Pani tak zbladła. Czy pani ma się niedobrze?

Zażenowana, cicho wyrzekła:

              Nie, nie. — Dziękuję.

W ciągu niedługiej chwili, gdy pani Oliwna komu­ nikowała jej wyrazy współczucia i jak gdyby — zdzi­ wienia, Marusia zupełnie przyszła do siebie. Była zmę­ czona trochę, ale uradowana, że przeminęło tak pręd­ ko.

              Jedną tylko mam pociechę — mówiła teraz po­ wolnie] — że w stosunku do macochy nie mogę sobie naprawdę nic wyrzucać. I to jest właśnie zasługa mego męża. Sam przypominał mi, żebym pisała do niej — w jej urodziny, we wszystkie święta.

              I odpowiadała na listy?

              Bardzo rzadko — po namyśle powiedziała Ma­ rusia. — I po to tylko, aby mię namawiać do porzu­ cenia męża — Prawda, jakie to dziwne?

              Istotnie. A mąż pani?

              On jej niechęć tłumaczył sobie w ten sposób, że to za jego przyczyną musiała rozstać się ze mną. I wy­ baczał jej wszystko. Nigdy nawet nie wyrażał się

12

I

o              niej jakoś ujemnie. On naprawdę do nikogo nie po­ trafi mieć żalu.

Marusia pochlebiała sobie, że jeżeli istotnie było coś zbytecznego w mówionym uprzednio, to te słowa ostat­ nie naprawią wszystko.

W rzeczy samej pani Oliwna, powstrzymując się od mądrego uśmiechu, wyrzekła z upojeniem:

              Ach, to taki słodki człowiek.

...nie ma już stolicy córka chal­ dejska, bo cię już zwać nie będą pieszczoną i kochanką.

Deutero Jesaja

Usłyszawszy metaliczny klekot złotych pierścieni, na których rozstąpiła się portiera, Marusia nerwowo obró­ ciła głowę.

Spośród sztywnych fałd pionowych, oplecionych pła­ skimi, starozłotymi kwiatami, cicho weszła do salonu młoda żydowska dziewczyna, Raissa Benoni.

W ruchach jej, gdy szła, gdy ukłonem witała Ma- rusię, była szczególna, zamyślona powiewność, gibkość senna.

              No? — zapytała pani Oliwna.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin