Alex Kava - Zabojczy wirus.pdf

(1580 KB) Pobierz
ALEX KAVA
Z
ABÓJCZY WIRUS
/ Exposed /
Tłumaczyła Katarzyna Ciążyńska
ROZDZIAŁ 1
Jezioro Wiktorii
Uganda, Afryka
Waheem nie czuł się dobrze, gdy wchodził na pokład zatłoczonej łodzi
motorowej. Przyciskał do nosa zakrwawioną szmatkę z nadzieją, że
współpasażerowie niczego nie zauważą.
Właściciel łodzi, zwany przez mieszkańców wyspy pastorem Royem,
pomógł mu załadować zardzewiałą klatkę z małpami i upchnąć ją na ostatnim
wolnym skrawku pokładu. Nie odpłynęli nawet półtora kilometra od brzegu,
kiedy Waheem spostrzegł, że pastor Roy przenosi wzrok z zaciśniętych warg
swojej żony na krew, która skapywała na koszulę Waheema.
Sprawiał wrażenie, jakby żałował, że zaoferował mu ostatnie wolne
miejsce.
– Na tych wyspach krwawienie z nosa zdarza się dość często –
powiedział pastor Roy takim tonem, jakby oczekiwał wyjaśnienia.
Waheem tylko skinął głową. Udawał, że nie zna angielskiego, choć
rozumiał ten język dość dobrze. Przez kolejne dwa dni nie spodziewano się
żadnego statku z węglem czy bananami, więc cieszył się, że szczęście mu
dopisało. Był wdzięczny pastorowi Royowi i jego małżonce, że wzięli go na
pokład, i to razem z klatką. Ale Waheem wiedział też, że przeprawa z wyspy
Buvuma do portu Jinja potrwa czterdzieści minut i wolałby spędzić je w
ciszy niż słuchać, jak pastor peroruje o Jezusie.
Wsiadł na pokład ostatni, a zatem tkwił ściśnięty na samym przodzie, w
zasięgu głosu nawracającego maluczkich duchownego.
Nie chciał w żaden sposób podsuwać pastorowi myśli, że podczas
podróży przez jezioro zdoła u – ratować jeszcze jedną duszę.
Zresztą pozostali pasażerowie – smętna grupa kobiet i bosych dzieci oraz
ślepy starzec – już na pierwszy rzut oka o wiele bardziej potrzebowali
zbawienia. Poza krwawiącym nosem i nagłym pulsującym bólem głowy
Waheemowi nic nie dolegało – był młody i silny. Jeżeli wszystko pójdzie po
jego myśli, on i jego rodzina będą bogaci i kupią sobie kawałek ziemi,
zamiast zaharowywać się dla innych.
– Bóg jest z wami! – zawołał pastor, który najwyraźniej nie potrzebował
żadnej zachęty, by zająć się nawracaniem niewiernych. Jedną ręką trzymał
ster, drugą zaś wymachiwał w stronę otaczających go mieszkańców wyspy,
rozpoczynając kazanie.
Pasażerowie niemal mimowolnie pochylili głowy, słysząc głos
duchownego. Zapewne uważali, że należy mu się ten gest szacunku za to, że
wpuścił ich na pokład. Waheem także skłonił głowę, ale zerkał zza
nasiąkniętej krwią szmatki i udawał, że słucha. Starał się ignorować smród
małpiej uryny i krople krwi, od czasu do czasu spływające mu po brodzie.
Oczy ślepca, mlecznobiałe i przymglone gałki, poruszały się, a z jego
starczych warg wydobywał się jakiś pomruk, przypuszczalnie modlitwa.
Kobieta skulona obok Waheema mocno ściskała torbę z grubego płótna, w
której coś się ruszało. Czuć z niej było zapach mokrych kurzych piór.
Wszyscy poza trzema małymi dziewczynkami na tyle łodzi, które uśmiechały
się i kołysały, siedzieli w milczeniu. Dziewczynki cicho śpiewały, z radością,
a jednocześnie ze świadomością, że nie powinny przeszkadzać pastorowi.
– Bóg o was nie zapomniał – ciągnął pastor. – Ja też nigdy was nie
zapomnę.
Waheem spojrzał na żonę pastora, która zdawała się nie słuchać męża.
Siedziała obok niego na przodzie i nacierała nagie blade ramiona
przezroczystym płynem z plastikowej butelki, co parę sekund przerywając tę
czynność, by strącić muchę tse–tse ze swoich jedwabistych długich włosów.
– Wszystkie wyspy na Jeziorze Wiktorii są pełne wyrzutków, biednych,
przestępców i chorych – pastor urwał i kiwnął głową w stronę Waheema,
jakby chciał wyróżnić jego przypadek – ale ja widzę w nich tylko dzieci
Jezusa, które czekają na zbawienie.
Waheem nie poprawił pastora, mimo że nie uważał się za schorowanego
wyrzutka, chociaż rzeczywiście było ich mnóstwo. Wyspy stanowiły dla
wielu ostatnią deskę ratunku, ale nie dotyczyło to Waheema. Nigdy nie
chorował, wczoraj wieczorem po raz pierwszy w życiu dostał silnych torsji.
Trwało to i trwało. Na samo wspomnienie rozbolał go żołądek.
Nie chciał nawet myśleć o czarnych wymiocinach zabarwionych krwią.
Bał się, że pozbawi się wnętrzności. Teraz głowa mu pękała, a krew z nosa
nie przestawała lecieć. Poprawił szmatkę, sprawdził, czy jest jeszcze na niej
jakieś suche miejsce. Krew kapała na jego brudne stopy. Spojrzał na
błyszczące skórzane buty duchownego i zadał sobie pytanie, jak pastor
spodziewa się kogokolwiek zbawić, nie brudząc sobie butów.
Zresztą to bez znaczenia. Waheema obchodziło tylko to, by dowieźć
małpy do Jinji i nie spóźnić się na spotkanie z tym Amerykaninem,
biznesmenem, który nosi takie same błyszczące skórzane buty jak pastor
Roy. Ten człowiek obiecał mu fortunę.
W każdym razie dla Waheema była to fortuna. Zobowiązał się zapłacić
mu za każdą małpę więcej, niż Waheem i jego ojciec zarabiali przez cały rok.
Żałował, że nie złapał więcej małp, ale schwytanie tych trzech, które
upchnął do metalowej klatki, zajęło mu dwa dni. Patrząc na nie w tej chwili,
nikt by nie uwierzył, ile trudu go to kosztowało, jaką walkę musiał stoczyć.
Wiedział z doświadczenia, że małpy mają ostre zęby, a jeśli owiną ogon
wokół szyi człowieka, w ciągu paru minut potrafią zmasakrować mu twarz.
Zdobył tę wiedzę podczas dwóch krótkich miesięcy, kiedy pracował dla
Okbara, bogatego handlarza małpami z Kampali.
To była dobra praca. Okbar zaopatrywał ich w sieci i pociski ze środkiem
uspokajającym, a Waheem zajmował się głównie chorymi małpami,
usuniętymi z transportu przez brytyjskiego weterynarza. Wtedy to do
laboratoriów w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych przewieziono
samolotami setki małp.
Weterynarz sądził, że Waheem zabiera chore małpy, by je później zabić,
ale Okbar uważał to za „oburzające marnotrawstwo”. A zatem zamiast
likwidować te biedne stworzenia, kazał Waheemowi zawozić je na wyspę na
Jeziorze Wiktorii i puszczać wolno. Czasami, kiedy Okbarowi brakowało
małp do transportu, wysyłał Waheema na wyspę z poleceniem schwytania
kilku chorych zwierząt. Często weterynarz niczego nie zauważał.
Ale potem Okbar zniknął. Od miesięcy nikt go nie widział.
Waheem nie miał pojęcia, dokąd jego szef się udał. Pewnego dnia jego
małe zapyziałe biuro w Jinji opustoszało, zniknęły półki, metalowe biurko,
strzelby i naboje ze środkiem uspokajającym, sieci, dosłownie wszystko. Nikt
nie potrafił powiedzieć, co się stało. Waheem został bez pracy. Nigdy nie
zapomni rozczarowania w oczach ojca. Czekał ich powrót na cudze pola i
harówka od świtu do nocy.
Później któregoś dnia pojawił się w Jinji ten Amerykanin i pytał o
Waheema, a nie Okbara. Skądś wiedział o małpach, które zostały odesłane na
wyspę, i właśnie te małpy chciał mieć.
Obiecał sowitą zapłatę. „Ale to muszą być te małpy, które wywiozłeś na
wyspę”, powiedział Waheemowi.
Waheem nie pojmował, po co komu chore małpy. Spojrzał na zwierzęta
skulone w pordzewiałej klatce. Ich cieknące nosy pokrywała zakrzepła
Zgłoś jeśli naruszono regulamin