Mach Wilhelm - JAWOROWY DOM - CZ 1.doc

(232 KB) Pobierz

WILHELM MACH

JAWOROWY DOM i

OKOLICA

U Jaworów mierzyło się czas podług słońca. Gdy cień strzechy doty­kał drugiej deski przedproża, było południe. „Dziewczęta — wołała przez wiele lat stara Rapaczowa — pojrżyjcie na zegar. I wynoście po­myje dla bydła“. Zegar w tym domu wysłużył swoje, przyniósł go Ra- pacz jeszcze z wielkiej wojny. Często stawał. Pastuchowie zmieniali się co parę lat, lecz wszystkim jednako pilno było do obiadu i ledwie gospodyni obwieściła południe, już przez uchylone wrota przepychały się wracające z pastwiska krowy, już — potrącając się zawistnie jed­nym rogiem — zanurzały spragnione pyski w cebrzyku. Pomyje usta­wiano niezmiennie pod wielką topolą, w cieniu. Gałęzie drzewa, ogrom­ne, sięgały kalenicy od północnej strony. Drzwi i mniejsze okno izby wychodziły na zachód. Pod topolą, w bujnej od kuchennych wylewek murawie, wkopał Rapacz jednonogi stolik i trzy ławeczki dla wieczor­nych odpoczynków letnią porą. Tu siadywał Konstanty Jawor, gdy za­czął przychodzić do Aldony. Rapaczowie już nie żyli, Teresa wydała się do Rybek za mąż, nikt Aldony nie pilnował, dom stał na uboczu. Mogła — obrządziwszy statki — wyprawić pastucha na wieś i wycho­dzić do Konstantego pod topolę, niewiele się kogo bojąc. Gdy poziębli od nocnej rosy, żegnali się, czasem szli jeszcze oboje do izby nie świecąc lampy. Slub odbył się w połowie sierpnia 1939 roku. Za dwa tygodnie Jawor poszedł na wojnę. Rodzina Aldony powzięła skrytą nadzieję, że może nie wróci. Wrócił.

Bolek Jawor przyszedł na świat w lipcu 1942 roku. Tego dnia pastuch Szczepanek przygnał krowy o dobrą godzinę przed czasem. Zastanowił go szum motorów na cichej zazwyczaj bielawskiej drodze. Kłąb kurzu, widoczny z daleka, zatrzymał się i opadł przed sklepem Sikory. Szcze­panek pomyślał, że trzeba jak najprędzej zawiadomić nauczycielkę Gorzkównę. Trochę się bał połajanki gospodarza — do południa, spraw­dził to zaraz od wrót, brakło jeszcze pół deski przed progiem. Dwie krowy i jałówka już pędziły pod topolę i fuozały zgrzanymi nozdrzami, zawiedzaone.:-':              I '-,.;' .■ ;

              Bydłu pić! — zawołał odważnie Szczepanek.

46

Wyszedł Jawor, czerwony i jakby wprost ze snu, mrugając prędko powiekami.

              Nie drzyj się, Szczepanek — upomniał łagodnie. — Przyszło małe.

Teraz dostrzegł pastuch oparty o ścianę rower, poznał od razu.

              Sajdaczka z krzywą gębą — popisał się chełpliwie przed gospo­darzem. I udając dorosłego domyślił się rzeczowo: — Pewnie córka.

              Głupiś. Syn — napuszył się Jawor. Zawrócił do izby, nie pyta­jąc o nic.

Do szkoły nie było zbyt daleko, jeśli skrócić ścieżkami przez las. Szczepanek biegł całą drogę, zadyszał się. Drzwi zastał zamknięte. Coś go tknęło, żeby poszukać u Mroza. Chata gajowego błyszczała w słońcu smolnymi sękami. Na polanie trzeszczały niewidoczne świerszcze i pa­sikoniki. Mróz szedł z szopy, otrzepując ręce z kurzu i pajęczyny. Gdy ujrzał, kto do niego przychodzi, cofnął się i parę razy tupnął w odsta­jący dyl podłogi. Potem odstawił drabinę od włazu na stryszek i uło­żył ją poziomo wzdłuż ściany. Wyraz napięcia zelżał na jego hardej twarzy i Szczepanek pomyślał, szczęśliwy, że Mróz mu ufa.

, — Nauczycielki nie ma — oświadczył gajowy opryskliwie. Ale zaraz dorzucił — Już ty ąię nie martw, Szczepanku. Uważamy.

              To jak? Potrzebujecie mnie na co?

—■ Pójdziesz wieczór do Rybek. Powiesz Solarzowej, że Solarza szu­kają. Niech nie wraca do domu. Koło Sikory nie przechodź, nie trzeba, żeby cię widzieli.

iipft: A! — plasnął w ręce Szczepanek. -— Mam dla Solarzowej nowinę. Ciotką została. Sajdaczka się u nas w domu uwija...

              „U nas w domu“? — przerwał drwiąco Mróz. — Do rodziny cię przyjęli?

              No, u Jaworów... — zawstydził się Szczepanek. Zmarkotniał.

              Cóż — mruknął gajowy — to już przeszło dwa lata. Czas był na dziecko. — Zaplótł z chrzęstem węźlaste palce i Szczepanek z lękliwym zdziwieniem patrzył na jego pobladłą twarz i zbójeckie oczy.

Sajdaczka została na noc. Aldona mdlała kilkakrotnie. Z alkierza przenikał ostry zapach karbolu. Jawor, popędzany swarliwym głosem położnej, donosił na przemian zimną i gorącą wodę. Dziecko było wątłe i poddawało się biernie porywczym zabiegom. Wreszcie Konstantego znudziło to wszystko, ściągnął derkę z poręczy łóżka, machnął ręką i po­szedł na. strych. Gdy Szczepanek wyprowadzał rower Sajdaczki z sieni, doszedł go cienki, przeciągły, jakby mysi pisk. — „No, wyżyje mały...“ — ucieszył się nikle.

Jaworowa chorowała dość długo. Nie darmo mówili ludzie, że Aldo-

47

na Ilapaczówna ani dla męża, ani do dzieci. Zawsze była delikatna, do­brze do niej pasowało niezwyczajne imię, wyczytane przez starego Ra- pacza w książce z wierszami. Zdolna była i bystra w niewsiowych, nie- gospodarskich sprawach. Ojciec gazetę prenumerował, posyłała Aldona do tej gazety zapisane po kryjomu arkusiki z rozmaitymi opisami wła­snego układu. Papieru w sklepie Sikory ubywało, w gazecie zjawiła się rymowana gawęda o chłopskim weselu, podpisana literkami „A. R. z Bielawy“, sekret pękł ize znacznym rozgłosem. Posłałby Rapacz córkę do szkół, gdyby nie to, że była mizerna, słabowita —częsty kaszel przy­sporzył jej sławie dużo złowróżbnej ludzkiej gadaniny. Kto uważający, mówił o niej: piersiowa; złośliwsi i zawistni rozgłaszali jawnie rychły koniec suchotnicy.

Tak źle może nie było, trudno wiedzieć — póki kto chodził na wła­snych nogach, o znachora ni lekarza nie pytał; nawet światlejsi w Bie­lawie woleli powierzać wszelkie dolegliwości opiece boskiej, co koszto­wało niewiele. Stary Rapaoz dość miał innych zmartwień. Gospodarka po okresie rozkwitu podupadała. Czas powojennej inflacji nie posłużył Rapaczowi — dał się przechytrzyć przybyłemu wówczas w te strony Si­korze, który go ograbił gładko i legalnie, z tą samą wprawą, z jaką wy­rywał bolące zęby członkom własnej rodziny i bliższym znajomym. Si­kora otworzył sklep, potem w wydzierżawionym od Rapaczów stawie zaczął hodować ryby. Był inwalidą wojennym, chromał mocno, równie mocno popierał każdą rządową politykę. Potrzebne koncesje otrzymał bez trudu. Bogacił się. W tym samym czasie jedyny syn Rapaczów za­kochał się bezrozumnie w najbiedniejszej pannie, jaką można było zna­leźć w tych niebogatych piaszczystych okolicach, i uciekł za nią z domu aż do Ameryki. Panna wyszła za innego, Roman się podobno dorobił i utknął w starokawalerstwie. Przez pewien ozas, jak na pośmiewisko, przysyłał ojcu zamorskie gazety i dziwne książki, niby to religijne, a opaczne i mącące w głowie. Stary Rapacz po utracie spadkobiercy zdziwaczał, a w końcu zniósł ze strychu zakazane amerykańskie broszury. Któregoś dnia zasnął nad ilustracją, przedstawiającą deszcz gwiazd i nie obudził się więcej. Rapaczowa przeżyła' męża o dwa lata. Siostra Aldony, Teresa, gospodarzyła już na swoim. Aldona zo­stała sama.

Był czas, kiedy Aldona marzyła o samotności, choć nikt by jej o to nie podejrzewał. Izba Rapaczów rozbrzmiewała gwarem nieustannym. Tu odbywały się częste próby chóru kościelnego, tu Koło Młodzieży przygotowywało swe teatralne przedstawienia. Gdy parafia zaczęła sarkać na wieczorne zebrania u Rapacza-wolnomyśliciela, młodzi roz­

48

wiązali chór. Część przeszła do proboszczowskiego Stowarzyszenia, re­szta wytrwała w przekornym, nieokreślonym sprzeciwie.

Wtedy to bywał u Rapaczów niemal każdego wieczora Paweł Chmiel, nazwany później Profesorem. Hasła „Wici“, e którymi wystąpił, pod­niecały z początku swoją buntowniczością. Młodzież z Bielawy niewiele rozumiała. Czytać za dużo nie było czasu, uczyć się za dużo nie było po co, na bielawskich piaskach nic się prócz żyta i ziemniaków nie rodziło, pogadanki Chmielą o zakładaniu sadów i ogrodnictwie smakowały jak bajki dzieciom. Pomidory, które raz przyniósł na próbę, wywołały powszechne obrzydzenie — kto nadgryzł, wypluł wśród śmiechów i szy­derczej zgrozy. Nie pasowały uczone nowiny do zgrzebnej, gnojnej bie­dy. Nie poparł Chmielą nawet Tadek Mróz, ze wszystkich w Bielawie najodważniejszy — i Chmiel nie zrozumiał jeszcze wtedy, dlaczego. „Nieuk dziki, cep nieokrzesany“ — lżył go w myślach pełnych pogardy. Pokłócili się publicznie. Chmiel przestał przychodzić do Bielawy. Cho­dziły słuchy, że im poszło o jedną z Rapaczówien — nikt nic na pewno nie wiedział. Przewiał ponad wsią przelotny wiatr i zgasł. Tęsknoty młodych były jak piasek na podleśnych wydmach. Gdy opadły, powró­cono do „Bursztynów Kasi“, „Kwiatu paproci“, a nawet „Prządki pod krzyżem“. Parafialne Stowarzyszenie pozyskało nowych członków. Sam ksiądz proboszcz cenzurował sztuczki przeznaczone do grania. Ta­dek Mróz zakopał się w lasach, jakby przepadł.

Zanim przepadł, oświadczył się Aldonie, gdy miesięczną nocą odpro­wadzał ją do domu z festynu. Wyznał jej swoje najskrytsze myśli. Stra­ciłby spokój Mróz-ojciec, stary gajowy na hrabskiej służbie, gdyby te myśli znał Szyc-Niwiski, jego pan i chlebodawca. Lecz dwór w Różań­cach był daleko, leśnicy dobroduszni i nieciekawi spraw ludzkich poza kłusownictwem i leśną kradzieżą, a bielawianom opłacała się zgoda z Mrozami. Plebania milczała do czasu, choć latami czekała daremnie, kiedy młody Mróz odwiedzi parafialny kościół, już nie mówiąc o kon­fesjonale.

Na Aldonę padł strach. Przeraziła ją bezbożna dzikość i nienawiść, tchnąca ze słów towarzysza dziecinnych niegdyś zabaw. Zabroniła mu mówić, zabroniła przychodzić. Z pośpiechem i gwałtownością odrzuciła oświadczyny. Palił ją niebaczny pocałunek. Płakała, nieprzejednana. Odszedł w gniewie. Tak dokonała się w sercu Aldony pierwsza bolesna, bo nikomu nie zwierzona rezygnacja.

Jeszcze przez czas niedługi toczyło się wszystko po staremu. Potem Aldona przygasła. Już się jej nie chciało przewodzić zebraniom i zaba­wom. Rankami budziła się z czołem rozpalonym i zarazem zziębłym

Twórczość — 4

49

#

od potu. Nawiedzały ją złe lęki. Złożyła ślub, że za mąż nie pójdzie. Dom pustoszał. Na kilka lat przed drugą wojną wielkie chłopskie roz­ruchy wstrząsnęły okolicą i zawadziły o Bielawę. Stary Mróz dostał wy­mówienie. Tadeusz osiadł na półtora roku w więzieniu. Gdy wrócił do Bielawy, nie od razu, bo gdzieś po miastach szukał szczęścia, nie miał już ojca i nie miał domu. Nowomianowany leśniczy gajówkę rozebrał i przebudował na mieszkanie dla siebie. Mróz na skrawku własnego pola wśród lasu wzniósł dom nieduży — i nie starczyło już czasu na więcej. Był sierpień 1939 roku. Rozkaz mobilizacyjny zetknął Mroza z Konstantym Jaworem w jednym oddziale. Konstanty zakończył woj­nę po tygodniu. Przywiózł z sobą dwie pary nowych komiśnych butów. Tadeusz dotarł pod Hrubieszów. Wrócił po roku z górą, gdy już zapadła druga wojenna zima.

Spotkali się na leśnej dróżce, niespodziewanie. Jawor szedł do nowe­go leśniczego Hetty. Tadeusz spojrzał uważnie na buty Konstantego. Powiedział spokojnie:

              Myślałeś wtedy, Jawor, żem trup. Co?

Podszedł i uderzył Konstantego w twarz. Jawor cisnął nożem, zrobio­nym z obłamka kosy. Ostrze drasnęło ucho Tadeusza i zaryło się w pień sosny; osypało się nieco śniegu.

Aldona dźwignęła się wreszcie ze słabości, a że dziecko było wątłe, pomyśleli Jaworowie o prędkich chrzcinach. Nie mogli się z sobą pogo­dzić co do wyboru ojców chrzestnych. Jawor obstawał za Sikorą, Aldo­na nie chciała o tym słyszeć. Upierała się przy Solarzu, mężu Teresy.

              Kobieto! — krzyczał Jawor — Puknij się w czoło. Kryminalisty, bolszewika nam potrzeba? Do kościoła go nie wpuszczą. Niech Bogu dziękuje, że go jeszcze nie capnęli.

              Nie pleć. Niby za co?

              Wie on, za co. Raz na pół roku w domu nocuje.

Szczepanek chrząknął w swoim kącie i rozmowa ucichła.

Poprosili wreszcie wujnę Teklę i starego Kotowskiego, wdowca. Wujna Tekla była najmłodszą siostrą nieboszczki Rapaczowej i lata

przeżyła w tym domu. Była niewiele starsza od swych siostrzenic. Toteż Aldona i Teresa, gdy podrosły, zaczęły- jej mówić po imieniu. Tytuł wujny nadał jej dopiero syn Solarzów. Nazwa ta, mimo wszystko, od­mładzała ją o całe jedno pokolenie.

Stary Kotowski był sąsiadem Sikorów. Ani bogaty, ani biedny — tym się chyba odznaczał, że zawadzał swym gospodarstwem panoszą­cemu się sklepikarzowi. Sikora chciał się niegdyś ożenić z późniejszą

50

Kotowską i zaokrąglić je] wianem wyłudzone od Rupaczów morgi. Od­mówiła. Po latach syn Sikory, Zbyszek, golowąs jeszcze, zukoehul się W Ilonoree Kotowskiej, dziewczynie już dojrzalej. Lecz i Honorka nie połakomiła się na sklepowe karmelki.

llonorka i obydwie Rapaczówny przyjaźniły się od dziecka. Nawet i Tekln, cale prawie panieństwo przy Rapaezacli spędzając, należała do tej spółki. Z czasem Ilonoree pozostała tylko Aldona, Honorka, naśla­dując przyjaciółkę, też się zaprzysięgła przed zamążpójściem. Nie spo­dobały się jej częste odwiedziny Jaworn i wieczorne spotkania pod to­polą, które wypatrzyła. Lecz Aldona, wbrew złej słuwie Konstantego, uległa własnym trwogom. Honorka urągała. Starania Zbyszka ośmie­szała jawnie i z dbałością o to, by swemu uporowi nadać stosowny roz­głos. Nagle przycichła i zaprzestała wyrzutów. Jak gdyby ochlodla w uczuciach przyjaźni. Zbiegło się to z coraz częstszymi odwiedzinami w jej domu niejakiego Rafała Mysonio.

Rafał Mysoń grywał po weselach i zabawach na harmonii. Młody, dość urodziwy, zgrabny w palcach i w ukłonie, umiał się przypodobać. Zbyszek Sikora blednął na jego widok. Kotowscy czekali na wyraźne słowo, Honorka bez przekonania tłumaczyła zwlokę niepewnością wo­jennego czasu. Rafał przychodził, znikał, przychodził znowu. Widywali go ludzie, przygrywającego w okolicznych miasteczkach niemieckim szucmanom. Nie zaprzeczał pogłoskom, nie potakiwał, szczerzył drobne zęby w beztroskim uśmiechu. „Czego się bać? — mawiał — przyszli i pójdą. Każdy dobry, póki płaci". Przynosił Honorce drobne prezenty. Tak minęły dwa lata.

Aldona Jaworowa spodziewała się dziecka. Pewnego dnia zaszła do Honorki, starego w domu nie było, za to na jednym krześle siedział z Honorką gładki muzykant. Jaworową pocałował w rękę. Potrakto­wała go dość wyniośle. Od tego dnia zaczęła utyskiwać na nieokrzesa­nie Konstantego. Jawor stracił dawną delikatność, której nigdy nic miał za wiele. Głos jego brzmiał donośnie i płasko niczym klekot kijanki. Ru­chy miał przyciężkie. Śmiał się całą gębą, spluwał gdzie popadło, smar­kał w garść. Wpadał często w gniew i przebierał wtedy nogami, a pory­kiwał jak mocny, głupi byczek. „Gdyby ten Rafał nawet się pozłościł — myślała Aldona — to by był jak...“ Nie wiedziała, jak co — poprzez chwiejne marzenie snuły się pręgi niby kota; zapalały się i gasły podłuż­ne oczy o barwie miodu.

Wbrew dawniejszym planom, wbrew nawet Konstantemu, który — dla oszczędności — wołałby na ten raz zachować pozory, doszła Aldona do przekonania, że chrzciny bez muzyki niewiele warte. Honorka zapa­

51

trywanie to poparła; Rafał trochę ją zaniedbywał, warto było zjednać go dobrą sąsiedzką zabawą. Zaproszono Mysonia, i żeby jeszcze przypro­wadził jakiegoś skrzypka, Jawor zgodził się chmurnie, nijako, choć lu­bił pohulać.

II

CHRZCINY

Gdy już wszystko było przysposobione, zaczęło się znowu dziać źle.

Najmniejszy to jeszcze był kłopot z imieniem. Lipcowi święci nie przypadli do gustu ani Aldonie, ani Konstantemu. Konstanty już się zaczął upierać przy Urbanie na intencję i ku pamięci własnego dziadka. Lecz że urodziny przypadły później, Aldona nie dała przyzwolenia: „Zły to zwyczaj — orzekła — kalendarz do tyłu obracać. Jeszcze mi się dziecko pochoruje. Albo na niemrawca wyrośnie“. Marzyło się jej imię delikatniejsze i swojskie, i żeby się jej z serca wymawiało. W osob­nym spisie dopiero znalazła, w słowiańskim. „Bolek — próbowała so­bie szeptem — Boluś“. Jeszcze była po chorobie niemocna, brzmiało jej to imię przebytym cierpieniem, jg jakby się ono skarżyło na smutny świat dokoła. „Niech będzie na pamiątkę tego czasu — postanowiła. — I niech chroni małego, żeby był zdrów“.

Na tydzień przed Siewną przy kuśtykał Sikora, przełamując urazę, z nowiną. W Niemży, parafialnej wsi, napadli leśni na sołtysa. Zbili mocno, zabrali dwa wieprze i beczułkę samogonu, postraszyli, że zabiją, jeśli nie będzie urzędował, jak powinien.

              A jak powinien? — dowodził Sikora — urzędowo urzędować po­winien. Podług porządku, nie? Dobrze to takim gadać a straszyć! W le- sie siedzą, cudze jedzą, obowiązku nie mają.- Ja wam, Konstanty, radzę...

Wyciągnął go z tą radą na dwór, a gdy Jawor wrócił do izby, dowie­działa się Aldona, że trzeba na chrzciny komendanta policji z Niemży zaprosić, Kulika.

              Ty! — wrzasnął Jawor na Szczepanka, zły. — Ty mi się pod no­gami nie plącz. Do roboty, do stajni! I Bogu podziękuj! Dawno by cię do Niemiec spisali, żeby nie ja. Takich szukają!

W dwa dni później zerwano sieć telefoniczną między Rybkami i Nie- wychowem, powiatowym miastem. Przywiozła wiadomość Tekla wprost ze stacji kolejowej w Rybkach. Fiakrem przyjechała, bo Jawor konia nie wysłał — spodziewali się jej dopiero w samą wilię.

              Com ja przeszła! — zaczęła rozpowiadać już od progu. — Piwa

52

skrzynkę chciałam w mieście podebrać — nie puścili ze stacji do mia­sta, zatrzymują. Dopierom w bufecie uprosiła, kierownika znam, a i tak mnie obdarł ten złodziej. Jedziemy, a tu nas znowu w pół drogi haltu- ją. Patrol jakiś. Dziesięć flaszek już im obiecuję — dwanaście zabrali, te złodzieje. Nasi, nasi, na szczęście. I trzynaście zostało, tfu! Chciałam i do Tereski w Rybkach zajrzeć...

I dopiero w tej chwili zobaczyła, że Teresa jest w izbie.

              Ty tutaj? — zdziwiła się, jakby przestraszona. — A, to i dobrze, wszystko ci opowiem. Szepnął mi ten kierownik w bufecie...

Ale Teresa nie chciała słuchać. Przyszła do Jaworów rano, niespo­kojna jakaś, skarżyła się na Solarza, że o dzieci, o dom nie dba. Nawet się przy Jaworze nie hamowała — prawie rada jego niechętnemu mil­czeniu i skąpym, zgryźliwym słówkom. Narzekała i na Teklinego męża, Poresza, targownika, że niemądre bajki po okolicy rozpuszcza. Powsta­ła więc teraz szybko, jakby zawstydzona i jeszcze bardziej skłopotana.

-r- Konia ci, Tereniu, dać nie mogę, skoro tak... — zaczął Jawor.

■ •— Jest dorożka.

              A, prawda, dorożka. — Odetchnęli wszyscy, gdy wyszła, potyka­jąc się w pośpiechu o próg, i Aldona pomyślała z żalem do samej siebie, że nie lubi dzisiaj Teresy, że drażni ją wujna Tekla, że Konstanty ma może słuszność. „To wszystko dlatego, że się boję — przyznała się w du­chu. — Czego ja się boję?“

Konstanty stuknął się w czoło, wybiegł na podwórze.

              Tereska, Tereska — przywieź jeszcze skrzynkę piwa, zapłacę!

Wieczorem tego samego dnia Tadeusz Mróz posłał po naucżycielkę.

Gdy Gorzkówna przyszła, zastała go przy rozniecaniu ognia pod płytą kuchenną. Klęczał na jednym kolanie, pochylony ku drzwiczkom pieca, i rozłupywał w dłoniach, pomagając sobie stopą, szerokie, sosnowe ocioski. Brzask zorzy od okna grał na napiętych plecach. Spojrzała na smagły kark, na czarne pasemka włosów, podrygujące koło uszu, gdy prychał niecierpliwie w oporne iskry żaru. Szorstki zarys policzka za­palał się i gasł na przemian. Nie odwracając głowy przerwał jej bez­myślne zapatrzenie:              «

              Pomożecie mi, co? Jajecznica na pięciu chłopa i dla was. Chleb, kiełbasa — wiecie sami.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin