!Tadeusz Różewicz - Matka odchodzi.txt

(139 KB) Pobierz
Tadeusz Różewicz
Matka odchodzi
Wydawnictwo Dolnolšskie Wrocław 2001

Teraz
 

m"e.
ie. Te oczy, uważne i czule

Ócz, m,k, wszy*. widzšce patrz, "a urodziny
mordercę oczy madd pa.rza na "Ťgo

zaczyna i ciepła.
 

   t  Dzień  Matki.   Nie  pamiętam  czy  w  moim
Jutro   jest   Uzien   ivi<iu"	r                                moim

noc.
poranek był dniem matki. I

_ poezji
Wiesz, Mamo, tylko Tobie mogę to ta, mogę'to powiedzieć, bo jestem ju, miałem Ci tego powiedzieć, za życia si? tego słowa nigdy go nie powiedziałem Ojcu łem czy si? godzi co takkgo mowie
Wchodziłem w wiat PO^ do wyjcia, w ciemnoć... przeszedł widlłem J, okiem ryby kreta ptaka ca dlaczego tak trudno wypowiedzi te dwa

poetš", szuka się zastępczych słów żeby zakomunikować ten "fakt" wiatu, Matce. Oczywicie, Matka wie. O tym żeby co takiego powiedzieć ojcu nigdy nie mylałem... nigdy też Ojcu nie powiedziałem "Tato... Ojcze... jestem poetš"... nie wiem czy ojciec zwróciłby uwagę na takie słowa... byłby tak daleki... że spytałby mnie (czytajšc gazetę, jedzšc, ubierajšc się, czyszczšc buty...) "co tam (Tadziu) mówisz?"... było to przecież jakie "głupstwo" "co tam znowu?"... nie mogłem przecież powtórzyć jeszcze raz głoniej "Tato, Ojcze... jestem poetš"... Ojciec może by podniósł oczy znad talerza, znad gazety... patrzy zdziwiony a może nie patrzy tylko kiwa głowš i mówi "dobrze... dobrze" albo nic nie mówi. Napisałem wiersz Ojciec (w roku 1954) "Idzie przez moje serce/ stary ojciec..." nie wiedziałem czy Ojciec ten wiersz przeczytał, nigdy słowa nie powiedział... zresztš ja też tego wiersza Ojcu nie przeczytałem... teraz jest rok 1999... i mówię tak cicho, że Rodzice nie mogš dosłyszeć moich słów "Mamo, Tato, jestem poetš"... "wiem Synku" mówi Matka "zawsze to wiedziałam" "mów wyraniej" nic nie słyszę mówi Ojciec...
Przez wiele lat obiecywałem Mamie trzy rzeczy, że zaproszę jš do Krakowa, że pokażę Zakopane i góry, że pojadę z Mamš nad morze. Mama nie zobaczyła nigdy w życiu Krakowa. Nie widziała ani Krakowa ani gór (z Morskim Okiem w rodku) ani morza. Nie dotrzymałem obietnic... Minęło od mierci Mamy prawie pół wieku... (zresztš, przestaję się interesować kalendarzem i zegarem). Czemu Jej nie zawiozłem do Krakowa i nie pokazałem Sukiennic, kocioła Mariackiego, Wawelu... Wisły.
No tak! Syn mieszkał w Krakowie... młody "obiecujšcy" poeta... i ten poeta który tyle wierszy napisał dla matki i tyle wierszy dla wszystkich matek... nie przywiózł Mamy do Krakowa w roku 1947 ani w 1949... Nigdy mi nie przypominała, nie robiła wyrzutów.

Mama nie widziała Warszawy. Mama nigdy nie leciała samolotem, nie płynęła statkiem. Nigdy nie byłem z Mamš w cukierni, w restauracji, w kawiarni, w teatrze, operze... Ani na koncercie... byłem poetš... Napisałem poemat Opoztnada-nie o starych kobietach, napisałem wiersz Stara chłopka idzie brzegiem morza... Nie zawiozłem Mamy nad morze... nie usiadłem z niš nad brzegiem, nie przyniosłem muszelki albo bursztynowego kamyczka. Nic... i ona nigdy nie zobaczy morza... i nigdy nie zobaczę jej Twarzy i oczu i umiechu kiedy patrzy na morze... poeta. Czy poeta to człowiek, który pisze z suchymi oczami treny, bo musi dobrze widzieć ich formę? Musi całe serce włożyć w to, aby forma była "doskonała"...? Poeta, człowiek bez serca? A teraz ten lament przed publicznociš na jarmarku ksišżki na odpucie poezji, na giełdzie literatury. I nie mam nawet tej pociechy, że Mama "na tamtym wiecie" idzie przez Planty, przez Kraków, na Wawel... Czy w "niebie" jest morze nad którym siedzš nasze Matki w biednych salopkach, płaszczach, starych pantoflach i kapeluszach?... ale i teraz piszę - z suchymi oczami - i "poprawiam" te moje żebracze treny...
W rodku życia
Minęło szećdziesišt lat od wybuchu II wojny wiatowej.
Mam 77, 78 lat. Jestem poetš. Na poczštku drogi nie wierzyłem w ten cud... że kiedy zostanę poetš, czasem w nocy przebudzony przez senne strachy i upiory ratowałem się mylš pragnieniem "będę poetš" przepędzę upiory ciemnoć mierć... Wejdę w wiatło poezji, muzykę poezji, Ciszę.
Teraz kiedy piszę te słowa spokojne uważne oczy Matki spoczywajš na mnie. Patrzy na mnie z "tamtego wiata" z tamtej strony w którš ja nie wierzę. Na wiecie znów się toczy wojna. Jedna ze stu jakie toczš się bez przerwy od końca II wojny wiatowej aż po dzień dzisiejszy...

8
 

ale mama nie odeszła była z nami i będzie...
teraz kiedy piszę te słowa... badawcze oczy matki patrzš na
mnie
podnoszę głowę, otwieram oczy... nie mogę znaleć drogi, upadam, podnoszę się, słowa wypełnione nienawiciš trupim jadem wybuchajš rozszarpujš miłoć wiarę i nadzieję... otwieram usta żeby co powiedzieć "człowieka trzeba kochać" nie Polaka Niemca Serba Albańczyka Wiocha Żyda Greka... trzeba kochać człowieka... białego czarnego czerwonego żółtego
wiem, że te moje żebracze treny pozbawione sš "dobrego smaku"...
i wiem, że z rzeczy wiata tego zostanie... co zostanie?!
Wielki genialny mieszny Norwid powiedział:
Z rzeczy wiata tego zostanš tylko dwie, Dwie tylko: poezja i dobroć... i więcej nic...
Wielki Don Kichocie! Zostało Nic. I jeli my ludzie nie pójdziemy po rozum do głowy i nie zagospodarujemy tego rosnšcego Nic to... to co?! powiedz, nie bój się! co się stanie... zgotujemy sobie takie piekło, na ziemi, że Lucyfer wyda nam się aniołem, wprawdzie aniołem upadłym, ale nie pozbawionym duszy, zdolnym do pychy ale pełnym tęsknoty za utraconym niebem pełnym melancholii i smutku... polityka zamieni się w kicz, miłoć w pornografię, muzyka w hałas, sport w prostytucję, religia w naukę, nauka w wiarę.

Stefania Różewicz
[Wie mojego dzieciństwa]
Szynkielew jest wsiš, która należała do gubernii kaliskiej, powiatu wieluńskiego.
Czasy caratu. Sš we wsi dwa dwory: szlachecki i generalski. Sama wie jest duża. Mimo że nie jest taka biedna jak okoliczne wioski, jest w niej dużo biedy. Drogi sš tu okropne. W zimę to, jak nie ma mrozu, dosłownie trepy ginš w błocie, bo noga przy wycišganiu z błota nie utrzyma trepa. Trepy sš o drewnianych podeszwach. Buty posiada mało kto, to jest luksus. Kto je ma, to tylko kładzie na wielkš uroczystoć. Szkoły nie ma, do kocioła ludzie chodzš dziewięć kilometrów.
Przyjechałam do Szynkielewa majšc lat pięć. Ogromnie mi się tu podobało. Miałam dopiero lat pięć, nie zrozumiałam, ile się kryje przy pięknie przyrody nędzy ludzkiej na takiej nawet zamożnej wsi. Zaczęłam mniej więcej od dziesištego roku życia obserwować życie ludu. Najwięcej pamiętam z tego okresu rok 1905. Przyjeżdżali ludzie z miast i opowiadali, że ma już nie być cara, że w Łodzi ubrali kukłę podobnš do cara. Obwozili jš, aby go upokorzyć. To znów słyszałam, że w Rosji ugotowano jakiego kucharza. To zdarzyło się już w wojsku, więc była nadzieja, że może nie będzie już cara i nie będš ludzi wywozić na Syberię.
Wie była strasznie zaniedbana. Państwo zupełnie się nie starało o to, żeby poprawić byt ludziom, najlepszy dowód, że jaka mała szkółka musiała starczyć na kilka okolicznych wiosek. Dzieci dlatego prawie do szkoły nie chodziły, bo w zimę leżały wielkie niegi, przez które by nie przebrnęły, a wiosnš czy jesieniš rodzice znów nie mogli sobie pozwolić na próżnowanie dzieci, jak mówili, bo trzeba by jedno dziecko bawiło

13
 

14
drugie. Sama widziałam, jak trzyletnie lub czteroletnie dzieci musiały podczas nieobecnoci matek roczne lub mniejsze bawić i karmić. miertelnoć wród dzieci była wielka. Najsilniejsze żyły, a wštłych nie miał kto leczyć i nie było czym odżywiać.
Pamiętam, że kiedy weszłam do doć zamożnych gospodarzy. Matka była w polu. Dziecko, które w domu pozostało, leżało w kołysce w samej słomie, bo słoma na pewno była przedtem nakryta jakš szmatkš, ale dziecko już tę szmatę skopało nóżkami. Przykry był widok, że to dziecko załatwiło się i zaczęło jeć kał spod siebie. Higiena była okropna. Dzieci wieczorem kładły się spać bez mycia. Były przemęczone, bo przecież dziecko, które miało pięć lub szeć lat, pasło już gęsi. Nie dosypiały dzieci. Często widziałam, jak takie maleństwa wycišgane były z łóżek do pasania krów czy gęsi o godzinie czwartej lub pištej rano, zasypiały na jakiej granicy, a bydełko wtedy szło, gdzie chciało. Mój Boże, jak bardzo mi było żal dzieci, którym krowy lub gęsi uciekły nieraz z pola, a biedny pastuszek bał się, aby mu bydło nie poszło w szkodę. Leciały, goniły, a nie mogły podołać, to dostawały w domu bicie za złe pilnowanie.
Odżywiały się dzieci le. Bardzo często nie było chleba. Matka wtedy naprędce gniotła placek z pozostałych kartofli i trochę mški, piekła na blasze lub w popiele. Wielka była uroczystoć, jak dziecko dostało kawałek bułki lub cukierka. Cukierek był z najgorszego gatunku. Było w nim trochę farby z krochmalu, zamiast cukru sacharyna.
Miałam sposobnoć zaobserwować, jak okropnie żyjš małorolni. Ludzie, którzy tego z bliska nie widzieli, nie sš w stanie uwierzyć. Miał taki małorolny dwie lub trzy morgi ziemi, nieraz same piachy (a było dużo takich, co mieli morgę lub dwie), a dzieci dużo. Nieraz jeszcze była babka na tak zwanym wycugu. Pamiętam, że raz byłam w takiej izbie, nie było tam podłogi, tylko ubita glina - jedno mieszkanie, w którym się mieciła rodzina i króliki, aby mieć na więta mięso. Okno

było małe, zabite gwodziami, wcale się nie otwierało. U zamożnych były inne okna, o czterech szybach, dachy wszystkie słomš kryte.
Małorolni nie mogli utrzymać konia do pracy, więc musieli u bogatszych pracować, aby oni im za to pomogli czy to nawóz wywieć, czy zboża trochę zwieć. Zawsze bogaty sobie zwoził wpierw zboże, a biednemu zmokło. Na jesieni bogacze sobie orali i siali, a biedak, który chodził na tak zwany odro-bek, miał jeszcze żyto w polu. Jak już były przymrozki, nieraz widziałam, jak w żniwa małorolni znoszš do jakiej na wpół rozwalonej stodółki na plecach zboże. A...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin