Knut Hamsun - Wiktoria.rtf

(418 KB) Pobierz
1

 

Knut Hamsun

 

 

Wiktoria

(Przełożył: Czesław Kędzierski)


 

1

Syn młynarza wałęsał się tam i sam i rozmyślał. Był to chłopak czternastoletni, silny, ogorzały od słońca i wiatrów, pełen najróżniejszych pomysłów.

Gdy dorośnie, zostanie fabrykantem zapałek. Dopieroż to będzie awantura ucieszna, kiedy ukaże się z siarką na palcach i nikt nie będzie miał odwagi podać mu ręki. Jakiegoż respektu zażywać będzie wśród kolegów z racji swego diabelskiego rzemiosła!

W lesie rozglądał się za swymi ptaszkami. Znał je wszystkie, wiedział, gdzie ich gniazda, rozu­miał ich krzyki i odpowiadał im naśladując ich głosy. Nieraz już zanosił im kulki z ciasta, zagnie­cione z mąki z młyna ojca.

Wszystkie drzewa nad ścieżką leśną to jego dobrzy znajomi. Wiosną puszczał z pni oskołę, zimą zaś opiekował się nimi jak dobry ojciec, od śniegu je uwalniał, prostował gałęzie. Także hen w górach, w opuszczonym kamieniołomie żaden kamień nie był mu obcy; powykuwał w nich litery i znaki i poustawiał w takim porządku, jakby gminę parafialną dokoła swego pasterza. Dziwy dokonywały się w starym kamieniołomie.

Skręcił w boczną drogę i zszedł nad staw. Młyn był w ruchu, potworny i ogłuszający łoskot rozle­gał się dokoła. Przechodząc tędy zwykł głośno ze sobą rozmawiać. Każda kropla wody miała tu swoje odrębne, zamknięte w sobie życie, o któ­rym można było zawsze coś nowego powiedzieć; tam zaś, przy śluzie, woda spadała już w dół i wyglądała jakby tkanina lśniąca, rozwieszona do suszenia. W stawie, poniżej wodospadu, znaj­dowały się ryby; nieraz wystawał tam z wędką.

Gdy dorośnie, zostanie nurkiem. Tak, nur­kiem! Z pokładu okrętu będzie schodził wtedy w głębiny mórz, w krainy nieznane i królestwa, gdzie wielkie i osobliwe rosną lasy, chwiejąc się cicho i tajemniczo, i gdzie na dnie wznosi się zamek z korali. I wtedy z okna zamku królewna skinie na niego i powie: – Pójdź do mnie!

Wtem słyszy za sobą głos. To ojciec woła:

– Janek!... Przysłano po ciebie z zamku. Masz zawieźć młodych państwa na wyspę!

Pobiegł co tchu. Nowa i wielka łaska spłynęła na syna młynarza.

 

Dwór pański wznosił się na tle zielonego pejzażu niby mały zameczek, ba, niby pałac olbrzymi w samotni. Był to dom biały, drewnia­ny, z mnóstwem okien łukowych w ścianach i w dachu, a z wieży okrągłej powiewała flaga na znak, że w domu są goście. Lud nazywał dworek zamkiem. Przed dworkiem z jednej strony rozciągała się wąska zatoka, a z drugiej – wielkie lasy; w dali widniało kilka chat wieśniaczych.

Janek pobiegł na pomost i pomógł młodym ludziom wsiąść do łodzi. Znał ich od dawna: były to dzieci z zamku i ich koledzy z miasta. Wszyscy mieli na nogach buty wysokie, przydatne do brodzenia, Wiktoria natomiast miała tylko trze­wiki spięte klamrą. Była panienką dopiero dzie­sięcioletnią i dlatego też, kiedy dopłynęli do wyspy, trzeba ją było przenieść na brzeg.

– Czy mogę cię przenieść? – spytał Janek.

– Nie, ja! – rzekł Oton, panicz z miasta w wieku konfirmacyjnym, i wziął ją na ręce.

Janek stał i patrzał, jak ją Oton niósł wysoko na ląd. Słyszał, jak mu dziękowała. Po czym Oton zwrócił się do niego:

– A ty pilnuj łodzi... Jak on się właściwie nazywa?

– Janek – odparła Wiktoria. – Tak, on bę­dzie pilnował.

Pozostał sam. Tamci z koszami w ręku poszli w głąb wyspy na poszukiwanie jaj. Stał chwilę i medytował; chętnie by z nimi poszedł, łódź można przecież na brzeg wciągnąć. Ciężka? Wca­le nie! Chwycił łódź i do połowy na ląd wyciągnął.

Słyszał śmiech i paplaninę oddalającej się mło­dzieży. Ano – do widzenia. Właściwie mogli go byli zabrać ze sobą. Znał gniazda, do których by ich zaprowadził bez długiego szukania; znał niezwykłe, w górach ukryte jaskinie, w których gnieździły się ptaki drapieżne z owłosionymi dziobami. Nawet łasicę widział tam pewnego razu.

Zepchnął łódź z powrotem na wodę i popłynął dokoła na drugą stronę wyspy. Zrobił już kawał drogi, kiedy nagle usłyszał wołanie:

– Wracaj. Tu ptaki nam płoszysz!

– Chciałem jeno paniczom pokazać, gdzie można znaleźć łasicę. – odrzekł niepewnym głosem. Czekał chwilę. – A potem moglibyśmy okurzyć mrowisko? Mam przy sobie zapałki.

Nie dano mu odpowiedzi. Wtedy zawrócił i po­płynął znów do przystani. Tu ponownie wciągnął łódź na brzeg...

Gdy dorośnie, kupi od sułtana wyspę i nikogo na nią nie wpuści. Dostępu do wyspy będzie broniła kanonierka. Wasza Wysokość, oznaj­mią mu niewolnicy, łódź jakaś osiadła na mieliź-nie. Znajdujący się w niej młodzi ludzie zginą. Niech zginą!, odpowie. Wasza Wysokość, błagają o ratunek, moglibyśmy ich jeszcze ura­tować. Między nimi jest jakaś dama w białej sukni. Ratujcie ich!, rozkazuje głosem gro­mowym.

Tak więc po wielu latach spotyka znowu dzieci z zamku i Wiktoria do nóg mu pada i dziękuje za ratunek. Zbyteczne dziękowanie. Spełniłem tyl­ko swój obowiązek, odpowie. Możecie tu na mych ziemiach chodzić swobodnie, gdzie wam się żywnie podoba. A potem otworzyć każe bramy swego pałacu i ugości całe towarzystwo; potrawy każe podać na złotych misach, a trzysta czarnych niewolnic tańczyć będzie i śpiewać przez całą noc. Kiedy jednak dzieci pałacowe zbierać się będą do odjazdu, wtedy Wiktoria, nie mogąc zapanować nad sobą, do stóp mu się rzuci z łkaniem, że go kocha. Wasza Wysokość, po­zwól mi zostać, nie odtrącaj mnie, zatrzymaj mnie, panie, jako jedną ze swych niewolnic...

Wzruszony i rozmarzony powlókł się w głąb wyspy. Tak, musi stanowczo uratować dzieci zamkowe. Kto wie, może teraz właśnie zabłądziły na wyspie? Może Wiktoria zawisła między skałami i grozi jej niebezpieczeństwo? A on – wystarczy mu tylko ramię wyciągnąć, aby ją wyswobodzić.

Lecz dzieci, ujrzawszy go, zdziwiły się wielce. Czyżby ośmielił się pozostawić łódź bez opieki?

– Ty odpowiadasz za łódź – rzekł Oton.

– Mógłbym wam pokazać, gdzie rosną maliny – proponuje Janek:

Towarzystwo milczy. Jedynie Wiktoria ujaw­nia żywe zainteresowanie:

– Ach, maliny? Gdzież one rosną?

Panicz miejski wszelako inaczej zdecydował:

– Nie pora teraz na szukanie malin.

Janek odezwał się znowu:

– Wiem także, gdzie są muszle.

– A czy są w nich perły? – zapytał Oton.

– Pomyśl tylko, gdyby były w nich perły! – zawołała Wiktoria!

Janek odpowiedział:

– Nie, tego nie wiem. Ale muszle leżą daleko stąd, na białym piasku. Trzeba by łodzią podpły­nąć i jeszcze nurkować.

Pomysł całkowicie wyśmiano, a Oton rzucił:

– Tak, ty właśnie wyglądasz na nurka.

Janek począł ciężko oddychać.

– Gdybyście chcieli, mógłbym wejść na tamtą górę i duży kamień zepchnąć do jeziora – rzekł.

– A to po co?

– Ach, tak sobie. Zobaczylibyście, jak spada.

Ale i tę propozycję odrzucono i Janek milczał już zawstydzony. Potem z dala od innych, na drugim końcu wyspy, zaczął szukać ptasich jaj. Kiedy całe towarzystwo zebrało się znowu na brzegu przy łodzi, okazało się, że Janek uzbierał najwięcej jaj. Niósł je ostrożnie w czapce.

– Jakim sposobem znalazłeś tak dużo jaj? – zapytał panicz z miasta.

– Wiem, gdzie znajdują się gniazda – odparł Janek uszczęśliwiony. – Złożę je do twoich, Wiktorio.

– Stój! – krzyknął Oton. – Na co to?

Wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni. Oton wskazał czapkę i zapytał:

– Któż mi zaręczy, że czapka jest czysta?

Janek nic na to nie odpowiedział. Szybko minęło jego szczęście. Odwrócił się i poszedł z powrotem w głąb wyspy.

– Co mu się stało? Dokądże znowu się wlecze? – spytał Oton niecierpliwie.

– Dokąd idziesz, Janku? – woła Wiktoria i biegnie za nim.

Przystanął w postawie pokornej i odpowiedział głosem przyciszonym:

– Włożę jajka z powrotem do gniazd.

Stali chwilę i patrzyli na siebie.

– A potem pójdę do kamieniołomu, po obie­dzie – rzekł.

Wiktoria milczała.

– Wtedy mógłbym ci pokazać jaskinię.

– Tak, ale ja się bardzo boję – odparła. – Opowiadałeś, że w niej tak ciemno.

Wówczas Janek, mimo swego wielkiego stra­pienia, uśmiechnął się i rzekł odważnie:

– Tak, ale ja przecie będę z tobą!

 

Całymi dniami bawił się tam, hen na górze, w dawnym kamieniołomie. Ludziska nieraz go tam widzieli buszującego i rozmawiającego, jak­kolwiek był sam jeden; czasami udawał plebana i odprawiał nabożeństwo.

Miejsce to było od dawna opuszczone, kamie­nie mchem porosły i zatarły się wszelkie ślady rąk ludzkich. Ale wewnątrz owej tajemniczej jaskini syn młynarza wszystko uporządkował i bardzo pomysłowo przyozdobił, i tam też prze­bywał jako dowódca najwaleczniejszej w świecie bandy zbójników...

Uderza w srebrny dzwon. I w tejże chwili wskakuje do środka maleńki człowieczek, karzeł z brylantową sprzączką u czapy. To jego służący. Do ziemi się schyla w niskim pokłonie. Gdy nadejdzie księżniczka Wiktoria, wprowadź ją tu natychmiast – rozkazuje Janek głosem donoś­nym. Karzeł kłania się ponownie do samej ziemi i znika. Janek wyciąga się wygodnie na miękkim dywanie i duma. Poprosi ją, aby tam usiadła, po czym poda jej wyborne potrawy na misach srebr­nych i złotych; jaskinię oświetli płonący stos drewna. Za ciężką brokatową zasłoną w końcu jaskini mieścić się będzie jej łoże, a dwunastu rycerzy stanie na straży...

Janek podnosi się, wypełza z jaskini i nasłu­chuje. Rozlega się szelest i trzask gałęzi.

– Wiktorio! – woła.

– Jestem – brzmi odpowiedź.

Idzie jej naprzeciw.

– Prawdę mówiąc, boję się – rzekła.

Janek wzrusza ramionami i mówi:

– Dopiero co tam byłem. Właśnie wracam.

Wchodzą do jaskini. Janek wskazuje jej miej­sce na jednym z kamieni i objaśnia:

– Na tym kamieniu siedział olbrzym.

– Ach, nie mów mi o tym! I nie bałeś się?

– Nie.

– Tak, ale przecie opowiadałeś mi, że on ma tylko jedno oko. To na pewno zły duch.

Janek namyśla się.

– Nie, on miał dwoje oczu, ale na jedno był ślepy. Sam to mówił.

– Czy jeszcze co mówił? Albo lepiej wcale mi o nim nie opowiadaj.

– Zapytał mnie, czy chciałbym wstąpić do niego na służbę.

– Ale nie zgodziłeś się? Niech cię Bóg broni.

– Ano, nie dałem mu odpowiedzi odmownej.

– Oszalałeś? Chciałbyś być zamknięty w skale?

– Sam nie wiem. Na ziemi jest tak samo źle.

Milczenie.

– Odkąd przybyli chłopcy z miasta, jesteś z nimi tylko – rzekł.

Znowu milczenie. Janek mówi dalej:

– Gdyby chodziło o to, ażeby ciebie i łodzi wysadzić i na brzeg zanieść, to ja przecie jestem mocniejszy od nich wszystkich. Jestem pewien, że mógłbym cię nieść całą godzinę. Popatrz jeno.

Wziął ją w ramiona i w górę uniósł. Ona objęła jego szyję.

– Dosyć już, puść mnie.

Posadził ją z powrotem. Wiktoria zauważyła:

– Tak, ale Oton także jest mocny. On bił się już z dorosłymi.

Janek spytał niedowierzająco:

– Z dorosłymi?

– Tak, naprawdę. W mieście.

Milczenie. Janek zamyślił się.

– Dobrze więc, w takim razie skończyło się wszystko – przemówił wreszcie. – Teraz już wiem, co zrobię.

– Co?

– Przystanę do olbrzyma.

– Ależ co znowu, tyś naprawdę zwariował! – krzyczy Wiktoria.

– Ach, mnie już wszystko obojętne. Zro­bię to.

Wiktoria rozmyśla nad jakimś wybiegiem.

– Tak, ale on już nie wróci?

– Wróci – odpowiada Janek.

– Tutaj? – zapytuje pośpiesznie Wiktoria.

– Tak.

Wiktoria, blada, zbliża się ku otworowi jaskini.

– Chodź, pójdziemy stąd.

– Nie ma co się spieszyć – mówi Janek, który również pobladł. – On wróci dopiero o północy.

Wiktoria uspokaja się i zamierza ponownie zająć swe dawne miejsce. Jankowi jednak trudno opanować nastrój, jaki sam wywołał, groza wy­ziera ku niemu z kątów jaskini, dlatego mówi:

– Jeśli koniecznie już chcesz stąd odejść, to pokażę ci kamień z twoim imieniem.

Wyczołgali się z jaskini i odszukali kamień. Widok kamienia napełnia Wiktorię dumą i szczęś­ciem. Janek zaś przejęty jest do głębi, mógłby płakać z nadmiaru wzruszenia.

– Kiedy mnie już tu nie będzie, pomyśl o mnie czasem, patrząc na ten kamień.

– Dobrze – odparła Wiktoria. – Ale ty prze­cie wrócisz?

– Bóg jeden wie. Nie, pewnie już nigdy nie powrócę.

Wracają do domu. Janek jest bliski płaczu.

– Bywaj zdrów – odzywa się Wiktoria.

– Odprowadzę cię jeszcze kawałek.

Jakże zimno wypowiedziała te słowa: Bywaj zdrów; brzmiało to tak, jakby chciała powie­dzieć: Im prędzej, tym lepiej. Świadomość tego napełnia go goryczą i wywołuje gniew w zranio­nym sercu. Janek przeto zatrzymuje się nagle i mówi w szczerym oburzeniu:

– To jedno ci teraz powiem, Wiktorio: nie znajdziesz już nikogo, kto by tak dobry był dla ciebie jak ja. Tyle tylko ci powiem.

– Tak, ale Oton też jest dla mnie dobry – sprzeciwiła się.

– I owszem, weź go sobie.

Idą dalej kilka kroków w milczeniu.

– Dam sobie sam radę. O to niech cię głowa nie boli. Jeszcze nie wiesz, jaka mnie czeka nagroda.

– Nie. A jaka?

– Połowę królestwa dostanę. To jedno.

– Co ty mówisz? Naprawdę?

– A potem dostanę księżniczkę.

Wiktoria stanęła jak wryta.

– To pewno nieprawda?

– Prawda, on mi to powiedział.

Milczenie. Wiktoria mówi cichutko, do siebie:

– Jak też ona wygląda?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin