Krzysztof Kotowski - Zygzak.doc

(981 KB) Pobierz

Krzysztof Kotowski

 

 

 

Zygzak

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Elżbiety i Emilii

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

Twarz senatora Piotra Kamińskiego jak zwykle wyrażała spokój. Tak naprawdę prawie każdy, kto miał okazję spotkać senatora, odnosił wrażenie, że ma do czynienia z oazą spokoju.

Słowo „prawie” jest tu o tyle istotne, o ile ważną w życiu Kamińskiego postacią - wciąż, niestety - był jego najzacieklejszy przeciwnik polityczny Paweł Gurdoł, poseł zresztą.

Słynne kłótnie Piotra i Pawła wywoływały rozbawienie dziennikarzy i przyciągały wyborców do telewizorów skuteczniej niż brazylijskie seriale. Z obu powodów panowie szybko stali się częstymi gośćmi przy Woronicza 17 w Warszawie oraz, jak nietrudno zgadnąć, w mnóstwie prywatnych stacji telewizyjnych i radiowych.

Już sam ich widok, siedzących naprzeciwko siebie, gwarantował wydawcom programowym kasowe widowisko. Sucha, drobna twarz pięćdziesięcioletniego Gurdoła, o nieprawdopodobnych możliwościach mimicznych, zdradzająca neurotyczną wręcz potrzebę parcia w konflikt, a naprzeciwko niej - posągowe oblicze o kilka lat starszego Kamińskiego. Posiwiałe, choć gęste włosy, zadbane, również szpakowate wąsy, bystry wzrok.

Oczywiście jasne było, że prędzej czy później „rozmowy” te będą nieuchronnie zmierzać ku otwartej i zażartej bitwie o wrogie postawy wobec Kościoła, tak zwane wartości rodzinne, aborcję i wychowanie chrześcijańskie. Czyli o to wszystko, o czym społeczeństwo słyszało już tysiące razy i jak niezbicie wykazały badania, dyskusji na ten temat miało serdecznie dość. To powodowało, że Kamiński i Gurdoł pozostawali lekko za peletonem, ale właśnie im, jedynym chyba na scenie politycznej, wciąż jeszcze wybaczano te „ekscesy”, dzięki czemu mogli konsekwentnie trzymać się swoich ról. Ponownie sprawdzała się stara prawda, że ulubioną rozrywką polskiego społeczeństwa jest permanentne wkurzanie się przed telewizorem.

Inna sprawa, że fanatyczny i agresywny ton, jakim przemawiał Gurdoł, mógł wyprowadzić z równowagi samego Jezusa Chrystusa, z czego zdawali sobie sprawę nawet koledzy partyjni posła. W przewrotny sposób uspokajało to senatora Kamińskiego, usprawiedliwiało bowiem ogromną dawkę adrenaliny w jego krwi w czasie tych spotkań.

Ekstremalnie prawicowego typu myślenia Pawła Gurdoła nijak nie dało się zreformować liberalną retoryką Kamińskiego, co napawało brać dziennikarską nadzieją że ten pełen kolorytu serial z posłem i senatorem w rolach głównych nigdy się nie skończy. Swoją drogą ciekawe, że Gurdoł nie obrał sobie za ulubionego przeciwnika kogoś z klasycznej lewicy, tylko centrowego polityka z partii liberalnej.

Tego dnia jednak senator miał znacznie większy problem niż pyskówka w telewizji.

- Do cholery! - mruknął do siebie i przygryzł nerwowo wargi.

Mimo że robił to już dzisiaj dziesiątki razy, ponownie spojrzał na teczkę, która spoczywała na fotelu pasażera jego toyoty.

Samochód lekko szarpnął, więc silniej chwycił kierownicę. Był dobrym kierowcą. Prowadził pewnie i spokojnie. Stara, wysłużona corolla miewała grymasy, ale raczej nie zawodziła. Lubił ten wóz i nie zamierzał go sprzedawać. Senator często przywiązywał się do przedmiotów ze swego otoczenia. Z samochodami było podobnie. Wyglądało na to, że będzie to kolejne auto Piotra Kamińskiego, które wyzionie ducha, dostojnie rozsypując się w jego garażu, nie poznawszy drugiego właściciela.

Ulice świeciły pustkami, co nie było niczym dziwnym, zwłaszcza że właśnie minęła druga w nocy. Nastrój opustoszałej stolicy wzmagał co prawda delikatnie niepokój senatora, ale jego twarz nie zdradzała niczego niezwykłego. Przemęczenie widoczne w oczach polityka mogło być równie dobrze skutkiem pobytu na przydługim raucie o niekoniecznie fascynującym przebiegu.

Prawda jednak była taka, że najzwyczajniej w świecie się bał. I choć ten nieznośny niepokój, który niczym mały, ale niezwykle uparty krasnoludek wędrował od żołądka aż po samo gardło i z powrotem, nie dawał o sobie zapomnieć, na twarzy senator zachowywał jeszcze pozory niezmiennego opanowania.

Kaszlnął nerwowo. Mdłości zaczęły przybierać na sile, więc szybko opuścił szybę. Wiosenne powietrze uderzyło go w twarz i przyniosło chwilową ulgę.

Minął właśnie „błękitny wieżowiec” na placu Bankowym, przeciął aleję Solidarności i wjechał w ulicę Andersa. Zwolnił, aby wytrzeć boczne lusterko. Zrobił to bardziej dla opanowania nerwów niż ze względu na lepszą widoczność. Przy okazji rozejrzał się uważnie, dzięki czemu dostrzegł czarnego volkswagena golfa, który pojawił się za nim właściwie nie wiadomo skąd.

Z braku zajęcia zainteresował się chwilowym towarzyszem. Za kierownicą golfa tkwił niewielki człowieczek, raczej w okularach, ale senator nie był tego pewien. Światła samochodu zbyt go oślepiały.

Myśl, która właśnie wpadła mu do głowy, wydawała się dość głupia, ale mimo wszystko postanowił skręcić kilka razy bez ostrzeżenia w małe uliczki. Ponownie zerknął w lusterko i wolno wypuścił powietrze z płuc. Golf zniknął.

- Cholera! - wyrwało mu się ponownie, gdy dojrzał niewidoczną z daleka na tle ciemnego asfaltu sporą kałużę.

Corolla wpadła w lekki poślizg, ale łatwo dał sobie z tym radę. Po chwili wrócił na główną ulicę, licząc na to, że pomoże mu lepsze oświetlenie drogi.

- Chyba jednak jestem przeczulony - mruknął do buldoga przymocowanego na półce przed przednią szybą i wytarł chusteczką spocone czoło.

Dojazd do Izabelina zajął mu jeszcze dwadzieścia minut. Chwilowa samotność dobrze mu służyła. Zarówno żona, jak i córka jego zdaniem raczej nie ułatwiały mu pracy. Urlop, który spędzały w małym domku w Łazach, kupionym zresztą za psi grosz prawie dwadzieścia lat temu, dawał Kamińskiemu przynajmniej raz w roku czas na nieskrępowaną pracę. Sam również lubił tam jeździć, ale bardziej latem niż wiosną. Natomiast obie panie każdego roku z niewiadomych powodów wyjeżdżały na początku maja i opijały nad morzem święto robotnicze oraz kolejne rocznice Konstytucji 3 maja dużymi ilościami ginu z tonikiem i odrobiną cytryny. Po tygodniu zwykle wracały, aby w lipcu wyjechać ponownie, tym razem już w towarzystwie zmęczonego całym rokiem senatora.

Zofia Kamińska - żona wieloletniego działacza podziemnej Solidarności, a po roku 1989 czynnego polityka - swój strach z lat osiemdziesiątych zamieniła na nie skrywaną dumę. Wyrażała ją na różne sposoby, na przykład wypracowaną niegdyś w pocie czoła reprezentacyjną jak sądziła, miną. Pewna złośliwa kobieta z sąsiedztwa stwierdziła kiedyś, że w tym celu pani Kamińska długo obserwowała stado pawi mieszkających na stałe w parku Łazienkowskim.

Choć opinia ta mogłaby się okazać trochę krzywdząca, to trzeba przyznać, że pani Zofia wciąż nadużywała zdania: „To jest właśnie, drogie panie i drodzy panowie, mój mąż”. Nie miała konkretnych poglądów politycznych, choć niezmiernie lubiła wtrącać się do spraw męża, być może znudzona rolą kobiety mało czy też raczej w ogóle nie pracującej. Jej córka Magda - jak to kiedyś sama elegancko ujęła - olewała wszystko z góry, od pewnego czasu zajmując się głównie własnymi sprawami. Dzieliła swoją miłość do rodziców po równo, nie cofając się wszakże nigdy przed zjadliwym cynizmem, gdy tylko była zmuszona do rozmowy o polityce.

Po ukończeniu studiów szybko znalazła pracę w jednej z firm komputerowych na dziwnie brzmiącym stanowisku internet shareware programing supervisor (jej matka nigdy nie zrozumiała, na czym to polega) i temu się całkowicie oddała. W tym czasie spławiła kilku kandydatów na męża, których chorobliwie podejrzewała o większe zainteresowanie swoim ojcem niż nią samą. Staropanieństwo jej raczej nie groziło - była młoda i atrakcyjna - ale mimo całej miłości, jaką darzyła ojca, nie znosiła uchodzić za element na jego dworze.

- Pewnie przyjadą jutro po południu - przypomniał sobie Kamiński, wchodząc do domu.

Willa była duża i starannie urządzona w starym, choć może zbyt koturnowym stylu. Zdaniem senatora jej projektant nie miał zmysłu praktycznego. Nazbyt obszerny przedpokój, niepotrzebne aż dwie łazienki, kuchnia połączona z salonem - wszystko to powodowało, że Piotr Kamiński od dawna namawiał żonę do przeróbek, ale na razie bez skutku. Pod jej wpływem kupił ten dom od przyjaciela, także za jej sprawą wszystko tu na razie pozostawało bez zmian. Jedyne innowacje, jakie udało mu się przeforsować, dotyczyły kilku jego ulubionych mebli. Zamiłowanie do staromodnego wystroju wyniósł jeszcze z domu rodzinnego, ale tu nie napotykał oporu ani żony, ani córki. Co do reszty - bez większych protestów ustępował, zdając sobie sprawę, że ta willa to właściwie jedyna rzecz, na którą pani Zofia ma decydujący wpływ.

Senator wszedł do pokoju zwanego przez rodzinę „brązową biblioteką” i rozejrzał się. Umiłowanie porządku - cecha, którą na szczęście dzielił z żoną - widoczne było już na pierwszy rzut oka. Książki, starannie ułożone na półkach według wielkości, tematyki, a nawet wieku, pokrywały całą niemal powierzchnię ścian, aż po sufit. Pośrodku stał niewielki stoliczek, przed nim krzesło, metr dalej dwuosobowa, nieduża, ale wygodna skórzana kanapa, obok niej fotel. Dominował tu oczywiście brąz, ale sufit pomalowany był na biało, co zdaniem pani Zofii miało wprowadzić trochę światła.

Senator wciąż nie mógł zapomnieć o kłopotach niesionych w teczce pod pachą ale był pewien, że te kilka godzin snu, które mu jeszcze pozostały do świtu, pozwoli spojrzeć na całą sprawę z innej, może lepszej perspektywy. Ze wstydem przyznał się sobie, że tydzień bez jego kobiet upłynął mu zbyt szybko. Zdjął marynarkę, powiesił ją starannie na krześle i przez chwilę rozważał możliwość przeczytania kilku stron rozpoczętego poprzedniego wieczoru Domu na Sekwanie Whartona, ale gdy przypomniał sobie, która jest godzina, zrezygnował.

Rozsiadł się wygodnie w fotelu i postanowił trochę odpocząć. Teczkę ostrożnie - jakby była ze szkła - położył na stoliczku i lekko zmrużył oczy. Po chwili jednak otworzył je, ponieważ wydawało mu się, że usłyszał lekkie chrobotanie na schodach.

- Dzyndzel, to ty? - spytał cicho, licząc, że to tchórzofretka Magdy stara się zejść na dół.

Powoli unosił się z fotela, gdy na ścianie przedpokoju widocznej przez drzwi biblioteki, zaczął się powiększać jakiś cień. Światło padało od strony przedpokoju, ale pochodziło od małej lampki wiszącej tuż przy drzwiach wejściowych.

Cień był słabo widoczny, lecz senator dostrzegł go ponad wszelką wątpliwość. Gdy w drzwiach pojawił się niewysoki mężczyzna w okularach, Piotr Kamiński zdążył już wstać. Mężczyzna wymierzył pistolet w senatora, ale przez chwilę nie strzelał, być może chcąc się dokładnie przyjrzeć, czy osoba, którą widzi, jest tą którą spodziewał się tu zastać. Polityk nie miał jednak czasu nawet na to, aby zacząć się bać. Zdążył tylko dostrzec, że pistolet jest nienaturalnie długi za sprawą tłumika. Dwa strzały powaliły go z powrotem na fotel. Głowa, którą przeszyły kule, uderzyła mocno o ramię mebla, ale senator tego nie czuł. Już nie żył.

Mężczyzna podszedł bliżej, wciąż trzymając pistolet w wyciągniętej ręce. Gdy się upewnił, że ofiara jest martwa, otworzył teczkę, po czym mruknął z zadowoleniem. Następnie zamknął ją, przebiegł wzrokiem po bibliotece i zaczął dokładnie przeszukiwać dom.

 

Kierownik produkcji stał pośrodku studia numer 3; był wkurzony. Przeniesienie Porannej rozmowy z politykiem z małej „szóstki” do przynajmniej czterokrotnie większego studia, w którym się właśnie znajdował, uważał za nonsens. Tyle już razy dzisiaj pukał się w głowę z tego powodu, że narobił sobie siniaków na czole.

- Przyszedł, do cholery, czy nie?! - huknął przez mikroport leżący bezczynnie na stole i choć był aż nazbyt dobrze słyszany w reżyserce na górze, odpowiedział mu łagodny i raczej niezbyt donośny głos Marty Karskiej:

- Jeszcze go nie ma, Waldziu.

- A gdzie jest Adam? - spytał, po raz kolejny bezskutecznie przygładzając niezmiennie sterczące włosy.

- Wpadł tu na chwilę do mnie, czekamy.

- „Na chwilę”, akurat w to uwierzę - mruknął pod nosem, wyłączając mikroport, aby nikt go nie usłyszał, szczególnie zaś Adam Kniewicz, wydawca dzisiejszej Rozmowy... i bądź co bądź, jego szef.

Wszyscy doskonale wiedzieli, że Kniewicz spotyka się od kilku miesięcy z piękną realizatorką dźwięku, choć oni sami usiłowali specjalnie się z tym nie afiszować. W telewizji jednak mało jest rzeczy, które dałoby się ukryć przez ogółem kolegów, i każdy, kto pracował tu choćby pół roku, z pewnością miał okazję przekonać się o tym wielokrotnie. Plotki rozchodziły się na Woronicza szybciej niż prąd w kablach nad studiami, a wystarczyło dłużej zatrzymać wzrok na kimś, kto wyglądał tak jak Marta, aby można było zapomnieć o jakiejkolwiek tajemnicy.

Adam stracił wszelkie złudzenia już kilka lat temu, kiedy to pierwszy raz w kawiarence, właśnie przed „trójką”, pozwolił sobie na swobodną krytykę prowadzącego program. Był niedoświadczonym redaktorem świeżo po studiach i nie wiedział jeszcze, że pole minowe to plac zabaw w porównaniu z korytarzami bloku F przy Woronicza 17.

Gdy wysuszył szklankę z sokiem pomarańczowym, poszedł do pokoju redakcyjnego po drugiej stronie bloku, jakieś dwieście kroków od „trójki”. Kiedy tam dotarł, wszyscy wiedzieli już o nieroztropnych uwagach żółtodzioba, nie wyłączając samego zainteresowanego. Można się domyślić, że nie pomogło to Kniewiczowi w i tak niełatwej karierze. Szczęście wszakże sprzyjało mu - dzięki kilku życzliwym starszym kolegom szybko nauczył się unikać niebezpieczeństw i od pewnego już czasu pełnił funkcję producenta, co jak na trzydziestolatka było sporym osiągnięciem. Miał świadomość starej dziennikarskiej prawdy, że szczególnie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin