Stezala Tomasz - Kapitanowie 1941. t2 - Kryptonim 'Ubezpieczalnia' (MR).doc

(3396 KB) Pobierz

 

Tomasz Stężała

Kapitanowie 1941

Kryptonim Ubezpieczalnia

TRZY ARMIE

Bóg Honor Ojczyzna



Dramatis personae:

Nieczuja-Ostrowski Bolesław Michał - (pseudonim „Grzmot”, „Bolko”, „Tysiąc”) - kapitan (major) AK.

Nieczuja-Ostrowska Bronisława - żona Bolesława, matka Wandzi.

Nieczuja-Ostrowski Zbigniew - (pseudonim „Zabój”) - porucznik AK.

Morawski Jakub - pracownik folwarków Theodora Kaluzy.

Homel Władysław - (pseudonim „Lis”) - porucznik AK.

Klim Katarzyna i Robert - Polacy mieszkający w Elbingu.

*

Preuß Else - mieszkanka Elbinga.

Breitfeld Georg - SS-scharführer, Dywizja Zmechanizowana SS „Wiking”, potem Dywizja Grenadierów Pancernych SS „Wiking”.

Wendig Otto - Oberleutnant, dowódca baterii artylerii 21. Dywizji Piechoty.

Engbrecht Herbert - hauptmann, dowódca kompanii 3. pruskiego pułku 21. Dywizji Piechoty.

Siegfried Richard Schaper - Oberleutnant, dowódca kompanii 21. Dywizji Piechoty.

Schoepffer Eberhard - major, dowódca 400. pułku Landswehry w Elbingu.

Schoepffer Hilmar - leutnant, dowódca plutonu piątej kompanii 1. pruskiego pułku piechoty.

Kaluza Theodor - zarządca majątków Walichnowy.

*

Owczarskij Edwin Giermanowicz - kapitan NKWD odkomenderowany do 11. Korpusu Strzeleckiego i czasowo do 125. Dywizji Strzeleckiej.

Awiłow Borys Borysowicz - młodszy lejtnant 3. batalionu, 44. pułku 22 Dywizji Pancernej.

Bars Siergiej Iwanowicz - kapitan, dowódca trzeciej kompanii, 3 batalionu 466 pułku 125. Dywizji Strzeleckiej; potem 281. Dywizji Strzeleckiej Frontu Wołchowskiego /Leningradzkiego.

Sokołow Iwan Iwanowicz - żołnierz 281. Dywizji Strzeleckiej, podkomendny Barsa.


Wszystkich Państwa, których zainteresowały losy opisanie w niniejszej powieści, którzy chcą dowiedzieć się więcej o tematyce walk zapraszam na swoją stronę internetową www.TomaszStezala.pl. Można tam znaleźć mapy, zdjęcia, opisy uzbrojenia i inne materiały i informacje.


1942

Wiosna

Gdyby nie to, że robił to po raz kolejny i musiał wywrzeć dobre wrażenie na doktor Zofii, jak też na niemieckim felczerze, który im się przyglądał, chybaby zemdlał. Od zimna, wilgoci, wszechobecnych wszy, głodu i pleśni ludzie chorowali i padali jak muchy, więc jedyna lekarka na kilka łagrów - pani Zofia, potrzebowała pomocników, którzy zastępowali ją w czasie nieobecności, a także przyuczyli się do wykonywania prostych zabiegów. Tę niezwykłą kobietę, lekarza z powołania kochali wszyscy jeńcy, a co ważniejsze, z jej zdaniem liczyli się również Niemcy. Awiłow nie wiedział, że na setki obozów jenieckich dla sowieckich więźniów, tylko kilka miało swojego doktora. Jego obóz był jedynym, w którym funkcjonowało coś na kształt szpitala.

Przecinanie cuchnących wrzodów, oczyszczanie ich z ropy, rwanie zębów, stało się codzienną praktyką, w której Borys Awiłow uczestniczył. W obozie jenieckim awansował na sanitariusza, którego obowiązkiem było najpierw przytrzymać cierpiących, a potem dezynfekować i bandażować rany. Starając się utrzymać żołądek na wodzy i udawać obojętność, brudną szmatką na sosnowej drzazdze zebrał ropę zmieszaną z krwią, po czym sięgnął po pioktaninę. Mężczyzna leżący na blaszanym stole wciąż się trząsł, ale powoli dochodził do siebie. Borys otarł mu policzki z łez i ścisnął za ramię.

- Już dobrze, nie będzie cię bolało. Usiądź! Zabandażuję cię! - rzucił przez ramię. Leżący z trudnością podniósł się na łokciach, ciężko dysząc. Doktor Zofia i Niemiec wciąż byli w izbie zabiegowej i rozmawiali o czymś półgłosem łamaną niemczyzną. Jedno słowo powtórzyło się kilkakrotnie - „tyfus”. Lekarka intonowała je to prosząco, to gniewnie, a felczer z wyraźną irytacją. Potem padło jego imię, a on poczuł na sobie ich spojrzenia. Udając, że przygląda się opatrunkowi położył dłonie na stole, by opanować ich drżenie. Porucznik SS Praust często eliminował jeńców za najdrobniejsze przewinienia. Także tych funkcyjnych, którzy jak on, Awiłow, pomagali w szpitalu.

- Borys, zajmijcie się jeszcze tamtymi - doktor Zofia skinęła głową na kilku chorych czekających na prosty zabieg.

- Ja z panem doktorem muszę porozmawiać.

Borys pokiwał głową i zakończył wiązanie. Potem, przez dobrą godzinę walczył z podobnymi przypadłościami, zwichnięciami i zranieniami. Na koniec wstawił złamane przedramię w łupki i zmęczony klapnął na obity metalowy taboret. Dwóch lżej chorych zaczęło sprzątać izbę, więc wszedł do „gabinetu lekarskiego”. Prawdziwe meble, szafki szpitalne i apteczne nosiły ślady mocnego zużycia, ale były, zapewne, jako jedyne w całym kompleksie obozów. Kiedy rozchorował się jesienią i trafił do szpitala-umieralni, został jednym z pierwszych pacjentów doktor Zofii. Jej opieka i umiejętności uratowały mu życie i pozwoliły na powrót do sił. Ta niesamowita kobieta, żona zamordowanego przez sowietów polskiego oficera, opiekowała się nimi - Rosjanami jak swoimi dziećmi. Kiedyś zresztą powiedziała Borysowi, że przypominał jej syna, Kazimierza, który był w niemieckiej niewoli w Polsce. Miała nadzieję, że swoją pracą tutaj wśród jeńców pomoże mu odzyskać wolność.

Borys, gdy tylko poczuł się lepiej, pomógł przy sprzęcie, który lekarka sprowadziła z byłego wojskowego szpitala, jeszcze z polskiej armii. Był on w opłakanym stanie, gdyż porzucono go w przeciekającej szopie niedaleko Brześcia. Jako były student i człowiek z techniczną smykałką doprowadził do używalności lampę operacyjną i sterylizator. Naprawił i pomalował szafki i choćby ten stół zabiegowy, który wcześniej stał w prosektorium. Pani doktor kilkakrotnie prosiła go o pomoc przy naprawach, a komendant obozu wyrażał zgody na te prace. Przy okazji Borys Borysowicz przyglądał się zabiegom i uczył się. Zauważywszy to, doktor Zofia sama zaczęła mu pokazywać pewne procedury ciesząc się, że ma pojętnego ucznia. Jakoś tak w środku zimy Borys wyjawił jej zamiar ucieczki. Miał już ukrytą żywność, dodatkowe koce i zapałki. Chciał wykorzystać ostrą zimę do zmylenia pościgu i ucieczki na wschód. Zofia załamała ręce słysząc jego słowa. Zaraz też zadała mu kilka pytań, na które nie znalazł odpowiedzi. Dokąd chce uciec? Jak zdobędzie jedzenie, cywilną odzież, a potem dokumenty? Jak sobie da radę przy kilkudziesięciostopniowych mrozach? Przecież ludzie tu, w łagrze zamarzali! A czy pomyślał o zakładnikach, którzy zapłacą za jego wolność? Pewność siebie natychmiast go opuściła. Głupiec, nie wziął pod uwagę takich prostych spraw. Na początku marca doktor Zofia sama podjęła temat. Borys już wcześniej przyznał, że w Warszawie mieszkała siostra jego matki - Olga Kamieńska. Matka opowiadała mu, że jej siostra była znaną szansonistką i aktorką. On, jako pół Polak, pół Rosjanin oczywiście nie miał szansy nigdy spotkać się z rodziną matki, a jedynie znał ją z opowiadań i bardzo rzadkich listów, które docierały do jego domu w Moskwie.

Po około trzech tygodniach doktor Zofia szepnęła mu, że jego ciotka nadal mieszka w GG i że ucieszyła się, iż jej siostrzeniec żyje. Wtedy poddała mu pomysł ucieczki na zachód, do Polski. Tam dostanie dokumenty i zaopiekują się nim dobrzy ludzie. Borys znał sporo polskich słów, wiec mógł przecież uchodzić za kresowiaka. Awiłow szybko zapalił się do nowego pomysłu. Dzięki pani doktor otrzymał przydział do szpitala, który przestał być już umieralnią. Stale musiał wykonywać naprawy psującego się sprzętu oraz asystował przy zabiegach. Gdy na wiosnę pojawił się niemiecki oficer medyczny - Praust - Borysa wraz z kilkoma innymi jeńcami, jako sanitariuszy, wysyłano z poszczególnymi komandami do lasu. Musieli także zbierać chorych i zmarłych, a potem grzebać ich. Kiedy mróz odpuścił, nadszedł kolejny nieprzyjaciel - tyfus.

***

Piwo było już lekko skwaśniałe, ale pili je, by nie urazić gospodarza i jego rodziny. W chałupie było biednie, choć trójka dzieci wyglądała na opraną i czystą. Dzieci siedząc w kącie słuchały jakiejś bajki opowiadanej przez starszą kobietę, zapewne ich babkę. Gospodarz sięgnął po kankę i wlał sobie resztkę zawartości do blaszanego kubka. W końcu upewniwszy się, że pociechy są zajęte, skinął porozumiewawczo głową. Podnieśli się i wyszli z chałupy kierując się w stronę kwitnącego sadu. Mężczyzna co chwilę bacznie rozglądał się, po czym kucnąwszy wyciągnął spod krzaka szpadel.

- Tutaj, panowie, ukryłem... Jak zaglądałem rok temu, to wszystko dobrze wyglądało. Ja idę do obejścia stróżować. Jak zacznę krzyczeć, to wy macie uciekać. - Mruknął na odchodnym. Bracia Homelowie popatrzyli po sobie, po czym szybko uklękli. Michał chwycił łopatę i ostrożnie zaczął zdejmować ziemię. Pordzewiałe ostrze stuknęło wreszcie o deskę, którą oczyścili dłońmi. Z trudem unieśli ją i coraz niecierpliwiej zaczęli odgarniać szmaty, z których część rozpadała się pod palcami.

- Cholera, ale rdza - mruknął Michał. - Jak myślisz, da się odczyścić?

Władek wyciągnął mausera i otarł strzępem materiału. Przez chwilę uważnie go oglądał.

- Łoże pewnie trzeba będzie wymienić, ale reszta tylko z wierzchu zaszła rdzą. Sięgaj po następny.

Kolejny karabin był także nieźle zachowany, natomiast trzeci wyglądał, jakby i ze sto lat leżał pod krzakiem.

- Czekaj, coś tu jeszcze jest - Władek stęknął naprężając mięśnie. Ziemia powoli ujawniała swoją tajemnicę, a oczy braci rozszerzały się ze zdumienia. Na lufie i nóżkach ręcznego karabinu maszynowego widać było tylko pojedyncze plamki rdzy. Gorzej z amunicją, która wysypywała się z rozpadających się kartonów. Władek sięgnął do torby po oliwę i zaczął przecierać wydobyte przedmioty, a Michał owijał je w pergaminowy papier. Podsłuchana przez Michała rozmowa zaprowadziła ich do podtarnowskiej wsi, gdzie znaleźli taki skarb!

- Zanieśmy to na razie pod las, potem zobaczymy, co się da zrobić - zakomenderował Władek. Swój skarb włożyli do dołu, zasypali igliwiem i zarzucili suchymi gałęziami. Otrzepawszy się wrócili na podwórze. Gospodarz dłubał przy wozie, ale jednocześnie zerkał, co chwila w kierunku sadu.

- Dziękujemy panu. Bardzo się nam przyda - chłop pokiwał głową i zrobił chytrą minę.

- Wiem, gdzie też inne są. Ale to u znajomków na polu lub w lesie, a one za darmo nie oddadzą jak ja... - popatrzył na nich znacząco.

- Mamy pieniądze, możemy zapłacić...

- E tam, panie. Ale za to węgla na opał nie kupisz ani ziarna nowego na siew. Za te kontyngenty panie, żeby je szlag trafił i tego Hitlera! - chłop wojowniczo podniósł głos. Jego zagroda leżała na skraju wsi, bliżej lasu, co dawało mu odwagę, by krzyczeć.

- Ziarna to nie mamy, ale węgiel... - Michał otrzepał swój kolejarski mundur z ziemi. - Węgiel to może i dałoby się załatwić. Z Woli do torów daleko przecież nie macie, prawda?

Chłop pokiwał głową.

- To wiecie co, tutaj jeżdżą wagony z węglem ze Śląska do Przemyśla i dalej do Lwowa. Co jakiś czas worek czy dwa w lesie przy torze znajdziecie. A pierwszy to może i jeszcze w tym tygodniu, dobrze? A my do was za jakiś miesiąc zajedziemy, to nam znowu coś takiego dacie, co?

Uścisnęli sobie dłonie i pożegnali. Gdy kawałek odeszli, Władek nie wytrzymał:

- Coś ty znowu Michał wymyślił? Skąd ty węgiel weźmiesz? W kłopoty znowu się pakujesz!...

- Nie większe niż ty. Od miesiąca raz czy dwa razy w tygodniu jeżdżę teraz jako palacz w drugiej lokomotywie, co to dopycha skład z węglem pod górki. Jak co lepsze lokomotywy zabrali Niemcy na front, to zostały nam same ciuchcie. Pogadam z maszynistą, bo i tak tutaj nie mamy roboty, dopiero dalej. Więc skoczę do wagonu z workami, załaduję ze dwa lub trzy, a potem elegancko je wywalę. Żeby tylko chłop dupa nie był i nie podebrali mu tego węgla inni.

Brat klepnął go w plecy.

- To dobry pomysł. Można robić to regularnie i zrzucać węgiel dla ludzi, a nawet w taki sposób płacić za szmugiel. Może masz jeszcze jakieś inne genialne myśli?

Michał przez chwilę milczał, a potem łobuzersko się uśmiechnął.

- Mam też pomysł jak ukraść cały wagon. Może czołgu się nie da, ale jakąś małą armatkę?

Wybuchli jednoczesnym śmiechem. Za dwa dni Władek będzie jechał jako konwojent ciężarówką w tę stronę, to zabierze karabiny. A w fabryce Zieleniewskiego przywrócą je do należytego stanu.

Maj

Pułkownik Schoepffer wytarł usta serwetką i położył ją na stoliku koło pustego talerza. Z ukontentowaniem sięgnął po zachowane na specjalną okazję cygaro i zapalił je. Przez chwilę delektował się jego smakiem, po czym wstał i podszedł do siedzącej przy stole Matyldy. Ujął jej dłoń i pocałował.

- Może napijesz się koniaku? Od czasu twojego wyjazdu wciąż czeka... - żona popatrzyła z nadzieją na wymizerowaną twarz męża. Eberhard nigdy nie wyglądał tak źle jak teraz. Wyłysiał do reszty, a polowy mundur wisiał na nim jak na wieszaku. Najgorsze wrażenie robiła twarz - zżółkła, podkrążone oczy i długie, ciemne zmarszczki. Wczoraj nagle zadzwonił, że rano ma samolot i będzie lądował w Elbingu, na Eichwalde. Zaskoczona powiadomiła panią Krauss, by pomogła jej w sprzątaniu, a sama popędziła na zakupy. Z centrum musiała wziąć taksówkę, by się zabrać. Gotowała, smażyła, piekła cały wieczór przypominając sobie, co lubi jej tak dawno niewidziany mąż. Wraz z synem Hilmarem wylądował pod Leningradem w zamarzających bagnach, w otoczeniu tych dzikich bolszewików. Eberhard dostał już szkołę życia w koloniach, w Niemieckiej Afryce Południowo-Zachodniej i nie zwykł mówić czy pisać o trudnościach, by jej nie martwić. Odziedziczył to po nim ich syn, który rzadko kiedy skarżył się na sytuację na froncie. Chociaż Matylda, jak większość matek, potrafiła wyczuć, że jego pierwotny optymizm bezpowrotnie zniknął. Przywykłą do samotności telefon męża wielce uradował, ale jednocześnie zaniepokoił. Z doświadczenia wiedziała, że jego przyjazd wprowadzi zmiany do ich życia.

Przeszli do salonu, gdzie czekał już ulubiony placek z rabarbarem i koniak. Sama nalała sobie wiśniówki i usiadła naprzeciw męża. Zdjął mundurową kurtkę i rozsiadł się wygodnie. Milczał przyglądając się to złocistemu płynowi w kieliszku, to żonie, to prawie zapomnianemu pokojowi.

- Prawie zapomniałam, jak tu jest - powiedział cicho. Matylda uniosła się nieco ku niemu.

- Odprawili mnie, powiedzieli, że jestem za stary - wyrzucił z siebie z goryczą. Patrzyła na niego przerażona. Eberhard urodził się, by być żołnierzem. Ona i Hilmar byli zawsze na drugim miejscu. Nawet wtedy, kiedy pracował jako prokurent w firmie w Heiligenbeil.

- Ale jesteś w mundurze - stwierdziła z drżeniem i nadzieją w głosie.

- A tak, zostałem oddelegowany do dyspozycji Sztabu Generalnego. Pewnie dostanę jakiś garnizon w zapadłej mieścinie albo będę przekładał papierki w jakimś sztabie.

- Źle wyglądasz, Eberhardzie. Chorowałeś? Opowiedz mi, proszę cię bardzo - kucnęła koło jego fotela i chwyciła go za dłoń. Uśmiechnął się słabo.

- Jak wiesz, jesień i zimę spędziłem we Francji, w Amiens. Wtedy przyszedł rozkaz, przewiezienia nas na front wschodni. Hilmar pisał mi dużo więcej niż tobie. Szybko zdobywali nowy teren, wróg z rzadka podejmował walkę, a on martwił się, że idą na Petersburg, a nie na Moskwę. Pisał, że brakowało im ludzi, by obsadzać wszystkie pozycje, bo tak wielki to kraj. Pociągi zawiozły część składu mojego pułku do Hamburga, a resztę do Gdańska. Statkiem, w sztormie przepłynęliśmy do Rygi i tam czekało nas minus trzydzieści stopni mrozu. A my byliśmy w letnich mundurach z Francji, bo oczywiście nikt z dowództwa nie pomyślał o pięćdziesięciostopniowej różnicy temperatur! - zamilkł na chwilę przeżywając wciąż swoją wściekłość. - Mieliśmy prawie pełne stany, a gdy wreszcie dowlekliśmy się na pozycje, jedna trzecia wypadła, ciężko chora, z odmrożeniami rąk, nóg, twarzy. Nie wyobrażasz sobie moja droga, jak może wyglądać chłopak w wieku naszego syna, któremu odpadły uszy i połowa nosa. Trafiliśmy na szczęście na przygotowane pozycje, pod wioską, a właściwie kilkoma nędznymi chatami, które nazywały się Winjagolowo. Do końca ubiegłego roku mieliśmy generalnie szczęście, że bolszewicy opadli z sił i tylko od czasu do czasu nas nękali. Ale już w lutym, czterdziestego drugiego, przez kilkanaście dni musieliśmy codziennie odpierać ich wręcz samobójcze ataki. Wiesz... człowiek obserwując ich śmiertelną determinację zaczyna im naprawdę współczuć. Co może pchać tysiące ludzi do marszu pod karabiny maszynowe? Dodaj do tego mrozy, na niektórych pozycjach w okopach i ziemiankach lód, który gdy zaczął rozmarzać po prostu zatapiał je. Głód, wszy, brud i samotność. Ludzie szybko odchodzą od zmysłów, nawet oficerowie z doświadczeniem. Trzydziestoletni kapitan, weteran z Polski i Francji po prostu załamał się. Trzeba go było odstawić do psychiatryka.

- Ale ty wytrzymałeś...

Popatrzył na swoje dłonie popstrzone bliznami i plamami.

- Tak, wytrzymałem. Pewnie dzięki ordynansowi, który jak matka o mnie dbał. Codziennie dzwoniłem, pisałem raporty do dywizji, a kilkakrotnie pomijając drogę służbową - do korpusu, a nawet przez znajomości do Sztabu Generalnego. Z jednym tematem - zaopatrzenie! Przywieźli gazety, a tam na zdjęciach weseli żołnierze w zimowych kurtkach, przy piecykach, popijający gorącą kawę... A moich chłopców do szału to doprowadzało. W tajemnicy, a potem za przyzwoleniem oficerów robili wycieczki na przedpole i ściągali z Rosjan ich odzież. Straszne, ale człowiek zdesperowany i do tego jest zdolny. W końcu mnie samego gorączka dopadła, ze trzy dni leżałem bez przytomności w dywizyjnym szpitaliku. Już na mnie krzyżyk postawili. To przeniesienie, to zapewne zemsta za tą moją pisaninę...

- Wiesz, ale ja się cieszę, że jesteś w domu. Wiesz na jak długo?

- Mam miesiąc na podratowanie zdrowia. Do tej pory nie mogę jeszcze biegać, bo dostaję zadyszki. Jutro zadzwonię do szpitala i umówię się na konsultację. I marzę o domowej, gorącej kąpieli. Przygotujesz mi ją?

- Oczywiście, ale trzeba jeszcze trochę poczekać na zagrzanie się wody. Czy Hilmar pisał może do ciebie ostatnio?

Eberhard sięgnął do kieszeni mundurowej kurtki i wydobył z niej pomiętą kopertę.

- Z nim wszystko dobrze. Otrzymał niedawno awans na oberleutnanta... - ojciec zawahał się. - Pisze, że dostał dyzenterii i trafił do szpitala, i że mało brakowało... Lecz już wszystko jest w porządku i pewnie teraz znowu nudzi się w ziemiance. Należy mu się urlop, więc pewnie niedługo zjedzie. Może i ja jeszcze będę. To co, zobacz jak ta woda? - Schował kopertę do kieszeni, a gdy wyszła, wyjął ją i wrzucił pod palenisko kuchennego pieca. Na pewno starałaby się przeczytać, a on nie miał zamiaru straszyć ją ponurym listem od syna.

***

Doktor Zofia musiała być zarówno bardzo odważna, jak także zdesperowana, że wręcz pokłóciła się z felczerem SS o szczepionki. Także sam komendant obozu „przeżył” atak tej „bezczelnej” Polki, jak ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin