Antologia_Grozna planeta.rtf

(759 KB) Pobierz
Antologia_Grozna planeta

Grozna planeta.jpeg


 

Opowiadania

fantastyczno-naukowe

 

Groźna

Planeta

 

Przekład: Tadeusz Gosk

 

 

 

1980


Spis treści

 

 

Jurij Nikitin ZBYT PROSTE

Jurij Nikitin GROŹNA PLANETA

Władimir Firsow ŻYCIE I ŚMIERĆ

Kirył Bułyczow CZERWONY JELEŃ, BIAŁY JELEŃ

Kirył Bułyczow POŁOWA ŻYCIA

Dymitr Bilenkin TYLKO LÓD

Walerij Cyganow OPOWIEŚCI MARSJAŃSKIE


Jurij Nikitin

ZBYT PROSTE

 

 

Jan strzelił dwa razy i skoczył za rozżarzony złom skalny. Mógłby wprawdzie lepiej wykorzystać uzyskaną w ten sposób pauzę i przebiec jeszcze z dziesięć metrów, ale w słuchawkach hełmofonu słyszał wyraźnie chrapliwy oddech Miedwiediewa - młody zwiadowca niósł na grzbiecie nieprzytomnego Makiwczuka.

Wystrzelił jeszcze raz. Rogaty łeb potwora rozleciał się na strzępy, ale zza grzebienia skalnego wyłoniły się dwa inne potworne cielska i z przerażającą szybkością runęły w kierunku trzech kosmonautów.

- Zostaw nas - rozległ się w słuchawkach drżący głos Miedwiediewa. - Zdążysz jeszcze dobiec do rakiety. Osłonię cię ogniem...

- Daj spokój! - wykrzyknął ochryple Troll. - Moja mama często powtarzała, że kto ma wisieć, nie utonie...

Dał krótką serię z automatu i przebiegł kilka kroków. Do statku było około kilometra. Ten kilometr wydał się Miedwiediewowi dłuższy od megaparseka. Przez całą wieczność wlókł się po równinie z metalową bryłą na ramionach. Wściekłe ryki i wycie zwierząt przebijały się nawet przez ochronne filtry akustyczne.

Jednak rakieta była coraz bliżej i wreszcie dotarł do gładkiej pokrywy włazu. Teraz pragnął tylko jednego: zrzucić ogromny ciężar z ramion, usiąść i odpocząć, ale zaćmiona świadomość mimo wszystko rejestrowała coraz rzadsze trzaski strzałów...

Jan Troll obejrzał się, cisnął bezużyteczny automat z pustym magazynkiem w paszczękę najbliższego potwora i kilkoma gigantycznymi susami dopadł otwartego włazu. Wskoczył do wnętrza i zatrzasnął pokrywę. W sekundę później cały statek zadygotał od uderzenia wielotonowego cielska;

Zmordowany Żeńka leżał obok kapitana. Troll postał chwilę bez ruchu, a potem powiedział beznamiętnym tonem:

- Jesteśmy na miejscu. Rozbierajcie się i czujcie się jak u siebie w domu.

Ostrożnie zdjął z Makiwczuka jego pancerz. Żeńka wygramolił się ze skafandra, ale nie wstał z podłogi. Był tak potwornie zmęczony, że nie miał siły poruszyć nawet palcem. Troll klepnął go po ramieniu i popchnął w stronę wewnętrznych drzwi.

- Idź odpocząć - powiedział. - Sam sobie poradzę.

Następnego dnia rano Żeńka zabrał się do dezynfekcji i dezaktywacji skafandrów. Robota nie należała do najprzyjemniejszych, zwłaszcza po wczorajszych przeżyciach. Chłopak z trudem obracał ciężkie pancerze i ochrypłym głosem wyśpiewywał jakąś starą uralską balladę.

Głośnik nad jego głową odezwał się głosem Trolla:

- Hej, Caruso, kończ i maszeruj do mesy. Wygląda na to, że kapitan zamierza zmyć nam głowy.

W jedynej obszernej kabinie statku znajdowali się już kapitan i Jan. Kapitan miał zabandażowaną głowę, ale poza tym wyglądał nieźle.

- Siadajcie - powiedział Makiwczuk. - Zanalizujemy wczorajszy wypadek.

Z zaproszenia skorzystał tylko Żeńka, bo Troll nadal przemierzał kabinę długimi krokami. Utrzymywał, że w ten sposób lepiej mu się myśli... Tak więc Żeńka posłusznie usiadł, położył ręce na kolanach i popatrzył wyczekująco na kapitana, czując że ten ma do powiedzenia coś bardzo ważnego. Ale Makiwczuk skinięciem głowy udzielił głosu Trollowi.

- Te cholerne zwierzaki - powiedział Troll beznamiętnym tonem - mają uszy, które dadzą się porównać chyba tylko z piecem stalowniczym. Myślę tu naturalnie o piecu słonecznym. Mogą nimi ogniskować promienie na odległość do stu metrów. W punkcie skupienia temperatura osiąga dwa tysiące stopni. Jest oczywiste, że pod naszym słoneczkiem natura nie mogła stworzyć niczego podobnego.

Makiwczuk słuchał uważnie, chociaż wiadomość ta nie była dla niego żadną rewelacją. Żeńka zauważył, że kapitan z jakimś szczególnym napięciem wsłuchuje się w obojętny ton Jana, obserwuje jego oszczędne ruchy.

- ... ale tym razem - ciągnął Troll - wydarzyło się coś zupełnie na tej planecie niebywałego. Głupia chmurka zasłoniła słońce i zwierzę, które Makiwczuk jako jego odkrywca powinien nazwać swoim imieniem, nie mogło użyć swoich uszu i stało się niegroźne. Tak nam się przynajmniej wydawało. Ale tubylcy przypomnieli sobie nagle, że mają również szczątkowe zęby. A propos, dowódco, dlaczego rezygnujesz ze swojego prawa? Biolodzy nawet malutkie robaczki chrzczą własnymi imionami. Zobaczysz, co się będzie działo, kiedy zwalą się na tę planetę!

- A w jaki sposób się uratowaliśmy? - zapytał Makiwczuk, nie reagując na żart.

Żeńka uznał, że teraz on powinien opowiedzieć o potyczce i ucieczce.

- Potwory ryknęły ogłuszająco - zaczął. - Padliśmy na ziemię, a Jan zaczął strzelać. Straciłem przytomność, a po chwili ocknąłem się i usłyszałem, że Jan woła do mnie: Bierz kapitana na plecy i marsz do statku!” Zrobiłem jak mi kazał, a on tymczasem powstrzymywał atak potworów.

- I znów Jan - powiedział Makiwczuk z namysłem. - Nieustraszony, niezniszczalny Jan. Gdyby nie on, miejscowe kruki dziobałyby teraz nasze białe kości...

Troll, jakby to nie jego chwalono, nadal spacerował po kabinie.

- A co było na trzeciej planecie Układu Lenixa? - powiedział Makiwczuk tym samym tonem. - Pamiętacie supermgłę?

Pamiętali. Żeńka wzdrygnął się na wspomnienie jedynej przygody na tamtej planecie. Glob był spowity w warstwę chmur. Tak to wyglądało z orbity, ale kiedy wylądowali i wyszli ze statku...

Wszędzie była mgła, mgła tak gęsta, że niczego nie widzieli już w odległości centymetra od oczu. I ta martwobiała mgła tłumiła fale radiowe i zwyczajne krzyki. Zabłądzili jak smarkacze o trzy kroki od statku i mimo usilnych starań nie potrafili doń powrócić, tylko coraz bardziej się oddalali. Nie należało oczywiście wychodzić z rakiety całą trójką, ale skoro sondy radiowe nie wykryły śladów życia, wulkanów i innych niebezpiecznych zjawisk...

Najgorsze było to, że pogubili się nawzajem. A trudno sobie teraz nawet wyobrazić przerażenie, jakie ogarnia samotnego człowieka w tym białym całunie.

Wtedy nadszedł Jan. Odnalazł Żeńkę, a potem Makiwczuka. Sobie tylko znanymi sposobami odszukał drogę i zaprowadził ich wprost do włazu. Potem okazało się, że odeszli dość daleko od statku.

- Jak znalazłeś drogę? - zapytał Makiwczuk, poprawiając bandaż zsuwający mu się na oko.

- Drogę? - zdziwił się Jan. - Nie mówiłem wam? Po prostu nie zwracałem uwagi na mgłę. Szedłem jakby z zamkniętymi oczami albo po prostu je zamykałem. No i nierówności gruntu... Zawsze zapamiętuję wszystko, co znajduje się pod nogami. Odnalazłem drogę idąc po własnych śladach.

Makiwczuk skinął głową, ale Żeńka zauważył, że wyjaśnienia Trolla wcale go nie zadowoliły.

- Dobra - powiedział kapitan. - Aha, dwa dni temu podarłeś skafander przy upadku ze skały na Czarnym Płaskowyżu. Mimo to piekielny upał zupełnie ci nie zaszkodził...

Jan popatrzył na niego ze zdziwieniem.

- Martwi cię to? - zapytał. - Upadłem rozdarciem w dół i w ten sposób zatknąłem dziurę, a potem zespawałem powłokę.

- W warunkach polowych? - mruknął z powątpiewaniem Makiwczuk.

- W warunkach polowych - potwierdził Jan. - Jestem jedynym z absolwentów mojego rocznika, który potrafi to robić.

- Dobra - powtórzył Makiwczuk. - A co z ogniowymi formami życia na Aidzie?

Troll patrzył na niego ze wzrastającym zdumieniem.

- Przecież już wszystko dokładnie ci wytłumaczyłem - odparł wreszcie.

Makiwczuk klepnął ogromnymi dłońmi w blat stołu.

- Każdy wypadek rzeczywiście da się wytłumaczyć - powiedział - ale coś za dużo tych szczęśliwie zakończonych wypadków...

Uniósł się nagle i spytał:

- Powiedz mi, Janie, czy ty jesteś człowiekiem?

Troll drgnął, a Żeńka oniemiał ze zdumienia. Jan nie jest człowiekiem? Nie jest człowiekiem? Więc kim jest?

- Odpowiedz nam - wtrącił się Makiwczuk i dodał po chwili: - Oczywiście jeśli możesz.

Jan patrzył na nich szeroko otwartymi oczami i widać było, że jest okropnie zmieszany.

- Co wy? - wykrztusił wreszcie. - Zwariowaliście? Kim miałbym być, jak nie człowiekiem?

- Nie wiem - wyskandował Makiwczuk - ale bardzo chciałbym wiedzieć!

Żeńka nareszcie zrozumiał.

- Nie jest człowiekiem - wyszeptał z przerażeniem. - Nie jest... Wobec tego musi być agentem obcej cywilizacji zdolnym do przybierania ludzkiej postaci! Żeby nas szpiegować, zbierać informacje!

Troll zdołał się już opanować i teraz głośno się roześmiał. Ale w jego śmiechu dawała się wyczuć nutka zaniepokojenia.

- A więc jestem szpiegiem? - zapytał. - Wywiadowcą? Tym, jak mu tam, Lawrence’m, Matą Hari?

- Mata Hari była kobietą - poprawił Makiwczuk odruchowo, ale zaraz spoważniał. - Chociaż kto wie, tak jest na Ziemi, a tam u was może w ogóle nie ma płci...

- Dziękuję - powiedział Troll.

Już całkowicie wziął się w garść i z ciekawością przypatrywał się kolegom. A oni z każdą chwilą tracili pewność siebie.

- Przecież wcale nie utrzymuję - mruknął Makiwczuk niemal przepraszającym tonem - że jesteś agentem wrogiej cywilizacji. Wielokrotnie wyciągałeś nas z dość paskudnych sytuacji. Wszystko to przemawia na twoją korzyść. Inna rzecz, że wrogowie też czasem pomagają ze względów taktycznych. Wszystko jest możliwe. Na przykład to, że jesteśmy wam całkowicie obojętni i badacie nas ze zwykłej ciekawości. Chyba niczego się nie dowiemy o tobie, jeśli nam tego nie powiesz z własnej woli.

- Może więc jestem Supermanem z komiksów? - zapytał Troll ironicznie.

- Ale musisz sam przyznać - powiedział kapitan - że ktoś inny zginąłby nawet w znacznie łatwiejszych warunkach.

Troll popatrzył uważnie na swych kolegów i posmutniał. Trudno było sobie wyobrazić, aby Żelazny” Jan mógł mieć tak posępną twarz, żeby jego atletyczna postać skurczyła się i tragicznie zmalała.

- Janie, co ci jest? - zapytał Żeńka ze współczuciem.

- No dobrze - powiedział Troll - coś wam opowiem. Ale będę musiał was rozczarować, zwłaszcza Żeńkę. Nie jestem agentem tajemniczej cywilizacji. Nie jestem nim, chociaż widzę, że bardzo byście tego chcieli. To byłoby zbyt proste.

Stanął tak, aby twarz skryła się w cieniu. Potężne ręce skrzyżował na szerokiej piersi.

- To byłoby zbyt proste - powtórzył z goryczą. - Jeśli byliście kiedyś w moich rodzinnych stronach, to słyszeliście pewnie starą legendę, która mówi, że dopóki dziewczyna dochowuje wierności swemu wybrankowi, dopóty nic złego nie może mu się przydarzyć, dopóty nieszczęścia będą go omijać. No więc nad samym Bałtykiem mieszka Elza... Jasne? I nie mówcie mi nic o polu psychicznym, telekinezie, łączności pozazmysłowej przez nadprzestrzenie. Nie chcę nic słyszeć o tych pseudonaukowych bredniach, bo wiem, kto mnie ochrania. Jasne?

Żeńka siedział z rozdziawionymi ustami. Chętnie uwierzyłby nawet w agenta cywilizacji pozaziemskiej i w cokolwiek innego, ale żeby Jan w jakiś sposób był związany z kobietą?!

- Hm... - odezwał się Makiwczuk. Był bardzo zmieszany. - Tak, to taka historia...

Widać było, że mimo najszczerszych chęci nie potrafi znaleźć właściwych słów.

- A co będzie, kiedy ona wyjdzie za mąż? - wykrzyknął Żeńka z troską w głosie. - Miłość jest przecież tak nietrwała...

- Ona już wyszła za mąż - odparł Troll.

Żeńka znów rozdziawił usta, a potem zapytał:

- Wobec tego tu nie chodzi o miłość, prawda?

- Właśnie o miłość - odparł Troll z kamienną twarzą.

- Nie rozumiem - powiedział bezradnie Żeńka.

- Skoro ona wyszła za mąż...

- Nie martw się - pocieszył go Troll. - Jeszcze kiedyś zrozumiesz.

- Wybacz - powiedział Makiwczuk - że sprawiamy ci ból, że grzebiemy w krwawiącej ranie. Nic o tym nie wiedziałem, chociaż jako dowódca powinienem znać wszystkie fakty mające wpływ na stan ducha załogi. Jeśli więc możesz, powiedz kim ona jest?

- Zwyczajną mądrą kobietą. Piękną. Gdybym nie był o nią tak głupio zazdrosny, pobralibyśmy się. Ja jednak, przyzwyczajony do samotności w kosmosie, byłem zawsze zdania, że Elza zbyt swobodnie zachowuje się w towarzystwie swoich rówieśników. Potem wyszła za mąż. Podobno ma dobrego męża. Kiedyś go widziałem. Dość inteligentna twarz, gładko ogolony, schludnie ubrany, dobrze wychowany. Zajmuje się laserami.

- A co będzie - zainteresował się Żeńka - jeśli przestanie cię również kochać?

Troll wzruszył ramionami. W półmroku błysnęły jego białe zęby.

- Czemu straciliście humor? - zapytał wesoło. - Detektywi! Wykryli agenta obcej cywilizacji! Ze też coś takiego mogło wam przyjść do głowy! Nie, przyjaciele, to byłoby zbyt proste...


Jurij Nikitin

GROŹNA PLANETA

 

 

Ogromna szara ośmiornica rozpaczliwie usiłowała wydostać się spod żelaznej platformy. Para cienkich macek bardzo wolno, niczym na zwolnionym filmie, wypełzła spod żelastwa, niezdecydowanie zakołysała się w powietrzu, a potem chwyciła za krawędź kraty i spróbowała ją unieść. Bez powodzenia. Ciężka konstrukcja przechyliła się na bok i zmiażdżyła macki.

Ostre ciernie coraz silniej wbijały się w twarz. Żeńka zacisnął zęby i nieco uniósł głowę. Natychmiast w potylicy coś eksplodowało, do wyschniętego gardła wdarł się strumień słonego płynu, w oczach pociemniało.

O dwa kroki od niego kołysała się, stojąc na ogonie, gruba zielona żmija. Rozdęła kaptur. Jej zimna, śliska skóra lśniła w promieniach olbrzymiego czerwonego słońca.

Żeńka jęknął i opuścił głowę na pokrwawione ciernie. Z rozbitą głową i złamaną ręką trudno odpędzić nawet wróbla.

Ale żmija jakoś nie atakowała. Żeńka z trudem rozlepił opuchnięte powieki i ostrożnie poszukał wzrokiem rozkołysanej sylwetki. Żmija kołysała się w tym samym miejscu, a mokre łuski niezmiennie odbijały czerwone światło zachodzącego olbrzyma. Gad nie miał oczu ani groźnej paszczęki. I w ogóle to nie była żmija, tylko pokryty łuskami badyl z niewinną miotełką na szczycie.

Tak bardzo go to zaskoczyło, że znów uniósł głowę i popatrzył na tracącą siły gigantyczną ośmiornicę. Oczy przesłaniała mu czerwona mgła, w której rozbłyskiwały kolorowe iskierki, ale zobaczył dość, żeby wykrzywić pokrwawione wargi w niewesołym uśmiechu.

Drzewo wciąż zaciekle walczyło. Po szarych konarach przesuwały się zgrubienia podobne do bicepsów, z tłustej ziemi wypełzały białawe korzenie i też włączały się do walki, ale na próżno. Ciężki helikopter całą swą ogromną masą łamał, zgniatał, kruszył cienkie pędy...

Żeńka nabrał powietrza w płuca i usiadł opierając się na zdrowej ręce. Okolica zakołysała się, potem zawrót głowy minął i został tylko natrętny szum w uszach. Siedział na mokrej ziemi, tak mokrej, jakby dopiero co skropionej ulewnym deszczem.

Za walczącym rozpaczliwie drzewem wznosiła się masywna skała, pocięta błękitnymi szczelinami. Jej szczyt pokrywały czerwone i żółte porosty, w ciemnych rozpadlinach fosforyzował widmowo zielony mech. Gdzieś u podnóża szemrał strumień, ale za rozbitym helikopterem nie było widać - wody, tylko ciągnął stamtąd świeży podmuch chłodnego powietrza.

Nagle coś ukłuło go w przegub. Odsunął rękę i zaczął nią potrząsać, dławiąc się ze wstrętu. Wielka, niebieskawa stonoga wczepiła się w przegub i szybko, zaciekle rozdzierała skórę zakrzywionymi szczękami. Z rany trysnęła krew, popłynęła po bladej skórze i zmyła mokrego robala.

Żeńka jeszcze raz potrząsnął słabą ręką. Przegub go bolał, pod zdrętwiałą skórą szybko wyrastał wielki bąbel.

Ziemia pod nim była purpurowa i lepka. Nieco parowała, a przegrzane wilgotne powietrze miało lekko słodkawy posmak. Prawy rękaw ociekał krwią, stał się sztywny i ciężki.

Żeńka nawet w takim stanie mógłby doprowadzić helikopter do bazy. Sprawny helikopter. A do wschodu białego karla pozostały zaledwie dwie godziny. I tylko grube ściany statku mogą ochronić przed twardym promieniowaniem.

Zebrał siły, podkurczył nogi i wolno uniósł ciężkie ciało. W oczach znów zamigotały kolorowe iskierki, ale tym razem miał się na baczności i przemógł słabość.

No więc, towarzyszu Makiwczuk i nieustraszony Janie, przynajmniej pod tym względem was wyprzedziłem. Pierwsza mogiła! Co prawda bezimienna, ale zawsze! Łatwiej znaleźć igłę w stogu siana niż moje kości w gąszczach tej groźnej planety.

Żeńka ciężko zrobił pierwszy krok i ruszył w stronę helikoptera, ze wszystkich sił starając się utrzymać na nogach. Gałęzie pękały jedna po drugiej ze słabym chrzęstem. Słychać było lepki plusk spadających kropli. Helikopter osiadał coraz niżej.

Żeńka podszedł do niego, pochylił się z trudem i podstawił zdrowe ramię pod błyszczące dno. Zimny metal przyjemnie sparzył rozgrzane ciało. Trzaskały gałęzie, na buty tryskał ciepły, gęsty sok i z każdą chwilą ciężar maszyny coraz bardziej przytłaczał, miażdżył mięśnie. Zacisnął szczęki, sprężył się i ze wszystkich sił jak lewar uniósł na plecach helikopter. Zaszeleściły z ulgą oswobodzone gałęzie.

Nagle usta wypełniły się gorącą krwią. Żeńka odruchowo splunął i niemal równocześnie resztą sił szarpnął platformę w górę i w bok. W oczach znów pociemniało, zamigotały w nich czerwone kręgi. Stracił równowagę i wpadł w dudniącą ciemność. Spadał bardzo długo.

Gdy tylko otworzył oczy, natychmiast spojrzał na ogromne słońce zajmujące pół nieba. Wisiało tuż nad horyzontem. To znaczy, że leżał bez zmysłów najwyżej piętnaście minut. Nie tak znów długo, jeśli wziąć pod uwagę jego stan.

Wziął się w garść i wstał. O trzy kroki od niego wśród mięsistych liści leżał ciężki automat.

Machinalnie pochylił się, zagarnął zdrową ręką pas i obszedł drzewo, wlokąc wypolerowaną kolbę po mokrej trawie.

Popękana skała zwisała groźnie nad nieśmiałym strumykiem, który niepewnie przemykał się między brunatnymi kamieniami. Najwidoczniej stare koryto zupełnie się już zamuliło i woda właśnie dopiero co zaczęła szukać nowej, wygodniejszej drogi.

Żeńka prześledził wzrokiem bieg strumyka-zwiadowcy i natychmiast dojrzał, że święci się coś niedobrego. Nieco dalej, u podnóża skały, wznosiła się wielka biała kopuła. Mrowiła się przy niej szeleszcząca masa jakichś wstrętnych stonóg. Niektóre z nich niosły jeszcze żywe owady. Jeden, szczególnie duży okaz, ciągnął do swojego mrowiska szarą mysz ze zwisającymi bezwładnie łapkami. Owad przypominał dwucalową skolopendrę.

Pierwszy strumyk wody dotarł do kopuły, spróbował ją wyminąć, ale szybko wymacał korytarze prowadzące w dół i radośnie popłynął do podziemnych galerii, magazynów, komórek z gąsienicami i poczwarkami...

Stonogi jak na komendę porzuciły swoją zdobycz i popędziły w kierunku wody, chwytając mocno szczękami jakieś patyczki, suche źdźbła trawy, grudki ziemi. Niektóre same wskakiwały do zimnego strumyka, który jednak nabierał już siły. Nurt wyrzucał je na brzeg i jeśli nie zdążyły uciec na strop kopuły, zmywał je w dół. Przez setki otworów z mrowiska wyskakiwały w panice niebieskawe owady, drapały się na szczyt kopuły, zderzały się i spadały do zimnej wody, która unosiła je do podziemia. Niektóre niosły mokre poczwarki i gramoliły się z nimi na zbocze skały pod ciepłe promienie zachodzącego słońca. Stadko stonóg obsiadło rosnące w pobliżu rośliny, ścięło je ostrymi żwaczkami i wrzuciło do strumyka.

Jak w takiej sytuacji postąpiłby Jan?

Żenia, jak na jawie, zobaczył potężną postać swego starszego przyjaciela. Ostre spojrzenie nieubłaganie błękitnych oczu, czarna lufa automatu leżąca w zgięciu lewej ręki, spiżowa twarz bohatera. Jeden ruch palca i strumień oślepiającej plazmy tryska w siedlisko wstrętnych robali! Dym, czad, trzask i zamiast milionów malutkich wrogów mamy tylko kupkę popiołu...

Podniósł automat, niezgrabnie przycisnął wypolerowaną kolbę do lewego ramienia, zrobił parę kroków w górę strumyka. Właśnie w tym miejscu skała zawisła nad wodą.

Wybrał miejsce, starannie w nie wycelował... Grzmot, kurz, świst przelatujących nad głową odprysków kamienia. Właściwie należało strzelać zza osłony, ale był zbyt słaby, aby chciało mu się odwlekać chwilę śmierci.

Wystrzelił jeszcze jedną serię pocisków. Cała ściana granitu chybnęła się do przodu, pękła u nasady i rozpadła się na ogromne bloki. Głazy waliły się w strumyk i zagradzały mu drogę. Grunt dygotał pod ciężkimi uderzeniami. Wreszcie runęła jeszcze jedna ściana. Nad miejscem, gdzie przed chwilą płynął strumień, uniosła się chmura kurzu i drobnych kamiennych odprysków.

Żenia upuścił automat i zawrócił. Co by powiedział Jan, gdyby dowiedział się, że uratował siedlisko krwiożerczych stonóg i w dodatku porzucił broń!

Tym razem musiał obejść skałę z drugiej strony, gdyż starą drogę przegradzała mu zaimprowizowana tama. Ale musiał dotrzeć do strzaskanego helikoptera, żeby przy nim doczekać się wschodu śmiercionośnej gwiazdy, w swojej ostatniej minucie mieć przed oczyma cząstkę dalekiej, ojczystej Ziemi...

Wypadło mu przechodzić koło bagienka, na którego brzegu pasło się całe stado jednorożców. Z tymi żywymi czołgami zetknęli się już pierwszego dnia. Tylko wspaniały refleks Jana uratował ich wówczas przed błyskawicznym atakiem szarżującego potwora. Jednorożce były zupełnie nieobliczalne. Czasem pasły się spokojnie jak bawoły szczypiące zieloną trawkę, aby za chwilę zamienić się w drapieżne bestie, przed którymi wszystko co żywe uciekało w góry, kryło się w norach, zakopywało w ziemi. Właściwie w ojczystej ussuryjskiej tajdze też żyje zwierzę, które lubi jagody i obgryza młode pędy, a przy okazji upoluje sobie jelenia lub łosia. Ale jednorożec miał masę bawołu, szybkość jelenia i zwinność kota.

Żeńka zerknął na czerwonego olbrzyma, który już do połowy skrył się za horyzontem, uśmiechnął się gorzko i ruszył wprost przed siebie. Co za różnica?

Jednorożce, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, niespokojnie dreptały tuż nad wodą. Dwa potwory weszły do ciepłego błocka i przeciągle ryczały, wyciągając przed siebie krótkie muskularne szyje. Pośrodku bagienka taplały się dwa tłuste jednorożątka, podobne do wyrośniętych prosiąt. Cielaki piszczały cienkimi głosikami, nie pojmując, dlaczego ciepła, bezpieczna kałuża stała się nagle taka głęboka i skąd się w niej bierze zimna woda.

Jeszcze i to... Zdaje się, że nadszedł dzień dobrych uczynków. Jednorożec do mnie z rogiem, a ja mu uratuję małe.

Już wchodził do bagna. Rzadkie błoto mlaskało i wciągało nogi. Żenia płakał z bólu i rozpaczliwie chwytał się zdrową ręką za wodne rośliny. Cielaki zamilkły na jego widok i tylko gapiły się przerażonymi ślepkami, ale rozwrzeszczały się natychmiast, gdy podszedł do nich bliżej.

Jednorożce poruszyły się niespokojnie i spróbowały wejść głębiej. Żeńka wbił zdrową rękę w błoto aż po ramię i chwycił pod brzuchem krągłe jędrne...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin