Zapomniane Krainy_Karmazynowy Cien_02_Gra Luthiena_Salvatore R.A.rtf

(1574 KB) Pobierz
Zapomniane Krainy_Karmazynowy Cien_02_Gra Luthiena_Salvatore R.A.

http://www.sklep.zysk.com.pl/product/image/1648/83-7150-795-X.jpg


 

R. A. Salvatore

 

Karmazynowy cień

tom II

 

Gra
Luthiena

 

 

Przekład Anna Krawczyk-Łaskarzewska


SPIS TREŚCI

 

 

PROLOG

Rozdział 1 MINISTERSTWO

Rozdział 2 DO GORZKIEGO KOŃCA

Rozdział 3 WYBUCH WALK

Rozdział 4 OCZY MĘDRCA

Rozdział 5 KROK PO KROKU

Rozdział 6 NIE W SWOIM ŻYWIOLE

Rozdział 7 KARMAZYNOWY CIEŃ

Rozdział 8 PORT CHARLEY

Rozdział 9 PRZYGOTOWANIA

Rozdział 10 MOSKITY

Rozdział 11 SKAŻONE!

Rozdział 12 FELLING DOWNS

Rozdział 13 NA MURY

Rozdział 14 ZMIERZCH

Rozdział 15 GRA W SZACHY

Rozdział 16 GRA LUTHIENA

Rozdział 17 IMPLIKACJE

Rozdział 18 CIEPŁE POWITANIE

Rozdział 19 NADEJŚCIE WIOSNY

Rozdział 20 POLA ERADOCH

Rozdział 21 GLEM ALBYN

Rozdział 22 OCZY W ODDALI

Rozdział 23 POZYSKIWANIE SOJUSZNIKÓW

Rozdział 24 ALBOWIEM MUSI

Rozdział 25 DUCHY

Rozdział 26 DEMON I PALADYN

Rozdział 27 DYPLOMACJA.

Rozdział 28 SŁOWO

EPILOG


PROLOG

 

Działo się to w czasach, gdy Eriador był pogrążony w mroku, król Greensparrow i jego książęta-czarnoksiężnicy uciskali Wyspy Morza Avon, a znienawidzeni cyklopi służyli w Gwardii Pretoriańskiej, sprzymierzając się z rządem przeciwko prostemu ludowi. Były to czasy, kiedy osiem wielkich katedr w krainie Avon, błogosławionych pomników duchowości wybudowanych w hołdzie wyższym mocom, służyło jako miejsca poboru podatków.

Ale były to również czasy nadziei, albowiem w północno-zachodniej części górskiego pasma zwanego Żelaznym Krzyżem, w Montfort, największym mieście całego Eriadoru, rozległo się wołanie o wolność, o otwarty bunt. Niegodziwy książę Morkney, pionek w grze Greensparrowa, zginął, a jego obnażone chude ciało zawisło na najwyższej wieży Ministerstwa, ogromnej katedry Montfort. Zamożni kupcy i ich cyklopowi strażnicy, zausznicy tronu, zostali przyparci do muru, zamknięci w górnej dzielnicy miasta, podczas gdy w niżej położonej części, w uboższych domostwach, dumni Eriadorczycy wspominali dawnych królów i wykrzykiwali imię Bruce’a MacDonalda, który przed wiekami poprowadził lud do zwycięstwa w zaciętej wojnie z cyklopami.

Właściwie był to drobiazg, świetlny punkcik w morzu czerni, pojedyncza gwiazda na ciemnym niebie w nocy. Książę-czarnoksiężnik nie żył, lecz król-czarnoksiężnik mógł bez trudu znaleźć kogoś na jego miejsce. Montfort znalazło się w ogniu zajadłej bitwy. Rebelianci powstali przeciw rządzącym i ich cyklopowym gwardzistom. Jednakże ogromna armia Avon jeszcze nie wkroczyła do walki ze względu na zimę. Z chwilą gdy ruszyła do boju, gdy potęga, której uosobieniem był Greensparrow popłynęła na północ, wszyscy zbuntowani przeciw królowi-czarnoksiężnikowi mieli zaznać prawdziwie mrocznej ery.

Ale rebelianci nie rozumowali w ten sposób. Staczali kolejne bitwy zjednoczeni i pełni nadziei. Tak zaczyna się każda rewolucja.

Wieści o walkach w Montfort wiele znaczyły dla dumnego ludu eriadorskiego, któremu przykra była każda forma zwierzchnictwa południowego królestwa Avon. Dumni Eriadorczycy zawsze czcili imię Bruce’a MacDonalda, a teraz z uwagą słuchali okrzyków na cześć nowego bohatera: pogromcy Morkneya, który zrządzeniem losu stał się przywódcą pączkującej rewolucji.

Okrzyków na cześć Karmazynowego Cienia.


Rozdział 1

MINISTERSTWO

 

Rewolta zaczęła się tutaj, w wielkiej nawie Ministerstwa, a wyschnięta krew zabitych podczas pierwszej bitwy wciąż jeszcze plamiła drewniane ławy i kamienną posadzkę, a także znaczyła strugami ściany i posągi.

Katedra została zbudowana przy murze oddzielającym społeczność kupiecką od gminu, toteż stanowiła ważny punkt strategiczny. W ciągu tygodni walk kilkakrotnie przechodziła z rąk do rąk, ale rewolucjoniści wykazywali tak ogromną determinację, że cyklopom nigdy nie udawało się zagrzać tu miejsca wystarczająco długo, by wejść na wieżę i odciąć zwłoki księcia Morkneya.

Tym razem jednak jednookie bestie przypuściły zmasowany atak i zachodnia brama Ministerstwa została wyłamana, podobnie jak mniejsze wejście do północnego transeptu katedry. Dwudziestoosobowe oddziały cyklopów wdarły się do środka i natychmiast napotkały zaciekły opór. Zakrzepłe plamy krwi na drewnianych ławach i kamiennej posadzce pokryła świeża warstwa.

W ciągu zaledwie kilku sekund nie było już bitewnych szyków, tylko bezładny tłum zagorzałych wrogów, którzy rąbali się nawzajem, zabijali i ginęli.

Odgłosy walk dały się słyszeć w niżej położonej dzielnicy miasta, na ulicach należących do rebeliantów. Siobhan, półelf i półczłowiek, oraz jej czterdziestu elfich towarzyszy – ponad jedna trzecia wszystkich elfów w Montfort – szybko odpowiedziała na zew. W murze wielkiej katedry, łączącym ją z niższym Montfort, pomysłowe krzaty wyrąbały tajne przejście, korzystając z rzadkich przerw w walkach. Teraz Siobhan wraz z towarzyszami pospiesznie opuściła niżej położoną dzielnicę miasta i wspięła się po zawczasu przygotowanych linach do owego sekretnego korytarza.

Pełzając prymitywnym tunelem, wojownicy słyszeli zgiełk walk w nawie. Korytarz rozwidlał się i ciągnął przy murze dzielącym miasto, a potem wyginał, zgodnie z kształtem katedralnej apsydy. Zrobienie przejścia nie sprawiło krzatom wiele kłopotu – mimo iż masywna ściana miała co najmniej kilka metrów grubości, wiele tuneli już istniało, gdyż potrzebowała ich ekipa zajmująca się sprzątaniem katedry.

Niebawem elfy skierowały się na zachód. W pewnym miejscu tunel gwałtownie się urywał i kończył drabinką, która prowadziła na wyższy poziom. Skierowały się na południe, a następnie jeszcze dalej na zachód i w końcu na północ, zataczając w ten sposób pełne koło po obwodzie południowego transeptu. Wreszcie Siobhan odepchnęła głaz i wyczołgała się na południowe triforium, rząd odkrytych arkad kilkanaście metrów nad podłogą, biegnący wzdłuż nawy od zachodnich drzwi aż do otwartej przestrzeni na skrzyżowaniu transeptów. Piękna kobieta półelf westchnęła z rezygnacją, odgarniając z twarzy długie, pszeniczne pukle i spoglądając na okropne sceny w dole.

– Celujcie dokładnie – pouczyła swych elfich towarzyszy, którzy stłoczyli się za jej plecami i ustawili na krawędzi empory. Rozkaz nie wydawał się konieczny, gdy zobaczyli plątaninę napierających na siebie ciał. Trudno było oddać celny strzał, ale niewielu łuczników w całym rejonie Morza Avon mogło się równać z elfami. Wielkie łuki śpiewnie jęknęły, a strzały przeszyły powietrze, by zadać cyklopom niechybną śmierć.

Jedna czwarta armii elfów, na czele z Siobhan, gnała wzdłuż triforium aż do zachodniego jego krańca. W tym miejscu, nadal dość wysoko nad posadzką, biegł mały tunel, który przecinał zachodni narteks i otwierał się na północne triforium. Elfy mknęły pośród cieni, omijając liczne posągi, które ozdabiały emporę. Na przeciwległym końcu mieściła się podstawa północnego transeptu, przez którego drzwi wdarli się kolejni cyklopi. Tylko nieliczni obrońcy starali się powstrzymać ich napór. Dziesięć elfów napięło łuki i wypuszczało strzałę za strzałą, urządzając cyklopowym najeźdźcom krwawą jatkę.

Walczących w nawie jednookich powoli opuszczało szczęście. Ich siły kurczyły się i nie zdołali podtrzymać impetu pierwszego ataku.

Potem nastąpił wybuch, bowiem najeźdźcy sforsowali bramę na końcu południowego transeptu taranem, rozbijając w ten sposób wzniesione tam barykady. Do środka wdarła się nowa fala cyklopów, której nie potrafili zahamować ani łucznicy na triforium, ani mężczyźni walczący w nawie.

– Wygląda na to, że zjawili się tutaj wszyscy jednoocy Montfort! – krzyknął elf stojący za plecami Siobhan.

Siobhan kiwnęła głową, nie mogąc się nie zgodzić z tą oceną. Najwyraźniej wicehrabia Aubrey, który wedle pogłosek został nowym dowódcą oddziałów królewskich w Montfort, uznał, że Ministerstwo jest w rękach wroga zbyt długo. Powiadano, że Aubrey to błazen, jeden ze zbyt wielu wicehrabiów i baronów-nieudaczników Eriadoru, którzy szczycili się królewską krwią i płaszczyli przed uzurpatorem władającym Avon. Bez wątpienia był to błazen, niemniej jednak przejął kontrolę nad gwardzistami Montfort, teraz zaś szarogęsił się w katedrze, walcząc z siłami rebeliantów.

– Luthien to przewidział – jęknęła Siobhan, mając na myśli swego ukochanego, któremu Opatrzność wyznaczyła rolę Karmazynowego Cienia.

Rzeczywiście, zaledwie tydzień wcześniej Luthien powiedział jej, że nie zdołają utrzymać Ministerstwa do wiosny.

– Nie damy rady ich powstrzymać – odezwał się elf za plecami Siobhan.

W pierwszej chwili kobieta miała ochotę wrzasnąć na towarzysza, zwymyślać go za szerzenie pesymizmu, ale znowu zabrakło jej silnych kontrargumentów. Wicehrabia Aubrey chciał odzyskać Ministerstwo i robił wszystko, by osiągnąć swój cel. Teraz nie chodziło już tylko o obronę wielkiego gmachu. Rzecz sprowadzała się do tego, by wyprowadzić z niego jak najwięcej żywych osób.

A przy okazji porządnie zaleźć za skórę cyklopom.

Siobhan naciągnęła cięciwę łuku. Strzała z głuchym odgłosem wbiła się w pierś jednookiego, który właśnie zamierzał się wielkim mieczem na powalonego przez siebie mężczyznę. Cyklop stał zupełnie nieruchomo i wpatrywał się ogromnym ślepiem w drżące jeszcze drzewce, jakby nie pojmując, co mu się przytrafiło. Jego przeciwnik powstał i zamachnął się pałką tak mocno, że zmiażdżył konającej bestii twarz, przyspieszając jej upadek na posadzkę.

Mężczyzna obrócił się i spojrzał na triforium. Na widok Siobhan uniósł pięść w geście zwycięstwa i wdzięczności. Zaledwie dwa susy wystarczyły mu, by znaleźć się w ogniu kolejnej walki.

Cyklopi nadchodzili rzędem z południowego końca mrowiącego się tłumu. Spychając obrońców, starali się dołączyć do swoich sojuszników.

– Z powrotem do południowego triforium – nakazała swoim towarzyszom Siobhan.

Elfy popatrzyły na nią z niedowierzaniem. Gdyby wróciły do sprzymierzeńców po drugiej stronie, oznaczałoby to oddanie dogodnego punktu obserwacyjnego.

– Z powrotem! – zarządziła Siobhan.

Potrafiła przewidzieć dalszy bieg wydarzeń. Wiedziała, że niebawem utracą nawę, a wówczas cyklopi skierują wzrok ku górze. Grupa Siobhan mogła uciekać tylko trasą, którą weszła do środka: ukrytym pasażem łączącym przeciwległą ścianę wschodnią z południowym triforium. Piękna wojowniczka wiedziała też, że mają przed sobą długą drogę, a gdyby ten mały tunel nad zachodnimi drzwiami został zablokowany przez cyklopów, północna empora byłaby całkowicie odizolowana.

– Cały czas biegnijcie! – zawołała i chociaż niektórzy z jej towarzyszy nadal nie pojmowali rozkazu, nie zatrzymali się, by zadawać pytania.

Siobhan czekała u podstawy północnego triforium, oglądając się przez nawę na nadbiegające elfy. Była pewna, że jej grupie zwanej Przecinaczami uda się wymknąć, ale obawiała się, iż żaden z wojowników broniących nawy nie zdoła opuścić Ministerstwa żywy.

Tymczasem wszystkie elfy minęły ją i weszły w tunel. Siobhan już miała za nimi pobiec, ale obejrzała się do tyłu i poczuła przypływ nadziei.

Na jej oczach zapadła się mała, kwadratowa część tylnego końca katedry bezpośrednio nad tajnym przejściem, którego użył jej oddział, żeby wejść do Ministerstwa. Siobhan spodziewała się ogłuszającego huku, ale ku jej zdumieniu mur nie rozbił się na posadzce, gdyż podtrzymywały go łańcuchy, jakby był mostem zwodzonym. Jakiś mężczyzna w łopoczącej pelerynie wbiegł do środka i wgramolił się na przechyloną platformę. Przypadł do podłogi i dwoma susami dostał się na ołtarz pośrodku apsydy, a następnie skoczył do góry, unosząc swój wspaniały miecz. Siobhan uśmiechnęła się; pojęła, że chytre krzaty zajmowały się nie tylko tajnym przejściem. Zmajstrowały również ten most zwodzony, zapewne na rozkaz Luthiena, albowiem ów roztropny młodzieniec najwyraźniej przewidział grożące im niebezpieczeństwo.

Obrońcy Ministerstwa kontynuowali walkę, ale cyklopi oglądali się za siebie i czuli strach.

Powodem było przybycie Karmazynowego Cienia.

– Kochany Luthien – szepnęła Siobhan i uśmiechnęła się jeszcze szerzej, widząc, że do młodego Bedwyra dołączył jego wystrojony przyjaciel, niziołek Oliver deBurrows.

Oliver trzymał w jednej ręce swój wielki kapelusz, a w drugiej rapier, na jego plecach zaś łopotała fioletowa peleryna z aksamitu. Podbiegł do ołtarza i podskoczył tak wysoko, jak potrafił. Z trudem uchwycił się krawędzi. Wierzgając nogami i miotając się desperacko, niespełna metrowy Oliver próbował wgramolić się na ołtarz, ale nie zdołałby tego uczynić bez pomocy innego druha Luthiena, który chwycił go za tylną część ciała i popchnął do góry.

Siobhan była zadowolona, że Luthien ma tak mocne wsparcie, ale kiedy przyjrzała się nowemu przybyszowi, uśmiech zamarł na jej wargach. Zobaczyła kobietę, wojowniczkę z Bedwydrin, ojczystej wyspy Luthiena. Była wysoka, silna i niezaprzeczalnie piękna; miała zmierzwione rude włosy i zielone oczy, które lśniły równie intensywnie jak oczy Siobhan.

– W samą porę, Katerin O’Hale – szepnęła. Zdusiła przelotną zazdrość i pomyślała, że pojawienie się tych trojga, a także sześćdziesięciu wojowników, którzy sunęli z tyłu po moście zwodzonym, mogło oznaczać ratunek dla obrońców uwięzionych w nawie.

Pokonanie tunelu w obrębie zachodniego muru nie było łatwym zadaniem dla elfów. Siobhan żywiła uzasadnione obawy, że cyklopi odetną im drogę, i rzeczy wiście, jednookie bestie czekały na nich, przycupnąwszy nad zachodnim narteksem. Jednak obrona nie została jeszcze zorganizowana, toteż elfy z pomocą sojuszników z południowego tunelu przedarły się do południowego triforium i tylko kilka z nich odniosło niegroźne rany.

Wychodząc na emporę, Siobhan zauważyła, że teren walk nieco się przesunął. Obrońcy stopniowo przemieszczali się na wschód, w kierunku drogi ewakuacyjnej, którą przetarł dla nich Luthien wraz ze swoim oddziałem.

– Walczcie do ostatniej strzały – Siobhan nakazała swym towarzyszom. – I przygotujcie liny, żebyśmy mogli zejść do południowego skrzydła i przyłączyć się do naszych sojuszników.

Elfy skinęły głowami, ale ich ponure miny świadczyły o tym, że nie takiej komendy oczekiwały. Przecinacze atakowali szybko. Zazwyczaj wchodzili do akcji tylko z łukami i wycofywali się, zanim wróg zdobył się na odwet. Teraz jednak walczono w Ministerstwie i miano je utracić, wraz z wieloma istnieniami ludzkimi. Siobhan szybko wyjaśniła swoim druhom, że w przypadku tak znaczącej bitwy ich tradycyjna taktyka ataku i odwrotu jest bezużyteczna.

Luthien znajdował się w ogniu walki i ciął cyklopów swym wielkim mieczem, Ślepym Siepaczem, przewodząc grupie obrońców. Po bokach miał Olivera i Katerin. Niziołek – z wielkim kapeluszem przykrywającym długie, kręcone brązowe włosy – walczył rapierem i lewakiem, a kobieta dzierżyła lekką dzidę. Oliver i Katerin byli wspaniałymi wojownikami, podobnie jak ludzie w szykach za ich plecami, w półkolistej apsydzie. Ta zionąca gniewem grupa powalała wrogów i pełniła rolę tarczy obronnej dla sojuszników.

Jednakże dla cyklopów liczył się przede wszystkim Luthien, Karmazynowy Cień, pogromca Morkneya. Jednoocy widzieli już pelerynę wroga, a teraz mieli poznać jego słynny miecz o wielkiej, złotej, wysadzanej klejnotami rękojeści w kształcie nieokiełznanego smoka, którego rozpostarte skrzydła tworzyły jelec broni. Luthien był niebezpieczny: to przecież za jego sprawą Eriadorczycy odważyli się zbuntować. Gdyby cyklopi zdołali zabić Karmazynowego Cienia, szybko stłumiono by rewoltę w Montfort. Wielu jednookich zrezygnowało z zaciętego pościgu za młodym Bedwyrem, ale byli i tacy, którym starczyło odwagi na wejście Luthienowi w drogę, gdyż pragnęli zasłużyć na uznanie wicehrabiego Aubreya, zapewne przyszłego namiestnika miasta.

– Powinieneś walczyć lewakiem – stwierdził Oliver, widząc, że Luthien jest zmuszony pojedynkować się z dwiema bestiami naraz.

Na podkreślenie swoich słów niziołek nadstawił szeroką głownię sztyletu, żeby przeszkodzić zbliżającej się w jego stronę włóczni, i sparował cios wygiętym jelcem. Zwodniczo delikatny manewr nadgarstka pozwolił mu oderwać grot od cyklopowej włóczni, po czym niziołek zatańczył obok rozpołowionego drzewca i wepchnął sztych rapiera w pierś bestii.

– Dlatego, że lewa ręka powinna ci służyć nie tylko do utrzymywania równowagi – dokończył i znowu przybrał heroiczną pozę, opierając sztych rapiera o podłogę, a rękę z lewakiem na biodrze. Stał tak zaledwie chwilę, gdyż z boku zaatakował go kolejny jednooki.

Luthien uśmiechnął się, choć znajdował się pod silną presją i walczył z dwoma napastnikami jednocześnie. Odczuwał potrzebę spierania się z filigranowym przyjacielem, wykazania swojej wyższości.

– Ale gdybym walczył dwoma rodzajami broni – zaczął i gwałtownie pchnął Ślepego Siepacza do przodu, a potem cofnął miecz i zamaszystym ciosem odparł przeciwników – to czy mógłbym zrobić coś takiego?

Chwycił miecz w obie ręce i ruszył do przodu, wywijając ciężkim brzeszczotem wysoko nad głową. Ślepy Siepacz opadł w dół, a potem w bok. Siła tego dwuręcznego ciosu wystarczyła, by odepchnąć obie włócznie cyklopów i jeszcze oderwać grot jednej z nich.

Luthien znowu podniósł broń i wywijał nią nad głową, cały czas sunąc naprzód i zmuszając przeciwników do obrony.

Ślepy Siepacz nieustannie przecinał powietrze niby wcielenie furii, ale tym razem młodzieniec zmienił kierunek natarcia i zadał pchnięcie z lewej strony. Sztych miecza rysował kreskę jasnoczerwonej krwi od ramienia po klatkę piersiową bliżej stojącego cyklopa. Druga bestia zwróciła się ku brzeszczotowi, pewnie trzymając przed sobą włócznię.

Ślepy Siepacz rozciął właśnie tę włócznię, a potem jeszcze zbroję bydlęcia, i zatopił się głęboko w jego piersi. Cyklop zatoczył się do tyłu i upadłby, tyle że Luthien mocno dzierżył miecz, którego klinga utrzymywała rannego w pozycji stojącej.

Ocierając krew, drugi cyklop upadł i zaczął się odczołgiwać. Nagle stracił ochotę do pojedynku z młodym wojownikiem.

Luthien szarpnął miecz i jego ofiara runęła na podłogę. Miał wolną chwilę, zanim dopadł go kolejny jednooki przeciwnik, i nie mógł się oprzeć pokusie, żeby sprawdzić, czy zrobił na Oliverze odpowiednie wrażenie.

Nie zrobił. Oliver akurat zataczał rapierem małe kółka przy sztychu cyklopowego miecza i ten manewr najwyraźniej oszałamiał niezbyt rozgarniętą bestię.

– Finezja! – prychnął niziołek. Jego silny gaskoński akcent sprawił, że to trzysylabowe słowo zabrzmiało tak, jakby miało cztery sylaby. – Gdybyś walczył tak jak mówię, zabiłbyś ich obu. Teraz może będę musiał ścigać cyklopa, którego ty nie wykończyłeś, i własnoręcznie rozprawić się z tym paskudztwem!

Luthien westchnął bezradnie i odwrócił się w samą porę, by podnieść Ślepego Siepacza i sparować chytre uderzenie. Zanim zdołał przeprowadzić kontratak, dostrzegł jakiś ruch pod swoją wolną lewą ręką. Cyklop szarpnął się nagle i jęknął, gdyż w jego brzuchu ugrzęzła włócznia Katerin O’Hale.

– Gdybyś więcej walczył, a mniej gadał, już dawno byśmy stąd wyszli – napomniała go kobieta. Wyrwała włócznię z ciała ofiary i okręciła się na pięcie, żeby sprostać nadciągającemu z boku nowemu wyzwaniu.

Luthien potrafił docenić jej chełpliwy ton. Mieszkał i ćwiczył u boku Katerin przez wiele lat; ta dziewczyna potrafiła walczyć z najlepszymi, ale też bawić się z nimi. Od razu polubiła Olivera i jego skłonność do brawury, a niziołek bez wątpienia odwzajemniał tę sympatię. Teraz zaś, mimo straszliwej bitwy i nawet tego, że niebawem Ministerstwo miało ponownie wpaść w brudne łapy Aubreya, Katerin, podobnie jak Oliver, nieźle się bawiła.

W tym momencie Luthien Bedwyr uświadomił sobie, że otaczają go jego najlepsi przyjaciele.

Jakiś cyklop ryknął i rzucił się na niego. Młodzieniec przykucnął, żeby odparować uderzenie, jednak bestia gwałtownie się wyprężyła i padła na twarz. Luthien dopiero wtedy zauważył strzałę w jej czaszce. Spojrzał w górę, w miejsce, skąd mógł celować łucznik. Na triforium, kilkanaście metrów nad posadzką stała Siobhan. Z jej ponurej miny Luthien łatwo wywnioskował, że nie była zadowolona, widząc go w towarzystwie Katerin O’Hale.

Z ewentualną sprzeczką musiałaby jednak zaczekać do następnego dnia. Teraz Luthien miał przed sobą zmagania z kolejnymi bestiami. Wojenny szyk opuścił apsydę i pokonał odsłoniętą powierzchnię transeptu, ale nie mógł kontynuować marszu, gdyż Luthien i jego towarzysze walczyli na trzy strony. Wielu uwięzionych obrońców Ministerstwa zasiliło szeregi rebeliantów, ale jedna grupa nadal pozostawała poza ich zasięgiem, zaledwie dziesięć metrów od miejsca, w którym znajdował się młodzieniec.

Tylko dziesięć metrów, ale na tej przestrzeni było co najmniej kilkunastu cyklopów.

– Zorganizujcie odwrót! – Luthien zawołał do Katerin.

Dziewczyna zerknęła na niego i od razu domyśliła się, co chciał zrobić. Zamiar był niesłychanie śmiały, wręcz samobójczy, i Katerin instynktownie pragnęła stanąć do walki u boku ukochanego mężczyzny. Była jednak sumiennym żołnierzem i wiedziała, jaką rolę ma do odegrania. Tylko Luthien, Oliver albo ona potrafili poprowadzić główną grupę z powrotem przez apsydę i dalej, przez wyłamany wschodni mur na ulice niżej położonej dzielnicy miasta, gdzie można było bezpiecznie się rozproszyć.

– Oliver! – wrzasnął Luthien i natychmiast musiał odeprzeć atak ohydnego, tęgiego cyklopa. Kiedy usłyszał szczęk broni za swoimi plecami, zorientował się, że przyjaciel usłyszał jego wołanie. Z całej siły podbił broń i ręce cyklopa, jednocześnie zaś podskoczył i szeroko rozstawił nogi.

Oliver przekoziołkował pod nimi, po czym, ustawiając sztych rapiera do góry, gwałtownie się podniósł. Cyklop był jednak imponującego wzrostu, toteż niziołek nie mógł zadać ciosu dokładnie tak, jak sobie zaplanował, czyli w przeponę i płuca bestii. Ostatecznie zdecydował się na zranienie brzucha. Cienki brzeszczot wszedł w ciało jak w masło i powstrzymał go dopiero gruby kręgosłup jednookiego.

Luthien odepchnął konającą bestię na bok.

– Jesteś pewien, że powinieneś to zrobić?– zapytał Oliver, widząc nową zaporę dzielącą ich od uwięzionych ludzi. Pytanie było retoryczne, albowiem niziołek nawet nie czekał na odpowiedź, tylko skoczył w tłum cyklopów i zaczął wywijać rapierem, tak że przyciągnął uwagę dwóch najbliżej stojących jednookich.

– Poznaliście mego wspaniałego przyjaciela? – zagadnął, gdy nad jego głową zaświstał Ślepy Siepacz, skutecznie niwecząc obronne manewry dwóch bestii. Oliver pokręcił głową z niedowierzaniem, zdziwiony nieustanną głupotą cyklopów. Tylko w ciągu ostatnich dwóch tygodni wraz z Luthienem stosowali tę sztuczkę ze dwadzieścia razy i zawsze okazywała się niezawodna.

Tymczasem znajdująca się w głównej grupie Katerin również pokręciła głową, po raz kolejny podziwiając harmonię, jaką Luthien i Oliver osiągali w walce. Uzupełniali się idealnie na każdym kroku i teraz, mimo trudnej sytuacji, sprawnie przedzierali się przez gromadę cyklopów, pokonując środkowe przejście między ławkami o wysokich oparciach.

Na górze, na podwyższeniu triforium, Siobhan i jej kompani wyczuli, co próbują zrobić Luthien i Oliver. Zrozumieli, że młodemu wojownikowi i niziołkowi, a także sześciu uwięzionym mężczyznom uda się zbiec tylko wtedy, gdy otrzymają wsparcie od łuczników. Katerin zdążyła już nakłonić grupę do zorganizowanego odwrotu, tocząc walki na odsłoniętej powierzchni transeptu i szybko zbliżając się do apsydy, toteż Siobhan i jej przyjaciele skoncentrowali ogień na miejscach przed oraz za Luthienem i Oliverem.

Zanim dwaj towarzysze dotarli do ławek, gdzie wciąż trwały walki, tylko czterech, ludzi trzymało się jeszcze na nogach. Jeden był martwy, a drugi czołgał się po drewnianej ławie, jęcząc żałośnie, gdyż miał wyrwane trzewia.

Jakiś cyklop przechylił się nad oparciem ławy z wycelowaną włócznią, żeby dobić nieszczęśnika. Luthien uprzedził go i rozciął mu gębę Ślepym Siepaczem, potwierdzając raz jeszcze, iż jego miecz zasługuje na swoją nazwę.

– Biegnijcie dalej! Do wyłomu! – polecił Oliver.

Troje z czterech mężczyzn skwapliwie podporządkowało się rozkazowi i pomknęło za niziołkiem. Czwarty odwrócił się i próbował pójść w ślad za nimi, ale w jego plecach utkwiła włócznia i ciężko osunął się na posadzkę.

– Musisz go zostawić! – Oliver wrzasnął do Luthiena, kiedy cyklopi zacieśnili krąg wokół nich. – Ale ty oczywiście nie możesz – mruknął pod nosem, gdyż dobrze znał swojego druha. Westchnął, nie po raz pierwszy, na myśl o powinnościach związanych z przyjaźnią.

Tymczasem Luthien odparł atak kolejnej bestii, a potem ukląkł i przerzucił rannego mężczyznę przez wolne ramię.

Dwaj towarzysze opuścili ławę bez większego trudu, ale przekonali się, że nawę blokuje tylu cyklopów, iż nie zdołają nawet dostrzec tych trzech uciekających istot, które wyłoniły się tuż przed nimi.

– Przynajmniej będzie służył jako tarcza – zauważył Oliver, mając na myśli człowieka zwisającego z ramienia Luthiena.

Luthienowi nie było do śmiechu. Burknął coś pod nosem i ruszył przed siebie. Zdziwił się, gdy pojedyncza finta pozwoliła mu powalić najbliżej stojącego cyklopa.

Natychmiast jednak zrozumiał, że po prostu miał szczęście. Kolejny cyklop naparł na niego z całej siły. Młodzieniec nie stał pewnie na nogach, toteż ograniczał się do walki obronnej, odparowując jedynie zajadłe ciosy. Wiedział, jakim zagrożeniem jest zwłoka, że czas działa na jego niekorzyść. Cyklopi przechodzili z ław na drugą stronę i atakowali wzdłuż nawy za jego plecami. Nagle Luthien Bedwyr uświadomił sobie, że zapłaci życiem za ratowanie rannego mężczyzny, ale mimo to nie żałował podjętej decyzji. Zdając sobie sprawę z konsekwencji swego czynu, zrobiłby to samo, gdyby ponowni...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin