Barret William - NA GRZBIECIE ŻÓŁWIA - LITERATURA AMERYKAŃSKA.rtf

(1405 KB) Pobierz

 

WILLIAM E. BARRETT

Na grzbiecie żółwia

 

Ten duży oddział szpitala misyjnego był przestronną salą ze ścianami pobielonymi i dwoma równymi rzędami łóżek. Je­szcze przed kilkoma miesiącami łóżek nie wystarczało, teraz tylko połową ich zajmowali chorzy. Ci, którzy potrzebowali leczenia, stracili zaufanie do tego szpitala, więc niewielu cho­rych przybywało. Na końcu przejścia stało biurko pielęgniar­ki; gabinetowa lampka ocieniona zielonym kloszem stanowiła jedyne światło w sali. Za biurkiem siedziała pielęgniarka. An­nę Sfcott, i cierpliwie wyjaśniała właściwości pewnych le­karstw młodej praktykantce Chince, siedzącej przy niej. Ro­biła to już tak często, że mogła nie skupiać się w pełni na tym, co mówiła. W ten wieczór udzielała wyjaśnień prawie machinalnie.

To był jeden ze spokojnych wieczorów. Chorzy leżeli ci­cho, nikt nie jęczał ani nie szlochał, nikt nie chrapał. Pano­wała w sali jakaś duszna cisza i Anne to odczuwała. Na biurku stała karafka z przegotowaną wodą — pryzmat, w któ­rym światło załamywało się tęczowo mnogością miniaturo­wych odbić jej twarzy. Oto tuzin maleńkich panien Scott, blondynek schludnych, wykrochmalonych, urzędowych. Anne, mówiąc zniżonym głosem do służbistej praktykantki, patrzyła na te swoje odbicia. Ostatecznie §zemuż by nie miało być ich aż tyle?

Wiele dziewcząt naraz było w Anne: idealistka i realistka, lękliwa i odważna, i uparta dziewczyna, która kochała męż­czyznę szalenie, i dziewczyna, która skończyła z miłością, rutynowana pielęgniarka, dobra znajoma śmierci, stojącej tuż obok w czasie jej pracy, a także wróg śmierci, walczący

o              życie ludzi jej osobiście obojętnych. Teraz Anne widziała własne twarze tak różne w lusterkach karafki i pomimo wszy­stko znała siebie — dramatyzowała siebie trochę, niezupełnie zadowolona nawet ze swojego wybranego „ja", bo nie miała nikogo, kto by jej przypominał, że jest kobietą — żadnych widzów mogących ocenić jej możliwości. Nastrój tego wie­czora ciążył jej, a takich wieczorów i nocy było dużo.

Nagle stary Chińczyk w pierwszym łóżku z lewej strony przejścia podniósł chudą rękę, sztywny palec wycelowany w sufit. Już nie zdołałby sięgnąć do dzwonka i tylko podno­szeniem zesztywniałego palca mógł ją przywołać. Odbicia w lusterkach karafki zniknęły, Anne stała się znów pielęg­niarką. Szybko podeszła do łóżka.

              Jakiś kłopot, Li Kwan?

Ton przybrała lekki, wesoły. Starzec spojrzał na nią, za­mrugał łzawiącymi oczami. Był niewiarygodnie stary i cho­ry, w myśl wszelkich lekarskich orzeczeń powinien nie żyć już od tygodni, a przecież nie wiadomo czemu, zdawałoby się wbrew logice, wciąż jeszcze żył. Przez długie tygodnie dogorywania tego pacjenta Anne przywiązała się do niego i on, jak wiedziała, przywiązał się do niej. Rozciągnął szero­kie bezzębne usta w uśmiechu.

              Ksiądz przyjedzie — powiedział.

Powtarzał to często, ale zawsze ze znakiem zapytania w gło­sie. Dziś jednak nie pytał. Zabrzmiało to jak rzeczowe stwier­dzenie faktu i na jego twarzy malowała się spokojna ufność. Dziewczyna patrzyła przez chwilę zdumiona, potem pogłas­kała go po ramieniu.

              Mamy nadzieję, że przyjedzie — powiedziała. — Nam wszystkim ksiądz jest potrzebny, Li Kwan. Zrobić coś dla ciebie?

              Ksiądz przyjedzie dzisiaj.

              Czy ja wiem...

Uporczywość tego twierdzenia wprawiła ją w zakłopotanie. Li Kwan nigdy dotąd nie był taki. Oczami dzisiaj nie zmęt- niałymi wpatrywał się w nią ze skupieniem, jak gdyby pro­sząc, żeby uwierzyła.

              Ksiądz przyjedzie zaraz w tym deszczu — powiedział.

On nie może — pomyślała — wiedzieć, że deszcz pada. Prze­cież tu w sali ani nie ma okien, ani szmeru tego cichego de­szczu nie słychać. I pomyślała, że może śmierć, trzymana zbyt długo w szachu, już stoi nad Li Kwanem.

              Zbadam tętno — rzekła.

Ujęła go za kościstą rękę i spojrzała na zegarek. Starzec zamknął oczy, nieomal uśmiechnięty. Naliczyła sto osiemna­ście uderzeń i to było w porządku. Od tygodnia jego tętno wahało się w granicach sto dwanaście do stu dwudziestu. Przyjrzała się choremu. Czy on śpi teraz, czy nie śpi? Ten Chińczyk jest niezgłębiony, wprost niedorzecznie prosty pod wieloma względami, ale skądinąd zgoła niepojęty. Chrześcija­nin niezłomnie wierzący, a jednak to jego ufne oświadczenie,

że ksiądz przyjedzie w deszczu, jakoś nasuwa myśl o pogań­stwie i dawnych bogach. W istocie Li Kwan nie mógł wie­dzieć, nikt nie mógł wiedzieć, i w ogóle przyjazd ksiądza, zważywszy sytuacją, był wysoce nieprawdopodobny, ale tą pielęgniarką, Amerykanką, przecież jakoś to wstrząsnęło, obudziło w niej nieledwie bojaźń. Chociaż miewała do czy­nienia z przywidzeniami osób bardzo chorych, to było coś innego.

Zmarszczyła lekko brwi, ale wróciła do biurka opanowana, znów chłodno i spokojnie urzędowa. Dawno już zrozumiała sens starego powiedzenia wojskowego — oficer martwi się samotnie w namiocie, nigdy przy swoich żołnierzach. Na py­tające spojrzenie młodej Chinki odpowiedziała krótkim przy­taknięciem;

              Będę teraz w laboratorium albo w kancelarii, w razie czego, Celeste — powiedziała.

Potrafiła być autorytatywna i władcza, ale te zawodowe postawy zostawiła za sobą w sali. Na ciemnym korytarzu jaś­niał tylko płomyk czerwonej lampki oliwnej przed krucy­fiksem. Zatrzymała się i popatrzyła na postać cierpliwego, umęczonego Chrystusa dziwnie żywą w pląsających cieniach.

Powoli z rękami złożonymi do modlitwy uklękła na klęcz- niku. Krzyż był dla niej symbolem Boga Wszechmocnego. Stworzyciela nieba i ziemi. Odkupiciela świata. Za postacią na krzyżu kryła się napawająca bojaźnią tajemnica Trójcy, której ona ani nie pojmowała, ani nie starała się pojąć, .ale w którą pokornie wierzyła, bo patrzyła już na wiele narodzin i zgonów, i chociaż tych tajemnic też nie pojmowała, to jed­nak wiedziała, że człowiek rodzi się i umiera i tak być musi.

Wpatrzona w krucyfiks odmówiła modlitwę. Była katolicz­ką, ale trzymała krucyfiks dla umierających zarówno katoli­ków jak i protestantów. Krzyż to powszechny symbol chrze­ścijaństwa i z całego serca teraz modliła się za Li Kwana, prosiła Boga, żeby Li Kwan nie mylił się co do przyjazdu księ­dza. Czegoś zasadniczego brak misji pozbawionej księdza, szczególnie misji tutaj. Chińczycy, raz nawróceni, nabierają zaufania do wszystkiego, co misja popiera, ale gdy nie ma księdza, zaczynają wątpić. Chociaż przyjmują, że leczenie szpitalne jest sposobem, w jaki Bóg przynosi im ulgę w ich chorobach, lękają się szpitala. Bez księdza misja jest niczym, nie jest nawet szpitalem funkcjonującym należycie.

Anne Scott modliła się z pełnym tego zrozumieniem. Z na­tury prosta I bezpośrednia wierzyła w Boga tęż po prostu. Nie uważała się za istotę silną, liczyła jednak na to, że sił»

tycO*»' ii

spłynie na nią w razie potrzeby. I, o dziwo, zawsze tak było.

Po pięciu minutach wstała z klęczek. Za zakrętem koryta­rza, biegnącego przez skrzydło wschodnie, zobaczyła krechę nikłego światła pod drzwiami laboratorium. Jeszcze wahając się, zapukała. Potem czekała dość długo, zanim usłyszała szor­stki głos:

              Proszę!

Doktor David Sigman siedział okrakiem na wysokim stołku przy stole laboratoryjnym. Miał przed sobą w ramce sześć probówek z różnokolorowymi cieczami i strzykawkę napełnio­ną jakimś ciemnoczerwonym płynem. Bardzo uważnie wstrzy­kiwał do każdej z próbówek po dwie krople tej czerwieni. Anne Scott cierpliwie czekając przyglądała mu się.

Jego twarz szeroka, gąbczasta, wyglądała zawsze jak nie ogolona, nawet gdy się ogolił przed chwilą. Ciemne, gęste włosy siwiały mu nad uszami i rzedły na ciemieniu. Nosił okulary w szylkretowej oprawie. Nos miał mięsisty, wydatny. Usta szerokie i duże zęby. Krzepko zbudowany, sprawiał wra­żenie brutala stworzonego do ciężkiej pracy fizycznej, ale ręce miał piękne, palce długie, zręczne i wprawne. Wydawało się, że całą duszę wkłada w swoje palce i w to, co nimi robi.

Po wstrzyknięciu ostatniej kropli do ostatniej probówki, od­łożył strzykawkę, igłę owinął wilgotną watą. Można by my­śleć, że nie zauważył wejścia pielęgniarki, a przecież odezwał się do niej teraz tak, jakby uczestniczyła w jego pracy, a nie przeszkodziła mu.

              Chińska krew to coś zdumiewającego, Scotty — powie­dział. — Kropelka krwi najnędzniejszego kulisa wykazuje odporność na choroby wręcz niesłychaną. — Spojrzał na nią, unosząc brew. — Co tam, siostro?

              Li Kwan.

              Umarł?

              Nie, zaczyna mieć wizje.

              Tym lepiej dla niego. Ma prawo do odrobiny przyjem­ności.

Anne uśmiechnęła się. Lubiła doktora Sigmana w takim na­stroju. Zwykle był małomówny, cięty, wymagający i nie­grzeczny. Przypuszczała, że w innych okolicznościach mógł­by być człowiekiem towarzyskim, nastawionym filozoficznie, dobrym kompanem, ale coś w jego życiu — czy przypadkiem nie owo coś, co przywiodło go do Azji? — uczyniło go ponu­rym i nieobliczalnym, wpadającym raptownie we wściekłość, bądź równie niemile kąśliwym i sarkastycznym. W ten wie­

czór najwidoczniej doświadczenia w laboratorium poszły mu dobrze.

              Li Kwan upiera się, że ksiądz dziś przyjedzie — powie­działa. — Widzi, jak ksiądz jedzie w deszczu. Dziwna rzecz, ale rzeczywiście deszcz pada. Li Kwan przecież nie może

0              tym wiedzieć.

              Niewykluczone, że może. Stawy ma dość wrażliwe, że­by to odczuwać.

W zadumie doktor popatrzył na probówki i dwoma palca­mi sięgnął do kieszeni swej pasiastej sportowej koszuli. Gdy rozchylił przy tym biały kitel, widać było lekką wypukłość jego brzucha nad paskiem spodni. Pogrzebał palcami w kie­szeni i wyciągnął papierosa. Anne, chociaż zakłopotana, nie dała się zbyć.

              Przepraszam, panie doktorze. Nie powinnam była prze­szkadzać panu, ale ogarnęło mnie jakieś dziwne uczucie. Li Kwana tylko jedno trzyma przy życiu. Czekanie na przyjazd księdza. Kto wie, może to telepatia. On czuje, że chodzi o je­go duszę nieśmiertelną, więc...

Doktor Sigman z uśmiechem przerwał pielęgniarce w poło­wie zdania.

              No, no, Scotty — powiedział. —< Zajmujmy się tylko faktami. Li Kwan to piękny przyad przetrwania słabych. Przyjemnie mi będzie robić sekcję jego zwłok. Ale niech mi siostra nie mówi, że mam go traktować jako duszę nieśmier­telną.

              Przecież on jest duszą nieśmiertelną.

Pielęgniarka zarumieniła się, speszona swoją lekkomyślno­ścią. Oto stoi w laboratorium doktora Sigmana, w laborato­rium, które jest świątynią wiedzy. Doktor Sigman nigdy nie przekracza granicy, oddzielającej laboratorium od szerszej działalności misji, i przecież jej nie wolno tu przybiegać z by­le czym. Ale doktor uśmiechnął się pobłażliwie i machnął ręką.

              W porządku, Scotty. Jeżeli Li Kwan wyczaruje jakiegoś księdza, doskonale. Jeżeli nie wyczaruje, też nie będziemy mieli do niego pretensji. Niech siostra krąży przy jego łóżku

1              zanotuje znamienne ostatnie słowa, jakie on może powie.

Sięgnął po jedną z probówek. Anne przygryzła wargę. Zro­biło jej się głupio, a to gorsze poniekąd niż otrzymanie naga­ny.

              Chyba poniosła mnie kobieca intuicja, panie doktorze — powiedziała. — Proszę mi wybaczyć.

              Oczywiście. Niech siostra spróbuje leczyć się aspiryną.

Doktor Sigman, już znowu zafascynowany swymi probów­kami, nawet nie podniósł wzroku. Anne wyszła ze świątyni wiedzy na ciemny, cichy korytarz. Za rogiem korytarza był ten duży krucyfiks z palącą się lampką oliwną inny świat inna wiedza. Przez chwilę stała po ciemku myśląc o doktorze Sigmanie.

Tak często przy nim czuła się niedorzeczna. Mało przeja­wiał zainteresowania, a jeszcze mniej wiary wobec rzeczy nienamacalnych. Pracował w misji katolickiej, ale katolikiem nie był. Nie obchodziły go ani sprawy kościoła stojącego na skraju terenu misji, ani dusze tych wiernych. W szpitalu by­li oni organizmami podlegającymi prawom fizycznym, ciała­mi do otwierania skalpelem, krwią do analizy w laboratorium. Pielęgniarka, która pracowała z doktorem Sigmanem i szano­wała go, a jednocześnie była katoliczką wierzącą w tajemni­ce, mogła przeżywać chwile dezorientacji i niepewności. Właś­nie taką chwilę Anne Scott przeżywała teraz, więc wolała je­szcze nie wracać w ciszę sali szpitalnej, nie widzieć Li' Kwana. Skierowała się z korytarza do kancelarii, która służąc jako pomieszczenie administracji 'szpitala, jednocześnie stanowiła przystań dla pielęgniarek w czasie nocnych dyżurów.

Lampa na biurku paliła się. Beryl Sigman w foteliku obrotowym siedziała nfed rozłożonymi księgami i formula­rzami. Beryl, żona doktora Sigmana, była księgową misji, opiekunką sierocińca, dyrektorką szkoły pielęgniarek. Gdy drzwi skrzypnęły, zaskoczona podniosła wzrok na wchodzącą Anne, przyjrzała się twarzy tej młodszej od niej kobiety i rzu­ciła wieczne pióro na biurko.

              Cześć — powiedziała. — Co słychać? Jakieś kłopoty? Anne potrząsnęła głową.

              Właściwie nie. Tylko że przed chwilą okropnie się wy­głupiłam.

              Opowiedz. — Beryl odchyliła się od biurka. Głos miała obojętny, ale w ciemnych oczach czujność. — W tej piekiel­nej dziurze byłoby rzeczywiście znośniej, gdyby ‘kobiety od czasu do czasu mogły się powygłupiać. Mnie tego brak.

              Mnie brak nie tylko tego. Ale mówimy o dwóch, różnych sprawach.

Anne usiadła w nadmiernie wypchanym fotelu. Zsunęła pan­tofel z lewej nogi, roztarła sobie podbicie i marszcząc czoło popatrzyła gdzieś w pustkę na drugim końcu kancelarii.

              Wtargnęłam do doktora, żeby powiedzieć mu o wizji, jaką ma Li Kwan.

Beryl uniosła brwi.

              Ręczę, że Dave był zafrasowany.

              Niezupełnie. Ale potraktował mnie grzecznie.

              To dobrze. Jestem z niego dumna. Co to za wizja?

Anne opowiedziała. Li Kwan nie był jej obojętny, ponie­waż dała się wciągnąć emocjonalnie w tę jego beznadziejną walkę. Połączyło ich jakieś koleżeństwo i w jego starczych oczach widziała dziwne zdumienie — rozbawienie także, jak gdyby śmieszyło go to, że ona wkłada tyle wysiłku w przedłu­żanie mu życia. Zresztą sama, walcząc u jego boku, ilekroć

o              tym myślała, uznawała absurdalność owych starań. W mo­mentach zastanawiania się nad sobą gardziła tym, co nazywa­ła sentymentalizmem, i nawet nie próbowała sprecyzować, dla­czego jej sentymentalizm ma być godny pogardy. W ten wie­czór jednak nie rozumowała. Opowiadała Beryl o Li Kwanie z bezwiednym wzruszeniem.

              Wyczuwam w nim coś dziwnego, Beryl — zakończyła.— Był taki pewny swego. Az boję się tam wrócić. Boję się, że kiedy wrócę, on już nie będzie żył.

■— I tak żyje dłużej, niż wszystko na to wskazywało.

              Ja wiem. Ale on zasługuje, żeby wygrać walkę ze śmier­cią, Beryl. Ma po prostu bezgraniczną wiarę. Trzyma się przy życiu, bo nie chce umrzeć bez księdza. Jeżeli przetrwa i je­żeli nie myli się co do przyjazdu księdza właśnie dzisiaj, a przecież w żaden ludzki sposób nie może tego wiedzieć, to będzie niepojęte, Beryl. Sama myśl o tym mnie przeraża.

Beryl potrząsnęła głową. Dwie kobiety, które żyją razem w odosobnieniu daleko od świata, daleko od innych kobiet ze swojego środowiska, uczą się pobłażać sobie nawzajem w zde­nerwowaniu. W ten deszczowy wieczór Beryl czuła,'jak ciar­ki przebiegają jej po krzyżu: sama miała nerwy napięte.

              Słuchaj — rzekła ¡¡j bądź realistką. On to powtarza już od tygodni. Dzisiaj mówi innym tonem. Dobrze. Może musi bardziej wysilać słabnący głos. Nie masz się czym przejmo­wać. Jeżeli ksiądz przyjedzie, to bardzo dobrze. Przecież spodziewamy się jego przyjazdu i kiedyś będzie musiał tu do­jechać.

Z pudełka na biurku wyjęła papierosa, obróciła go w swych smukłych palcach i zapaliła powoli. Ciemnymi, wyrazistymi oczami ze skupieniem popatrzyła na Anne.

              Nie ma żadnych cudów — powiedziała cicho.

—-To zupełnie tak samo, jak by się mówiło, że nie ma Boga.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin