Jack London - Kaftan bezpieczeństwa - Włóczęga wśród gwiazd przekł M Andrzeykowicza gruntownie zm i popr.pdf

(871 KB) Pobierz
Jack London
Kaftan bezpieczeństwa
Włóczęga wśród gwiazd
Tytuł oryginału The Jacket — The Star Rover
Przekład M. Andrzeykowicza, gruntownie zmieniony i poprawiony
Rozdział I
W ciągu całego mego życia miałem dostęp do świadomości innych czasów i innych miejsc.
Miałem możliwość odczuwania innych ludzi w sobie samym. I uwierz mi, przyszły mój
czytelniku, z pewnością to samo znajdziesz w sobie. Cofnij się myślą do lat swego dzieciństwa, a
przypomnisz sobie, że będąc dzieckiem, odczuwałeś nieraz tę dziwną świadomość, o której
mówię. Byłeś wówczas jakby nieokreślony, nieskrystalizowany. Byłeś czymś plastycznym,
duszą, która się tworzy dopiero; świadomość i osobowość twoja były w okresie kształtowania się
— kształtowania i zapominania.
Zapomniałeś wiele, miły czytelniku, a jednak, gdy czytasz te słowa, stają ci w pamięci, jak
przez mgłę, mroczne wspomnienia innych czasów i innych miejsc, w które zaglądał twój wzrok
dziecięcy. Wydaje ci się dzisiaj, że to sny. Jeżeli to były sny jednak, wówczas wyśnione — skąd
wzięła się ich istota? Senne marzenia nasze są dziwaczną mieszaniną tego, co wiemy i znamy.
Treść naszych najwyraźniejszych snów powstaje z naszego doświadczenia. Śniło ci się za lat
dziecinnych, że spadasz z ogromnej wysokości; śniło ci się, że lot twój nie ustępuje lotowi
ptaków i innych istot, unoszących się w powietrzu; dokuczały ci pająki i wielonożne stworzenia,
żyjące w bagnach; słyszałeś inne głosy, widziałeś inne twarze, dziwnie znajome w marze sennej,
widziałeś inne wschody i zachody słońca niż te, które możesz sobie przypomnieć, gdy myślą
cofniesz się w lata minione.
Dobrze. Te dziecięce wspomnienia z innego są świata, z innego życia; to wspomnienia tego,
czegoś nigdy nie widział w tym szczególnym świecie twego niepowtarzalnego życia. Więc skąd?
Inne życie? Inne światy? Może, gdy przeczytasz wszystko, co napiszę, znajdziesz odpowiedź na
ten niepokój, jaki w tobie wzbudziłem i jaki ty sam w sobie wznieciłeś przed rozpoczęciem
czytania.
Wordsworth to wiedział. Nie był jasnowidzącym, ani prorokiem, był zwyczajnym
człowiekiem, jak ty i lub ktokolwiek spośród nas. Co on wiedział — to wiesz i ty, i każdy
człowiek wie. Lecz on to najlepiej wyraził w zdaniu zaczynającym się od słów: „nie w całkowitej
nagości, nie w zupełnym zapomnieniu…”
Naprawdę, za szybko zapominamy o ścianach więzienia, które nas otacza, o istotach nowo
narodzonych i o wszystkim. A jednak, gdyśmy byli sami nowo narodzonymi — pamiętaliśmy
inne czasy i inne miejsca. Bezsilne niemowlęta na ręku lub raczkujące na podłodze, jak
czworonożne zwierzęta, śniliśmy nasze sny o lotach w przestworzach. Tak, dręczył nas strach
nocny przed czymś mglistym i potwornym. My, niemowlęta nowo narodzone, bez
doświadczenia, urodziliśmy się z uczuciem strachu, z jego wspomnieniem, a wspomnienie jest
doświadczeniem.
Co do mnie, to już gdy wymawiałem pierwsze słowa, w tak młodym wieku, że krzykiem
wyrażałem głód i senność, nawet wówczas już wiedziałem, że byłem włóczęgą wśród gwiazd.
Tak, chociaż usta moje nigdy nie wyszeptały słowa „król”, pamiętałem, że byłem niegdyś synem
króla. Więcej, pamiętałem, że byłem niegdyś niewolnikiem, synem niewolnika, i że nosiłem na
szyi obręcz żelazną.
Więcej jeszcze. Gdy miałem trzy, cztery, a może pięć lat, nie byłem jeszcze sobą. Byłem
czymś, co się tworzy, duchem w zarodku, nie zastygłym jeszcze w kształtach mego własnego
ciała, mego czasu i miejsca. Wszystko czym byłem w dziesięciu tysiącach odmianach życia, jakie
przeszedłem, zmagało się we mnie w tym okresie i wnosiło zamęt w to kształtowanie się, w ten
wysiłek wcielenia się we mnie, aby się stać mną.
Głupie to, nieprawdaż? Lecz pamiętaj czytelniku, który, mam nadzieję, powędrujesz ze mną
daleko w czas i w przestrzeń — pamiętaj proszę, że myślałem wiele o tych sprawach, że wśród
krwawych nocy, i zlany potem ze strachu, trwającego lata całe, przebywałem sam z wieloma
osobami, które były mną samym, że zasięgałem ich rady i bacznie im się przyglądałem.
Przeszedłem piekła wszystkich istnień, aby ci przekazać wiedzę, którą podzielisz ze mną w
przygodnej, spokojnej godzinie, jaką spędzisz nad moją książką.
Wracając do rzeczy, mówię, że w wieku lat trzech, czterech lub pięciu, nie byłem jeszcze sobą.
Stawałem się dopiero, tak jak przyjąłem kształt mego ciała, cała zaś potężna, niespożyta
przeszłość walczyła w tej zdrowej istocie, którą byłem, by określić, jaki kształt przybierze to
stawanie się. To nie mój głos rozlegał się w nocy, gdy krzyczałem ze strachu przed czymś
znanym, ja bowiem nie znałem tych rzeczy i nie mogłem ich znać. To samo powiedzieć mogę o
moim dziecinnym gniewie, o mych miłościach i śmiechu. Inne głosy dawały się słyszeć w moim
głosie, głosy mężczyzn i kobiet sprzed wieków, wszystkich moich poprzednich wcieleń. Z
okrzykiem mojego gniewu mieszał się ryk bestii, starszych niż gór łańcuchy, i z moim
histerycznym płaczem, cała złość tego ryku łączyła się w jeden akord z bezrozumnym krzykiem
zwierzęcia przed–Adamowego i przedpotopowego.
Tu wyjawia się tajemnica. Potężna złość, wściekłość. Ona mnie zgubiła w moim obecnym
życiu. Ona jest powodem, że za kilka tygodni wyprowadzą mnie z tej celi na podwyższenie o
ruchomej podłodze, nad którą zawiśnie stryczek; i powieszą mnie, abym umarł. Złość była zgubą
moją we wszystkich mych istnieniach i złość jest nieszczęściem, przeklętym dziedzictwem moim
od czasów mglistych tworów, poprzedzających ukształtowanie się świata.
Czas jednak, bym się przedstawił. Nie jestem szaleńcem, ani obłąkanym. Chcę, byś o tym
wiedział, czytelniku miły, że chcę tylko jednego: byś uwierzył we wszystko, co ci powiem.
Nazywam się Darrell Standing. Niejeden z was, czytelników, natychmiast mnie pozna. Lecz dla
większości, dla której będę nieznany, pozwól, że powiem coś więcej o sobie. Przed ośmiu laty
byłem profesorem agronomii na Wydziale Agronomii Uniwersytetu w Kalifornii. Przed ośmiu
laty sennym małym miasteczkiem Berkeley wstrząsnęła wieść o zamordowaniu profesora
Haskella w jednym z laboratoriów w gmachu Mining. Mordercą był Darrell Standing.
Jestem Darrell Standing. Miałem ręce zakrwawione, gdy mnie pojmano. Nie będę dyskutował
o tym, co było słuszne lub niesłuszne w sprawie profesora Haskella. Była to sprawa bardzo
osobista. Najważniejsze, że w przystępie gniewu, opanowany przez wściekłość, która przez
szereg wieków była moim przekleństwem, zabiłem profesora, mego kolegę. Protokóły sądowe
wykazują, że uczyniłem to i tym razem, działając w afekcie. Zgadzam się z tymi protokółami.
Nie, nie będę powieszony za to morderstwo.
Zostałem skazany na dożywotnie więzienie.
Miałem wówczas trzydzieści sześć lat. Obecnie mam czterdzieści cztery. Spędziłem te osiem
lat w więzieniu San Quentin w Kalifornii. Pięć spośród nich przebywałem w ciemności.
Nazywają to zamknięciem w celi samotnej. Ludzie, którzy z niej wyszli, mówią, że to śmierć za
życia. Lecz w ciągu tych pięciu lat śmierci za życia zdołałem osiągnąć wolność, jakiej mało kto
kiedykolwiek zaznał. Najbardziej pilnowany spośród wszystkich więźniów, obszedłem nie tylko
świat — obszedłem wieki. Ci, którzy zamknęli mnie na szereg lat, złożyli mi bezwiednie hojny
dar całych stuleci. Dzięki Edowi Morrellowi przeżyłem pięć lat włóczęgi wśród gwiazd. Lecz Ed
Morrell, to jeszcze inna sprawa. Opowiem wam o nim nieco później. Tyle mam do powiedzenia,
że nie wiem, od czego zacząć.
A więc zaczynam. Urodziłem się w stanie Minnesota. Matka moja była córką imigranta
szwedzkiego. Nazywała się Hilda Tonnesson. Ojcem mym był Chauncey Standing ze starej
amerykańskiej rodziny. Pochodził od Alfreda Standinga, sługi lub niewolnika przewiezionego z
Anglii na plantację w Wirginii za czasów, które już były odległe, gdy młodociany Washington
przebywał w dzikiej Pensylwanii.
Syn Alfreda Standinga brał udział w walce o niepodległość; wnuk w wojnie 1812 roku. Nie
było odtąd wojny, w której by Standingowie nie uczestniczyli. Ja, ostatni ze Standingów, który
wkrótce umrę bezpotomnie, walczyłem jako żołnierz na Filipinach w ostatniej naszej wojnie, a
chcąc to uczynić, wyrzekłem się w pełni powodzenia i kariery, stanowiska profesora
Uniwerstytetu w Nebrasce. W chwili mego odejścia miałem zostać dziekanem Wydziału
Agronomii — ja, włóczęga wśród gwiazd, krwawy awanturnik, tułacz, Kain wieków — wojujący
kapłan z najodleglejszych czasów, rozmarzony poeta zapomnianych lat i nie wspominany do
dzisiejszego dnia w pisanych przez człowieka dziejach ludzkości.
Oto stoję, ręce krwią zbrukane, na oddziale morderców w więzieniu Folsom, oczekuję dnia
naznaczonego wyrokiem mechanizmu państwowego, w którym słudzy państwa wyprowadzą
mnie w to, co, jak sądzą, jest ciemnością — ciemnością, której się boją; w ciemność, która
napełnia ich strachem i przesądem urojeń; w ciemność, która wiedzie ich z jękiem, z pianą na
ustach ku ołtarzom ich człekopodobnych, przez strach stworzonych bogów.
Nie, nigdy nie będę dziekanem żadnego Wydziału Rolnictwa. A jednak znam rolnictwo. To był
mój zawód. Dla niego urodziłem się i kształciłem, wyszkoliłem się w nim i to mnie pociągało.
Byłem geniuszem w tej dziedzinie. Na pierwszy rzut oka rozpoznam krowę, której mleko zawiera
wysoki procent tłuszczu, a dokonana próba może stwierdzić bystrość mego oka. Mogę patrzeć na
krajobraz, nie na ziemię, i określę zalety oraz braki gruntu. Nie potrzebuję papierka
lakmusowego, by określić, czy dany grunt jest kwaśny czy alkaliczny. Raz jeszcze powtarzam,
byłem i jestem geniuszem w gospodarstwie rolnym, w najwyższym naukowym znaczeniu tego
słowa. Jednak państwo, w skład którego wchodzą wszyscy obywatele tego kraju, sądzi, że może
zatrzeć tę mądrość moją w ostatecznych ciemnościach za pomocą powrozu wokół mej szyi i
nagłego szarpnięcia — tę mądrość moją, zdobywaną przez tysiące lat i już przeogromną, zanim
na uprawnych polach Troi pasły się stada owiec koczujących pasterzy.
Zboże? Któż lepiej zna zboże? Pokaz mój w Wistar zwiększył o pół miliona dolarów roczny
plon wszystkich hrabstw w Iowa. To należy do historii. Niejeden rolnik, który dzisiaj jeździ
samochodem, nie wie dobrze, kto mu dał możność nabycia tego samochodu. Niejedno słodkie
dziewczę i niejeden chłopak ciemnowłosy nie przeczuwają, ślęcząc nad książkami w wyższej
uczelni, że umożliwił im te studia mój pokaz zboża w Wistar.
A zarząd majątku? Wiem, jakim marnotrawstwem jest zbyteczny ruch, nie zagłębiając się w
zawiłości ergonomiki, czy chodzi o majątek czy o robotnika, o plan zabudowań czy o
rozplanowanie prac fizycznych. Mam mój podręcznik i tabelę o tym przedmiocie. Nie ma żadnej
wątpliwości, że w tej chwili setki tysięcy rolników zastanawiają się nad nimi, nim zgaszą fajkę i
udadzą się na spoczynek. Jednak potrafiłem obyć się bez mej tabeli, wystarczało mi raz spojrzeć
na człowieka, by poznać jego usposobienie, jego umysł i określić dokładnie, jaką ilość ruchu
marnuje.
Na tym zakończę pierwszy rozdział opowiadania. Już dziewiąta, a na oddziale morderców
oznacza to: zgaszenie światła.
Słyszę nawet ciche kroki gumowych podeszew mego strażnika, który nadchodzi, aby mnie
zganić, że lampka olejna jeszcze się pali. Jak gdyby ten, co żyje mógł jeszcze dręczyć skazanego
na śmierć.
Rozdział II
Jestem Darrell Standing. Wkrótce wyprowadzą mnie stąd i powieszą. Tymczasem mówię, co
mam do powiedzenia i piszę na tych kartkach o innych czasach i innych miejscach.
Po wyroku przybyłem do więzienia San Quentin, w którym miałem spędzić resztę
przeznaczonego mi życia. Okazałem się niepoprawny. Niepoprawny to okropna istota, takie jest
przynajmniej pojęcie o „niepoprawnym” w psychologii więziennej. Stałem się niepoprawny,
ponieważ wstrętne mi było marnowanie ruchu. Więzienie, jak wszystkie więzienia, było
skandalicznym i rzeczywistym miejscem marnowania ruchu. Umieszczono mnie w fabryce drutu.
Zbrodnia marnotrawstwa drażniła mnie. Cóż w tym dziwnego? Moją specjalnością było
usuwanie marnotrawstwa ruchu. Przed odkryciem pary i maszyn napędzanych parą, trzy tysiące
lat przedtem, gniłem w więzieniu w Starym Babilonie; i, uwierz mi, że nie kłamię, gdy mówię, iż
w tamtych dawnych czasach, my, więźniowie, z większą wydajnością tkaliśmy na ręcznych
warsztatach, niż to czynią więźniowie przy pomocy parowych maszyn w więzieniu San Quentin.
Taka strata czasu to zbrodnia. Zbuntowałem się. Usiłowałem wskazać dozorcom ze
dwadzieścia sposobów osiągnięcia większej wydajności pracy. Powiadomiono władze. Zostałem
skazany na ciemną celę, pozbawiony światła i żywności. Po wyjściu stamtąd usiłowałem
pracować w chaosie warsztatów. Zbuntowałem się. Dano mi ciemną celę i kaftan
bezpieczeństwa. Byłem wówczas związany i bity przez głupich strażników, a moja cała
inteligencja sprowadzała się jedynie do tego, by im udowodnić, że byłem inny niż oni i
mądrzejszy.
Dwa lata znosiłem to bezrozumne prześladowanie. Straszna to rzecz być związanym i
gryzionym przez szczury. Te głupie dzikie zwierzęta–dozorcy, to szczury; wygryzały ze mnie
inteligencję, wygryzały najpiękniejsze nerwy życia i świadomości mojej. A ja, który byłem
niegdyś dzielnym bojownikiem, w tym obecnym życiu nie mogłem już w ogóle walczyć.
Byłem farmerem, rolnikiem, profesorem związanym ze swą katedrą, niewolnikiem
laboratorium, którego zajmowała wyłącznie ziemia i zwiększenie wydajności tej ziemi.
Walczyłem na Filipinach dlatego, że walka leżała w tradycjach rodziny Standingów. Nie
miałem zdolności wojskowych. Zbyt śmieszne wydawało mi się to wprowadzanie obcych,
rozrywających substancji w ciała mego ludu o czarnej skórze, śmiech budziło patrzenie na
wysiłki wiedzy, która poświęcała cały swój trud i rozum swych wynalazków na wprowadzanie
obcych substancji w ciała obcych ludzi.
Jak już wspominałem, byłem posłuszny tradycji rodziny Standingów i poszedłem na wojnę —
tam przekonałem się, że brak mi zdolności do wojaczki. Przekonali się też o tym moi oficerowie,
przenieśli mnie bowiem do służby kancelaryjnej w komisji kwaterunkowej i siedząc przy biurku,
jako urzędnik brałem udział w wojnie hiszpańsko — amerykańskiej.
Nie dlatego, abym był wojakiem, ale ponieważ byłem myślicielem, gniewało mnie
marnowanie ruchu w warsztatach i dlatego prześladowali mnie dozorcy, dopóki nie stałem się
„niepoprawny”. Umysł mój pracował i za tę pracę byłem karany. Powiedziałem naczelnikowi
więzienia, Athertonowi, gdy moje nieposłuszeństwo stało się tak znane, że wezwał mnie do
swego prywatnego gabinetu, by ze mną pomówić; tak mu wówczas powiedziałem:
— To nie ma sensu, drogi naczelniku, sądzić, że twoje szczury–dozorcy zdołają wytrząsnąć z
mego umysłu to, co dlań jest jasne i ściśle określone. Cała organizacja tego więzienia jest
bezsensowna. Jesteś politykiem. Możesz zorganizować ruch polityczny w San Francisco i
wprowadzić wszystkie lwy salonowe i dozorców więziennych, biorących udział w tym ruchu na
równie zaszczytne stanowisko, jak to, które sam zajmujesz, lecz nie umiesz tkać juty, twoje
warsztaty są zacofane o pięćdziesiąt lat…
Zgłoś jeśli naruszono regulamin