Dyptyk Sherlock & John cz. 03 ''Zaraza na Baker Street''.doc

(84 KB) Pobierz
Zaraza na Baker Street

Zaraza na Baker Street

autor: Toroj

https://www.fanfiction.net/s/7905792/1/Zaraza-na-Baker-Street

http://czytelnia.tanuki.pl/pokaz/2833/zaraza-na-baker-street

 

 

 

Gdzie twoja przysięga Hipokratesa, John?

Zostawiłem w biurku.

(z dialogów S&J)

 

grudzień 2010

Dziś czwartek odezwał się John Watson przy śniadaniu. Miał nadzieję, że użył wystarczająco znaczącego tonu.

Wiem, że jest czwartek, John. Data jest zawsze umieszczana przy nagłówku odparł zza gazety Sherlock Pieprzony-Detektyw-Konsultacyjny Holmes tonem na odmianę chłodnym i wyniosłym. Nuda... nuda... przewrócił stronicę nuda...

Czwartek, Sherlock! Nie jadłeś od wtorku.

Jadłem wczoraj.

Wczoraj była środa, a ty nie jadasz w środy! Opijałeś się tylko kawą.

Sherlock nie raczył odpowiedzieć, jedynie dolał sobie kawy, robiąc jedną z tych swoich niemożliwych min. John doszedł do wniosku, że dyskutowanie z Sherlockiem, kiedy ten najwyraźniej ma jeden ze swych „humorków”, jest bez sensu. Po prostu szczodrze sypnął do miski musli z rodzynkami i orzeszkami, dodał dwie kopiaste łyżki miodu i wymieszał wszystko z jogurtem owocowym, sprawdziwszy go wcześniej pod kątem eksperymentu. Jogurt stał w lodówce od wtorku, ale wyglądał w porządku. Jeśli Sherlock da się namówić na konsumpcję, pobierze dość kalorii, by przetrwać do piątku, a potem się zobaczy.

Mogę przenieść oczy na wyższą półkę? Lazania się nie mieści.

Nie odparł krótko detektyw-konsultant, nadal krzywiąc się nad gazetą. John ze stuknięciem postawił przed nim miseczkę.

Czwartek, Sherlock! Doprawdy, sam nie ogarniam, czemu ci matkuję. Powinienem pozwolić ci się zagłodzić i miałbym święty spokój.

Holmes, podrygując niecierpliwie kolanem, rzucił gazetę na stół.

Bo płacę połowę czynszu. Straszna z ciebie mękoła, John. Wziął miseczkę i spróbował zawartości. To jest ohydnie słodkie!

Mózg działa na węglowodanach. Chcesz rozwiązywać sprawy kryminalne, to go karm.

Nuda... Sherlock trzema ruchami łyżki opróżnił połowę naczynia, przełykając z takim obrzydzeniem, jakby brał lekarstwo. Zadowolony?

Może być. Zjedz później resztę i wstaw naczynia do zmywarki. Mam dyżur, wrócę koło czwartej.

Johnowi odpowiedziało tylko nieokreślone mruknięcie. Zostawił więc mieszkanie na pastwę współlokatora i poszedł do pracy.

*

Sherlock miał niewielki fundusz rentierski, który przynosił co miesiąc tyci dochód akurat tyle, by opłacić połowę czynszu dla pani Hudson i jadać co drugi-trzeci dzień. Czasami pieniądze przynosiły też „sprawy”, a od kiedy kwestie finansowe zaczął kontrolować John, dochody z tego źródła nawet wzrosły. Wojskowa emerytura po trzech turach w Afganistanie i dodatek za odniesioną ranę powinny starczyć na skromne życie, ale John po prostu znów nabrał ochoty, by pracować i widywać ludzi, nawet jeśli byli to ludzie chorzy, zakatarzeni, poprzeziębiani i tak dalej. Jak zwykle z początkiem zimy. (Przynajmniej byli żywi, na co podczas wypraw z Sherlockiem trudno było liczyć). Na dodatek w Londynie szalał rotawirus i prawie połowa pacjentów skarżyła się na bóle brzucha oraz biegunkę. John po drodze do domu na wszelki wypadek wstąpił do apteki, by kupić jakieś sulfonamidy i węgiel aktywny. Jeśli jeszcze nie złapał wirusa, to pewnie go złapie niebawem. Przezorny zawsze ubezpieczony.

Dom przywitał go ciszą. Pani Hudson zwykle o tej porze słuchała audycji radiowych, ale właśnie wyjechała na kilka dni i parter świecił pustkami. Mieszkanie na piętrze takoż. No, tak... W zlewie poniewierały się brudne kubki, talerzyki i miseczka z niedojedzonym, zaskorupiałym musli na wierzchu, z łyżką sterczącą pionowo niczym krzyż na grobie. Stół kuchenny zajmował jakiś rozbebeszony i niedokończony eksperyment chemiczny, a pomiędzy kolbami i probówkami poniewierały się, nie wiedzieć czemu, rozrzucone saszetki z herbatą miętową. Sherlock Jestem-Genialny-I-Nie-Muszę-Sprzątać-Po-Sobie Holmes jak zwykle nabałaganił i znikł. Pewnie wypadła mu jakaś sprawa.

John z westchnieniem zdjął kurtkę, przeciągnął się i zastanowił, czy wpierw coś zjeść, czy wpierw posprzątać. Uznał, że wpierw należy mu się kanapka. Kończył sandwicza z serem, kiedy odezwał się sygnał przychodzącej wiadomości.

Przyjdź. SH

John uniósł brwi. Spokojny wieczór z książką i kubkiem herbaty właśnie rozpływał się w londyńskiej mgle. Szlag, znów wydatek na taksówkę... Ale Sherlock przecież ma SPRAWĘ.

Dokąd? odpisał, dojadając kanapkę.

Pokój przyszła odpowiedź po chwili.

John wpierw nie uwierzył własnym oczom, jednak przeszedł kuchnię i maleńki korytarzyk, a potem zajrzał do sypialni Sherlocka. Detektyw leżał na łóżku, nadal w piżamie i niebieskim szlafroku, które miał na sobie rano (co właściwie nie było niczym osobliwym w jego wypadku). W dłoniach złożonych na brzuchu trzymał telefon i wyglądał blado. To znaczy bardziej blado niż zwykle. Na szafce nocnej stał dzbanek z resztkami herbaty, na podłodze leżał upuszczony kubek, a obok bardzo znacząco stało pomarańczowe plastikowe wiaderko, zwykle rezydujące w schowku na szczotki.

O cholera... wyrwało się doktorowi. Najwidoczniej jego dyżur jeszcze się nie skończył. Sądząc z tego żałosnego obrazu, Holmes źle się poczuł i biedak usiłował się leczyć na własną rękę herbatą miętową. Rumianek byłby znacznie lepszy, ale skąd miał o tym wiedzieć ten nieszczęsny chemik, kryminolog-amator? Rozpoznaje czeski papier listowy po fakturze, ale nie przyszło mu do głowy, by iść do lekarza lub choć zawiadomić Johna, co się dzieje.

Od kiedy wymiotujesz? zapytał surowo.

Od... Gałki oczne Sherlocka wykonały półobrót, jakby zaglądał do własnej głowy. Od ósmej czterdzieści siedem.

John wyszedł do pracy o ósmej. Pokiwał tylko głową z ubolewaniem i poszedł do kuchni, przygotować tabletki oraz ciepłą wodę do popicia. Co za szczęście, że wstąpił do apteki.

Wszedł też na górę i wyciągnął z szafy starą, poobijaną metalową skrzyneczkę z podręcznym zestawem medycznym.

Holmes musiał się czuć naprawdę fatalnie, gdyż połknął leki bez słowa protestu.

Spodziewałem się, że to ja dostanę grypy, skoro co drugi dzień stykam się w przychodni z całym stadem chorych ludzi powiedział John, ostrożnie badając mu brzuch. Grypa grypą, a zapalenie wyrostka daje podobne objawy...

Sherlock oddychał coraz gwałtowniej, kurczowo przełykając.

John... jęknął słabo.

Watson pospiesznie pomógł mu przekręcić się na bok i podsunął wiaderko. Nie minęły dwie sekundy, a już miał jedyną w swoim rodzaju okazję obserwowania jak jedyny na świecie detektyw-konsultant próbuje się pozbyć przedwczorajszej kolacji i chyba także śniadania sprzed czterech dni. I naturalnie również połkniętych dosłownie przed chwilą tabletek. Musiał go przytrzymać, inaczej osłabiony Sherlock wleciałby głową do wiadra. W końcu wyczerpany, zlany potem detektyw opadł na poduszkę.

O rany... mruknął doktor, zaglądając do wiaderka. Nie było za dobrze. Sherlock miał kompletnie pusty żołądek, zaczynał już wymiotować treścią jelitową, która również przedstawiała się bardzo skromnie i bardzo wodniście. John przyniósł z łazienki mokry ręcznik. Pomógł Holmesowi wypłukać usta i przetarł mu troskliwie twarz.

Umieram odezwał się Sherlock tragicznym szeptem. Dygotał, więc John okrył go kołdrą i dodatkowo pledem.

Nie umiera się na grypę żołądkową.

Umieram na dżumę.

Sherlock, nie bredź. Nie możesz mieć dżumy.

Objawy się zgadzają, sprawdzałem rano w Internecie.

Nie masz aż tak wysokiej gorączki, nie masz... doktor na wszelki wypadek przesunął palcami za uszami Holmesa ...powiększonych węzłów chłonnych. Skąd miałbyś mieć, do jasnego groma, dżumę?!

Rano miałem trzysta jedenaście koma sześćdziesiąt pięć stopnia... wymamrotał Sherlock, szczękając zębami.

Niemożliwe, zostałby z ciebie żużel.

W skali K-k-kelwina wyszczękał Holmes.

A w skali Celsjusza?

Z-zapomniałem.

John pokręcił tylko głową. Zapomniał, Jezu, on naprawdę jest chory. Trzeba mu zmierzyć tę cholerną temperaturę.

Ta ostatnia sprawa... w dokach. Tam są szczury. I pchła mnie ugryzła... Tu. Holmes pokazał zaognioną plamkę z boku szyi. Wyglądało to trochę tak, jakby ukąsił go szczerbaty wampir. Mówię ci, zaraziłem się dżumą.

Według mnie to jest rozdrapany ślad po ukąszeniu komara oznajmił Watson, przyglądając się podejrzanemu śladowi.

Albo początek wrzodu dymieniczego. Fffff... John, myśl. Jest początek grudnia, sssskąd komar?

Myślę! Z Grenlandii! Komar grenlandzki! warknął doktor. Byłeś w dokach, jakiś komar zabrał się statkiem z Grenlandii, w Londynie jest dużo cieplej, obudził się, wylazł z kontenera, stwierdził, że już wiosna i cię dziabnął!

„Chyba zupełnie zwariowałem”.

W oczach Sherlocka błysnęło coś na podobieństwo iskierki uznania, ale John natychmiast stwierdził, że to musi być zwid. Wyciągnął z apteczki stetoskop i zaczął osłuchiwać serce przyjaciela. Niestety, biło o wiele za szybko, jakby Sherlock właśnie ukończył maraton. Uszczypnął skórę na bladym przedramieniu zmarszczyła się i wracała do stanu pierwotnego zdecydowanie zbyt powoli.

Ano tak... Tachykardia, słabe napięcie skóry. Biegunka?

Sherlock mruknął twierdząco, jakby z zawstydzeniem, kuląc się pod kocem.

Masz po prostu ciężki przypadek grypy jelitowej oznajmił John, wyciągając termometr i podsuwając go choremu pod nos. Otwórz usta. Tak, świetnie. Grzeczny chłopiec.

„Chłopiec” posępnie patrzył na sterczący mu z ust kawałek plastiku, lecz nim John zdążył go wyjąć by odczytać wynik, twarz Sherlocka wykrzywiła się, ciałem targnął nagły skurcz. Zwinął się, przyciskając ręce do brzucha, zdążył tylko wychylić głowę za krawędź łóżka i zwymiotował na podłogę. Śliną i żółcią. I termometrem.

Szlag... mruknął doktor, podnosząc przyrząd z rozgryzioną końcówką.

Muszę do... wyjęczał Sherlock, usiłując wygrzebać się z łóżka. John zdążył go doprowadzić do łazienki, po drodze zdzierając z niego szlafrok, nim doszło do ostatecznej kompromitacji i katastrofy.

Zdążył posprzątać i zrobić przegląd leków w swojej apteczce, nim szczęknęła klamka i w szparze między drzwiami a futryną ukazała się wymizerowana fizjonomia jego współlokatora. Sherlock wyglądał jeszcze gorzej, niż te marne kilkanaście minut temu. Przedtem jedynie blady, teraz prezentował się jak zwłoki, przyniesione do prosektorium i zapomniane gdzieś w kącie. Jego cera nabrała ciekawego odcienia nieświeżego twarożku, a dokoła oczu i ust miał sino-zielonkawe plamy. Chwiał się na swoich długachnych nogach, przypominając nowonarodzone żyrafiątko. Watson przechwycił go, nim zdążył się przewrócić.

Kładź się. Znalazłem w zapasach Metoklopramid. Powinien pomóc, inaczej się wywleczesz na lewą stronę jak skarpetka.

Wyjął jednorazówkę i zaczął przygotowywać zastrzyk.

Nie jęknął Sherlock. Nie chcę.

Jesteś idiotą, wiesz?

Jestem wysssoce funksjonalnym sosjopatą.

Jesteś idiotą, który jest chory i bełkoce. Jesteś tak odwodniony, że za chwilę stracisz przytomność. Sherlock! John pstryknął palcami przed twarzą Holmesa. Patrz na mnie! Masz grypę jelitową i ona wymaga leczenia objawowego! „Transport” ci wysiada, rozumiesz?

Mina detektywa mówiła, że ma na ten temat własne zdanie, a obejmuje ono dżumę, cholerę i jeszcze parę innych egzotycznych chorób. Być może również szczep eboli. Watson-lekarz w końcu stracił cierpliwość i przełączył się na tryb Watsona-żołnierza, a w wojsku wiadomo, nie ma ceregieli. Jednym energicznym ruchem przewrócił Sherlocka na brzuch, spuścił mu spodnie od piżamy i wbił igłę w chudy tyłek swojego przyjaciela, mówiąc jednocześnie:

Nie napinaj mięśni.

AAA!!!

Mówiłem, żebyś nie napinał. Nie szarp się, na miłość boską, bo złamię igłę!

Ty oprawco... wyszemrał detektyw, rozpłaszczając się jak kot przejechany przez ciężarówkę.

Nie bądź dziecinny. Nigdy w życiu nie dostawałeś zastrzyków?

Nie w takie miejsce.

Tłoczek strzykawki doszedł wreszcie do końca i John mógł wyciągnąć igłę.

Zadzwonił telefon, porzucony na łóżku. Sherlock odebrał, a Johnowi serce się ścisnęło, kiedy widział jego zwolnione ruchy. Co też choroba może zrobić z nawet najbardziej energicznym człowiekiem...

Holmes. ... Tak. .... Nie, Greg. Mam dżumę.

John zdębiał.

Dżumę... jelitową ciągnął Sherlock melancholijnym barytonem, nawet nie podnosząc głowy z prześcieradła. Aha... Dłuższa przerwa. Jeśli ma różowe piórka, to go aresztujcie.

John wyrwał mu telefon z ręki.

Greg?! Tu John Watson. Nie słuchaj go, nie ma żadnej dżumy, tylko zwykłą jelitówkę. To znaczy niezwykłą, bo ma gorączkę, bredzi i właśnie go próbuję pozbierać do kupy.

No tak, dzięki. Przy piórkach zwątpiłem ostatecznie odrzekł Lestrade w słuchawce.

Nieważne jaki to trup i co zrobił morderca, musicie go znaleźć sami. Detektyw-konsultant jest nieczynny co najmniej przez tydzień. Cześć.

Cześć. Trzymaj się powiedział Lestrade posępnie i rozłączył się.

John Watson odetchnął głęboko, podciągnął Sherlokowi spodnie, a potem wybrał numer 112.

*

John wiedział, że Sherlock, kiedy nazywał sam siebie socjopatą, zasadniczo nie mijał się z prawdą. Zasadniczo błąkał się też gdzieś w okolicach syndromu Aspergera. A niezasadniczo nie dawał się wtłoczyć w żadne konkretne ramki. I może właśnie dlatego był tak interesujący. John widywał już Sherlocka w euforii, skupionego, medytującego, Sherlocka uroczego i Sherlocka-gbura, Sherlocka zdenerwowanego, wściekłego, naćpanego, wystraszonego, w dołku, Sherlocka-uparciucha i Sherlocka-z-gołym-zadkiem (dwukrotnie). Pierwszy raz jednak widział Sherlocka chorego i Sherlocka w panice.

Bo to, co malowało się w tych szeroko otwartych, szaroniebieskich oczach, to była czystej wody, bezrozumna panika. Sherlock Holmes miał się znaleźć sam w obcym miejscu, słaby i bezradny, bez swoich gratów dokoła, które dawały mu poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Zabiorą mu nawet ubranie i dadzą obce, szpitalne łachy. W normalnych okolicznościach powieka by mu nie drgnęła. John widział przecież tego odważnego człowieka stawiającego czoła ninjom, rozmaitym zbirom i nawet temu świrowi Moriarty’emu. W oceanie niebezpieczeństw i zbrodni czuł się jak ryba. I to jedna z tych większych, a nie jakaś makrela czy śledź. Jednak w tej chwili, kiedy, jak to określał pogardliwie: „transport” czyli własne ciało, stanowiące nośnik błyskotliwego umysłu, zawiodło go haniebnie umysł też zaczął szwankować. Beznadziejnie się rozsypał. Tak więc kiedy w drzwiach sypialni stanęło troje sympatycznych na oko paramedyków w charakterystycznych zielonych kurtkach, Sherlock usiłował uciec i spadł z łóżka, krzycząc:

Komando!!! John, uciekaj!!!

Watsona na sekundę zalało afgańskie słońce i usłyszał echo serii z karabinów maszynowych, ale trwało to naprawdę tylko sekundę. Pozbierał przyjaciela z podłogi i złożył z powrotem na posłaniu. Sherlock usiłował niemrawo przeturlać się za jego krawędź, chcąc być jak najdalej od przybyszy, którzy stłoczyli się niepewnie w progu sypialni.

To agenci Moriarty’ego. Dopadł nas, John, on nas dopadł... Gdzie masz broń?

To ludzie z pogotowia.

Patrz na tego faceta... Wojskowa fryzura, tatuaże na rękach. Najemnik szeptał Sherlock rozpaczliwie. I zobacz jaką ma koszulę... TO GEJ!

Bardzo państwa przepraszam wymamrotał Watson, czując, że płoną mu uszy. Usiłował powstrzymać detektywa przed ponowną ucieczką i wpełźnięciem pod łóżko. Było to zresztą bardzo łatwe, gdyż Holmes był słaby jak dziecko.

Obserwuj dziewczynę, John. Myśl! Wschodni kształt nosa, oliwkowy odcień skóry, lecz ciemniejszy dokoła oczu. Chodziła w nikabie, opaliła się tylko tam, gdzie padało słońce. To iracka terrorystka! Popatrz na jej kurtkę, wybrzuszona na piersiach, pod spodem ma ładunki wybuchowe... Wysadzi nas. To agenci Moriarty’ego...!

Pod kurtką mam biust! wycedziła medyczka z oburzeniem. A dokoła oczu makijaż! Czy pacjent potrzebuje pomocy psychiatrycznej?

Nie, nie... próbował łagodzić Watson. On po prostu gorączkuje i jest strasznie odwodniony.

Zastrzel ich, John! To mordercy. Jesteś żołnierzem! jęczał tymczasem Sherlock nerwowo, łapiąc przyjaciela za sweter.

Jestem lekarzem.

Ale masz też złe dni, prawda?

Tak, dziś jest zdecydowanie ten gorszy.

Nie jadę do szpitala. Nienawidzę szpitali. Robią tam ludziom ZŁE rzeczy.

Jedziesz.

Nie.

Tak.

Nie. Zabiją mnie w karetce, a potem wrócą, zabiją ciebie i panią Hudson...

Sherlock! Przestań! Nikt nie będzie nikogo zabijał. Puść mnie i pozwól się zbadać tej miłej pani.

M-m... Wydawało się, że już nawet mówienie kosztuje detektywa zbyt wiele wysiłku, jednak nadal wczepiał się kurczowo obiema rękami w sweter Watsona, jakby to była ostatnia deska ratunku, choć resztę ciała miał całkiem bezwładną. Doprawdy, litość i trwoga.

Panowie, to jak będzie? odezwał się sanitariusz niecierpliwie. Ładujemy klienta czy nie? Nie możemy tu stać wiecznie.

Jeśli pacjent jest przytomny i odmawia leczenia, nie możemy go przecież zabierać z domu przemocą dodała nadąsana paramedyczka. Proszę się zdecydować.

John westchnął ciężko. Wszystko wskazywało na to, że albo ładuje się do ambulansu razem z wczepionym w niego Holmesem, albo wyślizguje się ze swego ulubionego puloweru sekretnym komandoskim ruchem i wysyła swoją odzież do szpitala, ometkowaną słynnym detektywem w stanie półdelirium.

Sherlock, błagam, nie wydurniaj się. Potrzebujesz pomocy medycznej powiedział błagalnie, usiłując bezskutecznie odczepić od siebie ludzkiego rzepa.

Mam pomoc medyczną. Mam ciebie! wyjęczał Sherlock płaczliwie.

Watson zrozumiał, że nic z tego nie wyjdzie. Wzięty przemocą, przywiązany do noszy, Sherlock na miejscu znajdzie sposób żeby zmienić oddział w piekło, a jeśli posłucha go pierwszy z brzegu dyżurny psychiatra, Mycroft będzie musiał wyciągać braciszka z Bedlam. John pewnie i tak musiałby go przypilnować, więc z dwojga złego wolałby to robić w domu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin