Boruń Krzysztof - Osmy krąg piekieł.docx

(282 KB) Pobierz
KRZYSZTOF BORUŃ

D:\Polscy SF\Boruń Krzysztof\Boruń Krzysztof - Osmy krąg piekieł\Boruń Krzysztof - Osmy krąg piekieł.jpg

 

 

Krzysztof Boruń

Ósmy krąg piekieł

 

 

Takeśmy gwarząc przyszli na granicę

Wału, skąd zajrzeć można było w głąbie

Gdyby świt jakiś rozjaśnił ciemnicę.

(Dante Alighieri Boska komedia Piekło – Pieśń XXIX,

przekład Edwarda Porębowicza)

 

 

 

Roku Pańskiego 1593 bogobojni mieszkańcy Kontwaldu na ciężką próbę wystawieni

zostali. Jak jeszcze po wielu latach wspominano – zima owego roku była ponoć nad podziw

łagodna, tak że już na Trzech Króli łąki pokryła zieleń świeża, a w Zaślubiny Najświętszej

Marii Panny słońce prażyło jakoby na Boże Ciało. Mówiono też, że zaraz po

Zmartwychwstaniu ptactwo wszelakie hurmem z boru Opatowego, później Czarcim

nazywanego, uciekło, i to był pierwszy widomy znak, że jakoweś złe tam się szykuje.

Kiedy więc jasność niezwykła a czerwona jako płomień pożaru pojawiła się nad lasem,

nikt nie ważył się na milę do onego dostąpić. Jeden tylko znalazł się śmiałek, a był nim

medyk i alchemik Mateusz Rylus. On to, już drugiego dnia gdy ona jasność się pojawiła, do

boru pośpieszył, aby – jak później wyznał na mękach – pokłon poddańczy piekielnikom

złożyć. Ale o mistrzu Mateuszu od dawna szeptano, że w zmowie z czartem był i tylko dzięki

wstawiennictwu Jaśnie Wielmożnego Pana Burgrabiego. któremu obiecywał ołów w złoto

przemienić – nie sczezł wcześniej na stosie.

Kiedy więc, mimo nieustających modłów i bicia w dzwony, szatan boru Opatowego

opuścić nie chciał, a nawet rozzuchwalony, począł spokojnych mieszkańców nocą, a czasem i

dniem nawiedzać, postać ogromnego jak łeb wołu pająka przybrawszy, Jaśnie Wielmożny

Pan Burgrabia dłużej zwlekać nie mógł i do Jego Ekscelencji Księdza Biskupa Ordynariusza

wraz z ojcami duchownymi list o pomoc wystosował. Rychło też przyjechał do Kontwaldu

ojciec Modestus Münch – najmędrszy ponoć z inkwizytorów w całym księstwie, który już

niejednego czarta przepędził, a wiele wiedźm, czarowników i kacerzy na stos zaprowadził.

Bez zwłoki też, wysłuchawszy przytomnych świadków diabelskich wizyt, a wieczorem na

własne oczy jasność nad Opatowym borem ujrzawszy, ów mąż prawy całą noc na żarliwej

modlitwie, krzyżem leżąc przed wielkim ołtarzem kościoła Św. Józefa, spędził, a nazajutrz

nakazał onego mistrza Mateusza pojmać i przed swe oblicze sprowadzić.

Mistrz Mateusz próbował zrazu wdać się z Ojcem Inkwizytorem w dysputę, zaprzeczając,

iżby był z szatanem w zmowie, lubo przyznał, że do boru Opatowego chadzał, ale że tamże

jeno wielki i świecący grzyb z ziemi wyrosły ujrzał i zdjęty trwogą uszedł. Diabelskie pająki

kręciły się też ponoć obok onego grzyba, przez powietrze jak osy latając, ale żaden na

medyka baczenia nie miał, ni krzywdy, ni też protekcji jakowejś mu nie czyniąc. I dlatego ów

heretycko dowodził, jakoby nie byli to wysłannicy piekieł, a tylko nie znane oku ludzkiemu

dziwy natury. Ale ojciec Modestus na te wykrętne tłumaczenia nie zważał, jeno do prawdy

opornego nakłaniał, wskazując jasno, że Mateusz z czartami się niechybnie pokumał, boć

inaczej nie wypuściłyby onego z Opatowego boru.

Liznąwszy tedy, że już dość dowodów przeciw sobie mistrz Mateusz przytoczył

 

inkwizytor Münch jął raz jeszcze zaklinać go po ojcowsku i prosić, aby do swych

konszachtów z diabłem się przyznał, innych wspólników jako też wspólniczki czarta powołał

i Boga o miłosierdzie błagał, a gdy i to nie pomogło – z ciężkim sercem na tortury musiał

zezwolić. Mistrz Mateusz swe winy na mękach wyznał, lubo wspólników ani wspólniczek nie

powołał. Gdy zasię przed sądem stanął, począł się zapierać, heretyckie myśli głosić i

szatanów bronić tak, iż innego wyroku trybunał wydać nie mógł, jeno na spalenie żywcem i

rozrzucenie popiołów na rozstajnych drogach skazał.

A kiedy już mistrz Mateusz w rynku na stosie pod słupem stanął i kat ogień podłożył –

nadleciały one diabelskie pająki znad lasu i widno chciały swego kumotra ratować, jako że

krążyły długo nad rynkiem. Lud zgromadzony, straż miejska, a nawet sam Jaśnie Wielmożny

Pan Burgrabia z małżonką w popłochu pierzchli i w kościele Św. Józefa się ukryli, a tylko

nieustraszony ojciec Modestus pozostał i Krzyżem Świętym czarta odpędzał tak długo, aż

tylko popioły po Mateuszu Rylusie pozostały, a diabelscy kumotrzy na powrót do boru

odlecieli.

Wówczas to przez cały wieczór i noc bito w dzwony i we wszystkich kościołach lud się

modlił o zwycięstwo nad szatanem, zaś skoro poczęło świtać – ku boru Opatowemu ruszyła

procesja. Prowadził ją Ojciec Inkwizytor w asyście przeora, wszystkich ojców i braci

zakonnych. Im też głębiej w bór się zapuszczano, tym większy wszystkich lęk ogarniał, atoli

większość wytrwała aż do skraju polany, o której Rylus sądowi mówił. W rzeczy samej, tak

jak czarownik wspomniał, stał tam owy diabelski grzyb, z ziemi jakoby wyrosły. Ojciec

Modestus rozkazał, aby się zatrzymano, a sam jeno z kropidłem i krzyżem wyszedł śmiało na

polanę, znak święty Męki Pańskiej ku onemu czartowskiemu dziwu zwrócił i wołając:

apage” – pędzić czarta rozpoczął.

Strach ogarnął przytomnych, bo oto otwarła się jakoby gęba w owym grzybie i wyleciały z

niej dwa diabelskie pająki ku inkwizytorowi przez powietrze zdążając. Zrazu wszystkich lęk

straszny zmroził, że czarty ojca Modestusa rozedrą, alić stał on niewzruszony, a nawet począł

postępować krok za krokiem, złemu naprzeciw, litanię w głos odmawiając i diabły nie tylko

nie mogły go dosięgnąć, ale poczęły z wolna cofać się ku onej gębie rozwartej. Ojciec

Inkwizytor szedł za nimi dalej a dalej i był już chyba na rzut kamieniem od onego piekielnego

dziwa, gdy na tę chwilę spode grzyba wypełznął ogromny bury obłok i ojca Modestusa

otoczył.

Kto żyw salwował się ucieczką. Nikt by też nikogo nie wstrzymał, taka bojaźń ogromna

ogarnęła ludzi. Nie dziw zresztą, bo nie upłynęło jednej „zdrowaśki”, a oto już potężny

wicher uderzył w las. Wraz z nim rozniósł się daleko zrazu gwizd przeraźliwy, a później

grzmot nieustający, jakoby sto gromów spadło na polanę diabelską.

Żaden z pierzchających w popłochu nie śmiał spojrzeć za siebie, ale ci, którzy pozostali w

miasteczku, widzieli jak w onej chwili nad borem wzniósł się wielki wirujący obłok i znikł w

niebiesiech, pozostawiając tylko długą, jasną smugę, widoczną jeszcze w południe, kiedy

dzwoniono na Anioł Pański.

Ojciec Modestus nie powrócił. Zrazu mówiono, że sam Lucyper porwał z zemsty

inkwizytora Müncha do piekła, ale rychło jego Ekscelencja Ksiądz Biskup zapewnił, że

widno ten mąż święty został, po przepędzeniu czartów, w nagrodę żywcem do nieba

uniesiony.

Dopiero po wielu latach pierwsi śmiałkowie odważyli się zapuścić w bór Opatowy ku

diabelskiej polanie. Jako jedyny ślad czartowskich odwiedzin pozostał tamże płytki, acz

rozległy na kilka sążni wądół, porosły bujnie leśnym zielem.

 

 

I. SPOTKANIE

Dzień był ciepły i słoneczny. Delikatny woal mgły, spowijający rankiem góry, ustąpił już

zupełnie i tylko nad najwyższymi partiami Karkonoszy wisiały nieruchomo w powietrzu

pojedyncze białe obłoki. Po wczorajszej burzy zieleń nabrała soczystych barw, a parujący w

słońcu las pełen był ptasiego świergotu.

Stefan Miksza postawił w trawie selektron i siadł na omszałym kamieniu. Prowadzone od

świtu poszukiwania nie przyniosły żadnego rezultatu, chociaż przeczesał dokładnie obszar

wyznaczony namiarem radaru. Nie pozostawało nic innego jak zbadać teren leżący w

teoretycznej elipsie rozproszenia, ale to wymagało przeprowadzenia dodatkowych obliczeń.

Właśnie sięgał po mapę, gdy szelest liści i trzask łamanych gałęzi zwrócił jego uwagę w

innymi kierunku.

W pierwszej chwili sądził, że za jego plecami przemyka jakieś zwierzę. Wstał, podszedł

parę kroków ku pobliskim zaroślom i stanął.

Z odległości kilkunastu metrów, spoza krzaków patrzyło na Mikszę dwoje ludzkich oczu.

– Halo! – zawołał niepewnie, trochę zaskoczony niespodziewanym spotkaniem.

Gałęzie znów zaszeleściły i z zarośli wysunęła się dziwaczna postać z włosami

opadającymi na ramiona i długą ciemną brodą. Mężczyzna ubrany był w powłóczystą,

sięgającą do ziemi szatę. Zżółkła, postrzępioną suknię okrywał czarny, zabłocony płaszcz.

Obszarpany, zsunięty z głowy kaptur, gruby sznur opasujący suknię, sandały na bosych

nogach – uzupełniały ten niezwykły, jakby wydobyty z rekwizytów teatralnych strój.

Nieznajomy milczał, wpatrując się w astronoma oczami pełnymi zdziwienia i jakby

niepokoju.

Miksza również, nie wiedząc sam dlaczego, poczuł się nieswojo.

– Przyjechaliście tu nagrywać? – spytał po chwili przekonany, że ma przed sobą aktora lub

statystę.

– Skąd jesteś, panie? Ktoś ty?... Powiedz mi, proszę... – odezwał się drżącym głosem

nieznajomy. Ku ogromnemu zdziwieniu Mikszy słowa te były wypowiedziane po łacinie. Nie

była to, co prawda, mowa Owidiusza – niemniej zdawały się brzmieć w niej echa jakichś

odległych czasów.

– Przyleciałem z Radowa. Sześć godzin temu wylądowałem. Niedaleko stąd, na polanie.

Szukam meteorytu... Tu gdzieś wczoraj spadł w czasie burzy – odrzekł Miksza w języku

inter, lecz z wyrazu twarzy nieznajomego łatwo było wyczytać, że nie zrozumiał on ani

słowa. Czy możliwe, aby człowiek dorosły, mieszkaniec Ziemi, nie znał międzynarodowego

języka?

– Panie, skąd przybywasz? – padło znów pytanie po łacinie.

– No, przyleciałem! Sześć godzin temu...

Miksza uczynił ręką ruch wyobrażający lądowanie. Niestety, jego znajomość łaciny nie

była aż tak gruntowna, aby potrafił posługiwać się tym językiem płynnie w mowie potocznej.

Twarz nieznajomego przybrała wyraz zachwytu.

– Chwała Panu na wysokościach! – zawołał z przejęciem.

Kolana ugięły się pod nim i padł w trawę pod nogi Mikszy, zanim ten zdążył go

podtrzymać.

Nie omdlał jednak. Miksza wydobył z torby płaską butelkę z turystycznym napojem

odżywczym i dźwignąwszy nieznajomego przytknął mu ją do ust. Brodacz przełknął z trudem

kilka łyków i w oczach jego pojawiło się wzruszenie.

Biedak... Musiał znajdować się gdzieś blisko miejsca upadku kosmolitu. Szok był zbyt

silny – pomyślał Miksza. – Może błądził całą noc w lesie i osłabł z wyczerpania i głodu.

Wyciągnął pudełko z regionem i podał pastylkę brodaczowi. Ten przyjął ją z

niezrozumiałym zachwytem. Widocznie jego stan psychiczny pozostawiał jeszcze wiele do

życzenia.

Środki odżywcze działały szybko. Nieznajomy wyraźnie się ożywił, nabrał większej

śmiałości i raz po raz jakby w radosnym oczekiwaniu spoglądał w twarz Mikszy.

– Chwała Panu! – wyszeptał ponownie.

– Chwała Panu! – powtórzył Miksza, sądząc, iż nieznajomy używa tego zwrotu jako

pewnego rodzaju pozdrowienia.

– Panie, czy możesz mnie zabrać ze sobą? – zapytał brodacz po chwili, patrząc błagalnie.

Pozostawienie tego człowieka w tym stanie samego w lesie nie wchodziło w rachubę. Nie

ulegało wątpliwości, że trzeba odwieźć go na jakiś punkt medyczny, a przynajmniej

skomunikować się z jego towarzyszami.

– Skąd ty... tu? – zapytał Miksza po łacinie. – Zabłądziłeś?

Oczy nieznajomego jakby przygasły.

– Nie wiem, panie, czy zbłądziłem... – odrzekł cicho. – Zawsze starałem się służyć, jak

umiałem najlepiej, chwale Boga Wszechmogącego...

– Tak, tak... – starał się go uspokoić Miksza. – Powiedz, gdzie, byłeś... zanim tu

doszedłeś?

Nieznajomy zadrżał. W oczach jego znów pojawił się lęk.

– Byłem... Ja byłem... w piekle... – wyszeptał z wysiłkiem. – Panie, bądź miłościw mnie

grzesznemu.

– Widziałeś ogień? Gdzie to było?

– Nie wiem, panie... Szatani przybrawszy pajęczą postać dręczyli moją nieszczęsną

duszę... Widać zgrzeszyłem pychą, żem zbyt dufał w swą siłę, a nie w pomoc Najwyższego.

Ale Bóg miłosierny...

Nie ulegało wątpliwości, że dalsza indagacja do niczego nie doprowadzi. Brodacz z

uporem wracał do urojeń. Tu przede wszystkim potrzebny był lekarz.

Znajomość średniowiecznej łaciny i ówczesnych wyobrażeń religijnych nie budziła

szczególnego zdziwienia Mikszy. Ludzie miewali najniezwyklejsze hobby. Jeśli on sam

próbował kiedyś tłumaczyć Owidiusza – ten człowiek mógł studiować historię wierzeń

chrześcijańskich. Może był kiedyś księdzem?... Po cóż zresztą stawiać tak skomplikowane

hipotezy? Po prostu pod wpływem wstrząsu nerwowego, wywołanego bliskością upadku

meteorytu, biedak gra dalej odtwarzaną rolę.

– Niech pan tu zostanie! Zaraz wrócę – powiedział do brodacza i ruszył ścieżką ku polanie,

gdzie stał „wróbel”. Nie miał przy sobie naręcznego telefonu, gdyż mógłby on zakłócać

działanie selektronu. Musiał więc skorzystać ze stacyjki. Postanowił połączyć się z

Informacją i nawiązać kontakt z towarzyszami nieznajomego.

Pomimo jednak, że łączono go kolejno aż z trzema grupami realizatorskimi pracującymi w

promieniu 50 kilometrów – nigdzie nie stwierdzono, aby ktokolwiek, z członków zespołu

zaginął w górach. Więcej – żadna z ekip nie kręciła filmu kostiumowego. Zagadka – skąd się

wziął wśród lasu człowiek w tak dziwnym przebraniu – pozostawała nadal nie rozwiązana.

Jedno zdawało się pewne: był on chory psychicznie i jak najszybciej należało przekazać go

najbliższemu ośrodkowi medycznemu. Przywrócenie nieznajomemu pełnej świadomości

mogło zresztą ułatwić zadanie Mikszy. Ten człowiek znał przecież miejsce upadku

meteorytu.

Już miał nadać sygnał łączności z najbliższym punktem pogotowia lekarskiego, gdy

odruchowo spojrzał na zegarek i nowy pomysł zrodził się w jego głowie. Kama powinna być

w tej chwili w Instytucie. Dlaczego nie skorzystać z jej pomocy w nawiązaniu kontaktu z

lekarzem. Może nawet sama zechce zbadać nieznajomego. To bardzo ułatwiłoby sytuację.

Najlepiej zresztą postawić ją wobec faktu dokonanego. Zaledwie pół godziny lotu...

Brodacz klęczał w tym samym miejscu, gdzie go pozostawił i modlił się...

– No to polecimy! – Miksza ujął nieznajomego pod ramię i poprowadził ku ścieżce.

– Chwała Panu!

– Chwała!

Wyszli z zarośli na polanę. Nieznajomy teraz dopiero jakby dostrzegł maszynę i trochę się

zawahał.

– Nie ma obawy. Uniesie nas obu! – uśmiechnął się zachęcająco Miksza.

Podeszli do „wróbla”. Astronom przesunął wiatrochronną tarczę, rozłożył zapasowe

siodełko.

– Proszę usiąść tu!

– Ufam wam, panie...

Mimo jednak tego zapewnienia drżał nerwowo, gdy Miksza zapinał pas.

Silnik zawył przeciągle i maszyna uniosła się w górę. Nieznajomy kurczowo zacisnął palce

na rękawie kombinezonu Mikszy. Usta jego szeptały modlitwę.

Polana znikła z oczu, a konary drzew wtopiły się w zwarty ciemnozielony obszar leśny, i

on zresztą oddalał się szybko, stając się jedną z plam na zboczu widocznego teraz w całej

okazałości masywu Szrenicy.

Ciemna plama lasu schowała się za górami. Maszyna mknęła nad kolorową mozaiką

budowli wypoczynkowych, rozrzuconych wśród ogrodów i leśnych parków. Raz po raz

poprzez zieleń błyskały w słońcu baseny kąpielowe i lądowiska aerobusów.

Zaraz za Jelenią Górą dotarli do radioszlaku Zachód-Wschód, gdzie Stefan przekazał

prowadzenie służbie ruchu.

W powietrzu zaroiło się od maszyn. Górą przemykały cygara aerobusów i pękate

wrzeciona transportowców. Nie one jednak budziły największe zdumienie brodacza, lecz

poruszające się znacznie wolniej w „pieszym” pasie powietrznym na „latających

podeszwach.” pojedyncze sylwetki ludzi... Na policzki wystąpiły mu wypieki, a wpółotwarte

usta i roziskrzone oczy przybierały wyraz to osłupienia, to znów niemego zachwytu, tak

przebyli blisko sto kilometrów i zza widnokręgu poczęły wyłaniać się wierzchołki strzelistych

budowli Radowa. Lecieli teraz nad szachownicą zbiorników przemysłowej hodowli glonów i

zakładami przetwórczymi wielkiej syntezy spożywczej, o których sygnalizowały już

wyrastające spod ziemi wysokie, podobne do ołówków wieże absorpcyjne.

Na pulpicie sterowniczym światełko sygnalizacyjne służby ruchu poczęło rytmicznie

mrugać.

– 11 23... 11 23... Instytut Mózgu! – przekazał Miksza informacje automatowi

prowadzącemu.

Pierścień wytwórczy dostarczający temu wielkiemu miastu żywności, wody i tlenu, ustąpił

miejsca wysmukłym wieżowcom i blokom mieszkalnym. Błyskające w słońcu tęczowymi

refleksami budowle mnożyły się i rosły, zdając się wspinać coraz wyżej i wyżej.

Poprzecinane wielopoziomowymi jezdniami i chodnikami pochłaniały stopniowo widoczny z

góry krajobraz, aby wreszcie wypełnić go aż po horyzont.

Nieznajomy nie patrzył już teraz na maszyny powietrzne przelatujące w pobliżu, lecz

rozszerzonymi szeroko oczami chłonął ten nowy widok.

Nagle gwałtownym ruchem pochwycił ramię Mikszy i wpatrując się z niepokojem w jego

twarz zapytał:

– Czy... czy... ja umarłem?

– Myślę, że... był pan... nieprzytomny. Przez pewien czas. Ale to nic...

– A więc jestem żywym człowiekiem?

– Na pewno! – potwierdził Miksza zastanawiając się, do czego nieznajomy zmierza.

– A ty ktoś, panie?

– Jestem meteorytologiem.

– Nie rozumiem.

– Jakby to panu wyjaśnić... Zbieram... takie... odłamki ciał niebieskich... Spadłych z nieba

na ziemię.

– Panie, niełatwo mi pojąć, na czym to twoje zajęcie w Niebie polega – podjął po chwili

milczenia brodacz. – Powiedz mi jednak, jeśli wolno ci to uczynić, gdzie ja jestem? Na Ziemi

czy też w Niebie?

Miksza z trudem zachowywał powagę.

– Jeszcze jesteśmy... w powietrzu! Ale zaraz znajdziemy się na Ziemi.

– A to jest miasto?

– Miasto.

Twarz nieznajomego rozpromieniła się.

– Czy... to miasto... to miasto, co Święty Jan Ewangelista?...

– Tak! Tak! – Miksza nie chciał przeciągać rozmowy, bo maszyna weszła już w strefę

przyziemną i światełka sygnalizacyjne wskazywały, że rozpoczyna się lądowanie.

Pod nimi zdawał się rosnąć w górę gmach z błyszczącą elipsą lądowiska na szczycie.

Tymczasem nieznajomy w jakimś radosnym uniesieniu począł recytować:

– „I zaniósł mię w duchu na górę wielką a wysoką...I ukazał mi miasto wielkie... Ono

Święte Jeruzalem, zstępujące z Nieba od Boga, mające chwałę Bożą, którego światłość

p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin