Miller, Walter - Kantyczka dla Leibowitza.rtf

(2018 KB) Pobierz
Podziêkowanie

WALTER M. MILLER jr.

 

 

 

KANTYK DLA LEIBOWITZA

 

(Tłumaczył : Adam Szymanowski)

Dedykacja to tylko drapanie

Swędzącego miejsca –

A zatem dla Anne, na której

Piersi spoczywa zadumana

Rachel,

Dając mi natchnienie przy pisaniu

Tej pieśni

I chichocząc między jej wierszami

-          z błogosławieństwem, Lass

 

W.

 

Podziękowanie

 

 

Wszystkim, których wsparcie w rozmaity sposób przyczyniło się do napisania tej książki, autor wyraża uznanie i wdzięczność, a szczególnie i dobitnie następującym osobom: państwu W. i M. Millerom, Sr., panom Donowi Congdonowi, Anthony'emu Boucherowi i Alanowi Williamsowi, a także dr. Marshalowi Taxayowi, wielebnemu Alvinowi Burggraffowi csp oraz świętym Franciszkowi i Klarze, i Maryi, z przyczyn, które każdemu z Nich są dobrze znane.

 

Fiat homo[1]

 

 

 

1

 

Brat Franciszek Gerard z Utah nigdy by pewnie nie odkrył owych świętych pism, gdyby nie pielgrzym z przepasanymi biodrami, który pojawił się na pustyni w okresie nakazanego nowicjuszom czterdziestodniowego postu.

Brat Franciszek nigdy dotąd nie widział pielgrzyma z przepasanymi biodrami, ale o tym, że ten właśnie jest osobnikiem bona fide[2], przekonał się, jak tylko opanował dreszcz przerażenia wywołany pojawieniem się na horyzoncie czarnej joty chyboczącej się w rozedrganej mgiełce rozgrzanego powietrza. Beznoga, ale wyposażona w małą głowę jota wyłoniła się z lustrzanego szkliwa, idąc potrzaskaną szosą, aczkolwiek miało się wrażenie, że nie kroczy, lecz wkręca się niby śruba w pole widzenia. Brat Franciszek zacisnął kurczowo w dłoniach krucyfiks przy różańcu i bezgłośnie poruszając ustami, odmówił jedną i drugą zdrowaśkę. Owa jota nasuwała myśl, że chodzi tu o jakąś drobną zjawę spłodzoną przez demony upału, które nękają całą tę krainę w samo południe, kiedy wszelkie stworzenie mogące się poruszać po pustyni (poza sępami i paroma pustelnikami w rodzaju Franciszka) leżało bez ruchu w swojej jamie albo kryło się w cieniu skały przed wściekłością promieni słonecznych. Tylko jakaś istota potworna, nadprzyrodzona, niespełna rozumu mogła kroczyć w samo południe szlakiem przez pustkowie.

Brat Franciszek dorzucił czym prędzej modlitwę do świętego Raula Cyklopa, patrona ludzi będących od urodzenia wybrykami natury, o ochronę przed nieszczęściami, nad którymi ten święty roztaczał swoją opiekę. A któż nie wiedział w owych dniach, że na ziemi żyją potwory? Każdy bowiem, kto urodził się żywy, musiał, na mocy nakazu Kościoła i prawa naturalnego, znosić w miarę możności swoje pełne cierpienia życie i korzystać jako dziecko z pomocy tych, którzy go spłodzili. Nie zawsze przestrzegano tego prawa, ale wystarczająco często, by podtrzymywać rozproszoną populację dorosłych potworów, które wybierały sobie często najbardziej zapadłe zakątki pustynnych krain i nocą podpełzały do ognisk osób podróżujących przez prerię. W końcu jednak jota wykręciła się całkowicie z rozedrganej warstwy na przezroczyste powietrze i wtedy stało się zupełnie oczywiste, że jest nią odległy nadal pielgrzym. Brat Franciszek puścił krucyfiks i powiedział cichutko: “Amen".

Pielgrzymem okazał się chudy starzec, wspierający się na lasce, w plecionym kapeluszu, z potarganą brodą i bukłakiem na wodę przerzuconym przez ramię. Żuł i spluwał ze zbyt wielkim zacięciem, jak na zjawę, a jednocześnie robił wrażenie zbyt wątłego i ułomnego, żeby z powodzeniem uprawiać fach wilkołaka albo rozbójnika. Jednak Franciszek cichaczem usunął się z pola widzenia pielgrzyma i przycupnął za stertą gruzu, skąd mógł widzieć, sam nie będąc widziany. Spotkania z obcymi na pustyni zdarzały się nieczęsto, ale kiedy już do nich dochodziło, nie obywało się bez podejrzliwości i wstępnych przygotowań obu stron, powitanie bowiem mogło okazać się równie dobrze serdeczne, jak wrogie.

Zwykle nie częściej niż trzy razy do roku jakiś człowiek świecki lub w ogóle ktoś obcy przemierzał stary szlak przechodzący przez teren opactwa, chociaż była tam oaza, która umożliwiała jego istnienie i która uczyniłaby z klasztoru naturalny zajazd dla wędrowców, gdyby nie fakt, że szlak prowadził donikąd, oczywiście jak na ówczesne sposoby podróżowania. Być może w minionych wiekach szosa stanowiła fragment najkrótszej drogi z Great Salt Lake do Old El Paso; na południe od opactwa przecinała się z innym pasmem gruzu rozciągającym się na wschód i zachód. Spustoszenia były dziełem czasu, nie zaś człowieka.

Pielgrzym zbliżył się na odległość głosu, ale nowicjusz nie wyszedł spoza sterty gruzu. Biodra pielgrzyma były naprawdę przepasane strzępem brudnego worka, który stanowił jego jedyne odzienie, jeśli nie liczyć kapelusza i sandałów. Wytrwale zdążał przed siebie, stawiając mechanicznie kroki, wspomagając chromą nogę ciężką laską. Rytmiczny marsz świadczył o tym, że wędrowiec ma długą drogę za sobą i równie długą przed sobą. Kiedy jednak wszedł na teren starożytnych ruin, przystanął, żeby się rozejrzeć.

Franciszek schował głowę.

Wśród stert gruzu, w miejscu gdzie niegdyś wznosiło się skupisko wiekowych budowli, nie było nigdzie cienia, ale niektóre większe głazy mogły jednak dać trochę ochłody wybranym fragmentom ciała podróżników, równie mądrych w drodze przez pustynię jak -już wkrótce się okazało - pielgrzym. Sięgnął bez wahania po odpowiedniej wielkości odłam skalny. Brat Franciszek zauważył z uznaniem, że tamten nie szarpał się z kamieniem, lecz stanął przed nim w bezpiecznej odległości i, wykorzystując swoją laskę jako dźwignię, a mniejszy odłamek jako punkt podparcia, przesunął ciężar, spod którego wypełzło z sykiem zagniewane stworzenie. Podróżny obojętnym ciosem laski zabił węża i odrzucił na bok wijące się jeszcze ścierwo. Usunąwszy mieszkańca szczeliny pod kamieniem, pielgrzym wykorzystał owo sklepienie chłodnej szczeliny, stosując zwykłą metodę, to znaczy odwracając kamień na drugą stronę. Następnie obciągnął z tyłu przepaskę, usiadł zwiędłymi pośladkami na względnie chłodnej powierzchni kamienia, ruchem nóg zrzucił sandały i postawił stopy na tym, co było przedtem piaskowym podłożem chłodnej jamy. Ochłodziwszy się w ten sposób, poruszył palcami stóp, uśmiechnął się bezzębnymi ustami i zaczął nucić jakąś melodię. Wkrótce rozległ się zawodzący śpiew w nie znanym nowicjuszowi dialekcie. Zmęczony i skulony brat Franciszek ciągle zmieniał pozycję.

Nie przestając śpiewać, pielgrzym wydobył suchar i kawałek sera. Potem śpiew umilkł i pielgrzym wstał na chwilę, żeby głosem przypominającym nosowe pobekiwanie wykrzyknąć w miejscowym narzeczu: “Błogosławiony bądź, Adonai Elohim, królu wszystkich rzeczy, który sprawiłeś, że ziemia rodzi chleb". Potem usiadł z powrotem i począł jeść.

Ten wędrowiec musiał naprawdę przebyć szmat drogi - pomyślał brat Franciszek, nie znał bowiem żadnego pobliskiego królestwa, które byłoby rządzone przez monarchę o tak niezwykłym imieniu i takich dziwacznych roszczeniach. Starzec odbywa pielgrzymkę pokutną - próbował odgadnąć brat Franciszek - być może do “sanktuarium" w opactwie, aczkolwiek nie było tam oficjalnie żadnego sanktuarium, a “święty" nie został jeszcze uznany za świętego. Brat Franciszek nie potrafił znaleźć żadnego innego wytłumaczenia dla obecności starego wędrowca na drodze prowadzącej donikąd.

Pielgrzym spożywał chleb i ser bez pośpiechu i nowicjusz wiercił się coraz bardziej, w miarę jak niknął strach. Reguła milczenia podczas dni postnych nie pozwalała wszczynać dobrowolnie rozmowy ze starcem, ale nie ulegało wątpliwości, że gdyby opuścił swoją kryjówkę za stertą gruzu, zanim starzec odejdzie, zostałby rychło dostrzeżony albo usłyszany przez pielgrzyma, jako że nie wolno mu przecież opuszczać sąsiedztwa swojej pustelni przed końcem wielkiego postu.

Ciągle jeszcze niezbyt pewny swego, brat Franciszek odchrząknął głośno, a następnie wyprostował się tak, że można go było zobaczyć.

- Ojej!

Starzec rzucił natychmiast chleb i ser. Chwycił za laskę i zerwał się na równe nogi.

- Tylko spróbuj się zbliżyć!

Potrząsał groźnie laską w stronę zakapturzonej postaci, która wyłoniła się spoza stosu kamieni. Brat Franciszek zauważył, że grubszy koniec laski jest uzbrojony w kolec. Nowicjusz trzykrotnie skłonił się uprzejmie, ale pielgrzym nie zwrócił uwagi na te grzeczności.

- Cofnij się! - wychrypiał. - Trzymaj się z daleka, poczwaro. Nie masz tu czego szukać, chyba że chodzi ci o ser. Możesz go sobie wziąć. Jeśli pragniesz mięsa, tylko spójrz na mnie: skóra i kości, ale będę walczył, żeby to zachować. Cofnij się! Do tyłu!

- Posłuchaj... - nowicjusz przerwał. Miłosierdzie, a nawet zwykła grzeczność mogły mieć pierwszeństwo przed wielkopostną regułą milczenia, ale perspektywa przerwania milczenia z własnej woli zbijała go nieco z tropu. - Nie jestem żadną poczwarą, dobry prostaku - ciągnął, używając grzecznościowego zwrotu. Odrzucił do tyłu kaptur, żeby pokazać mnisią fryzurę, i uniósł swój różaniec. - Czy pojmujesz, co to jest?

Przez kilka sekund pielgrzym trwał w postawie kota gotowego do walki, przyglądając się spękanej od słońca chłopięcej twarzy. W tym, że pielgrzym błędnie go ocenił, nie było nic dziwnego. Groteskowe stworzenia, które pełzały na obrzeżach pustyni, często nosiły kaptury, maski albo obszerne suknie, by ukryć zniekształcenia ciała. Byli wśród nich i tacy, którzy nie tylko ciało mieli zdeformowane, lecz uważali podróżnych za zupełnie właściwe źródło dziczyzny.

Po krótkich oględzinach pielgrzym wyprostował się.

- Och... jesteś więc jednym z nich. - Oparł się na kiju i jego twarz zachmurzyła się. - Czy to opactwo Leibowitza? - spytał, wskazując na odległe skupisko budynków dalej na południe.

Brat Franciszek skłonił się uprzejmie do samej ziemi.

- Cóż czynisz tu wśród ruin?

Nowicjusz wziął do ręki kawałek kamienia przypominający kredę. Było mało prawdopodobne, by podróżnik umiał czytać, ale brat Franciszek postanowił podjąć próbę. Ponieważ pospolity dialekt ludowy nie miał ani swojego alfabetu, ani ortografii, napisał kredą na wielkim płaskim kamieniu łacińskie słowa oznaczające pokutę, samotność i milczenie, a następnie powtórzył je poniżej w starożytnym angielskim, mając - wbrew swemu nie uświadomionemu pragnieniu, żeby z kimś porozmawiać - nadzieję, że starzec zrozumie i pozostawi go samotnemu, wielkopostnemu czuwaniu.

Na widok napisu pielgrzym zaśmiał się z ironią. Jego śmiech bardziej, prawdę mówiąc, przypominał pełne rezygnacji beczenie owcy niż dźwięki wydawane przez człowieka.

- Hmmm... hnnn... - ozwał się. - Nadal więc piszecie w niewłaściwą stronę.

Jeśli jednak nawet zrozumiał to, co Franciszek napisał, nie chciał się przyznać. Odłożył kij, usiadł z powrotem na kamieniu, podniósł chleb i ser z piasku i przystąpił do ocierania z nich pyłu. Franciszek oblizał łakomie wargi, ale odwrócił głowę w drugą stronę. Od środy popielcowej nie jadł nic poza owocami kaktusa i garścią palonej kukurydzy; reguły postu i wstrzemięźliwości były bardzo ostre w okresie czuwania przed złożeniem ślubów zakonnych.

Pielgrzym zauważył minę brata Franciszka; przełamał chleb i ser i podał młodzieńcowi.

Pomimo odwodnienia, spowodowanego skąpym zapasem wody, usta nowicjusza wypełniły się śliną. Nieposłuszne oczy nie mogły oderwać się od ręki podającej jedzenie. Świat skurczył się; w samym jego środku znalazł się zapiaszczony smakołyk w postaci ciemnego chleba i bladego sera. Demon nakazał mięśniom lewej nogi przesunąć stopę o pół metra do przodu. Następnie demon zawładnął jego prawą nogą i oto prawa stopa stanęła przed lewą, a potem w jakiś sobie tylko znany sposób zmusił mięsień piersiowy i biceps do wyciągnięcia prawej ręki, aż dłoń mniszka dotknęła dłoni pielgrzyma. Palce wymacały jadło. Wydawało się nawet, że czują jego smak. Bezwiedny dreszcz przebiegł przez wygłodzone ciało. Brat Franciszek przymknął oczy i ujrzał opata, który przyglądał mu się, potrząsając bykowcem. Kiedy tylko nowicjusz próbował wyobrazić sobie Trójcę Świętą, Bóg Ojciec zawsze przybierał rysy opata, który zazwyczaj - tak się przynajmniej wydawało Franciszkowi - wyrażały wielkie zagniewanie. Za plecami opata szalał ogień, a z płomieni wyzierały oczy błogosławionego męczennika Leibowitza patrzącego w udręce umierania na tego, który pościł w jego imię, ale oto został przyłapany na sięganiu po ser.

Nowicjusz raz jeszcze zadrżał.

- Apage Satanas![3] - syknął, odskakując do tyłu i rzucając jedzenie. Bez żadnego ostrzeżenia pokropił starca święconą wodą z małej fiolki, którą wydobył z rękawa. W oszołomionym nieco wskutek słońca umyśle nowicjusza pielgrzym zlał się na chwilę w jedno z arcyprzeciwnikiem.

Ten atak z zaskoczenia na siły ciemności i pokusy nie wywołał natychmiastowych nadprzyrodzonych skutków, ale przyrodzone skutki ujawniły się ex opere operato[4]. Wprawdzie pielgrzym-Belzebub nie przemienił się w siarczany dym, ale wydał z siebie gardłowe dźwięki, oblał go blady rumieniec i sięgnął w stronę Franciszka z rykiem mrożącym krew w żyłach. Nowicjusz przydeptywał sobie suknię, kiedy umykał przed zamaszystymi ciosami zaostrzonego kija, i tylko dlatego wykaraskał się z opresji bez podziurawionego ciała, że pielgrzym zapomniał o swoich sandałach. Starzec zrobił minę, jakby nagle uświadomił sobie, że staje bosymi stopami na rozpalonych kamykach. Przystanął i popadł w zamyślenie. Kiedy brat Franciszek zerknął przez ramię, miał wyraźne uczucie, że pielgrzym musiał zdobyć się na nie lada bohaterstwo, żeby, skacząc na palcach, wycofać się w chłodne miejsce.

Zawstydzony zapachem sera na palcach i powtarzając raz po raz swój bezsensowny egzorcyzm, nowicjusz zabrał się chyłkiem do prac, które sam sobie wyznaczył wśród starych ruin. Pielgrzym chłodził stopy i rozładowywał gniew, ciskając co jakiś czas kamieniem w stronę młodzika, kiedy tylko ten znalazł się w zasięgu wzroku pośród stert gruzu. W końcu ręka mu się zmęczyła i udawał, że rzuca kamienie. Mruczał coś pochylony nad chlebem i serem, więc Franciszek zaprzestał nawet robienia uników.

Chodził to tu, to tam wśród ruin i co jakiś czas wędrował w stronę jakiegoś ogniskowego punktu swojej pracy, obejmując w bolesnym uścisku głaz wielkości tułowia. Pielgrzym przyglądał się, jak nowicjusz wybiera kamień, ocenia jego wielkość, rozciągając ramiona, odrzuca, a następnie wybiera starannie inny, wydobywa go ze zwaliska, dźwiga i niesie, potykając się pod brzemieniem. Jeden z głazów rzucił po zrobieniu kilku kroków i nagle usiadł, opuszczając głowę nisko między kolana, najwidoczniej starając się uniknąć omdlenia. Przez chwilę ciężko dyszał, ale potem znowu wstał i dokończył pracę, tocząc głaz do celu. Kontynuował swoje dzieło, a pielgrzym przestał rzucać wścibskie spojrzenia i zaczął ziewać.

Słońce rzucało swoje południowe przekleństwo na spaloną ziemię, obkładając anatemą wszystko, co zachowało choćby odrobinę wilgoci. Franciszek nie ustawał w pracy pomimo skwaru.

Kiedy podróżny zmiótł co do ostatniej okruszyny zapiaszczony chleb i ser, wypił parę łyków z bukłaka, wsunął stopy w sandały, wstał z chrząknięciem i pokuśtykał przez ruiny do miejsca, gdzie trudził się nowicjusz. Widząc, że starzec zbliża się, brat Franciszek usunął się na bezpieczną odległość. Pielgrzym drwiąco pogroził mu swoją zaostrzoną laską, ale wydawało się, że bardziej interesuje go murarskie przedsięwzięcie młodzieńca niż zemsta. Przystanął, żeby obejrzeć zbudowaną przez nowicjusza kryjówkę.

W tym miejscu, w pobliżu wschodniego krańca ruin, brat Franciszek wygrzebał płytki dół, używając przy tym kija jako motyki i rąk zamiast szufli. Pierwszego dnia wielkiego postu

zrobił dach, wykorzystując do tego celu wiązki chrustu, i nocą chronił się pod nim przed pustynnymi wilkami. Ale w miarę jak przybywało dni postu, wzrastała w okolicy liczba jego śladów i nocne drapieżniki poczuły nieprzeparty pociąg do terenu ruin, a kiedy wygasło ognisko, ośmieliły się tak dalece, że jęły drapać wokół wiązki chrustu.

Franciszek najpierw próbował zniechęcić je do nocnych podkopów, narzucając więcej chrustu na swój dół i odgradzając go kręgiem głazów ułożonych ciasno w bruździe. Ale poprzedniej nocy coś wskoczyło na stos chrustu i zaczęło wyć, podczas gdy Franciszek leżał pod spodem i drżał ze strachu, tak więc postanowił umocnić jamę i, wykorzystując pierwszy krąg kamieni jako fundament, jął budować ścianę. Mur pochylał się do środka, ale ponieważ ogrodzenie miało kształt prawie owalny, kamienie z każdej kolejnej warstwy napierały jedne na drugie, uniemożliwiając zawalenie się całej budowli. Brat Franciszek miał nadzieję, że dobierając starannie skalne odłamy, dbając o utrzymanie równowagi, utykając szczeliny ziemią i podpierając małymi kamykami, zdoła dokończyć budowy kopuły. I nawet jedno przęsło nie wspartego na niczym łuku rzucało w jakiś nie wyjaśniony sposób wyzwanie sile ciążenia, wznosząc się nad jamą jako świadectwo tych planów. Brat Franciszek zaskowyczał jak szczenię, kiedy pielgrzym zaczął z zaciekawieniem szturchać ten łuk swoją laską.

Zatrwożony o swoje mieszkanie nowicjusz przysunął się bliżej i patrzył, jak pielgrzym dokonuje inspekcji. Ten zaś odpowiedział na jego skowyt pokazaniem laski i krwiożerczym rykiem. Brat Franciszek, umykając, nastąpił na skraj habitu i klapnął na ziemię. Starzec zachichotał.

- Hmmm... hnnn. Potrzebny ci będzie głaz niezwykłego kształtu, żeby pasował do tego otworu - oznajmił i zaczął obstukiwać kijem na wszystkie strony pustą przestrzeń w najwyższym rzędzie kamieni.

Młodzieniec skinął i spojrzał w drugą stronę. Nadal siedział na piasku i miał nadzieję, że milczenie i spuszczony wzrok wyjaśnią starcowi, iż nie wolno mu ani rozmawiać, ani zgodzić się dobrowolnie na czyjąś obecność w wielkopostnej samotni. Wziął patyk, zaczął pisać na piasku: Et ne nos inducas in.. .[5]

- Jak na razie nie zaproponowałem ci, że zmienię te kamienie w chleb, prawda? - spytał ze złością wędrowiec.

Brat Franciszek podniósł szybko wzrok. Więc to tak! Więc starzec umie czytać, a co więcej, zna Pismo. Ponadto jego uwaga wskazywała, że zrozumiał, dlaczego młodzieniec tak impulsywnie użył święconej wody, a również dlaczego tu przebywa. Brat Franciszek, zdając sobie teraz sprawę z tego, że pielgrzym podkpiwa sobie z niego, znowu spuścił wzrok i czekał.

- Hmmm... hnnn... Tak więc należy zostawić cię samego? No cóż, ruszam w takim razie swoją drogą. Powiedz mi jednak, czy twoi bracia z opactwa użyczą staremu człowiekowi dachu nad głową.

Brat Franciszek skinął potakująco.

- Dadzą ci także jeść i pić - dodał cicho, korzystając z prawa miłosierdzia. Pielgrzym zachichotał.

- W zamian za to, zanim odejdę, znajdę ci głaz, który będzie pasował do otworu. Bóg z tobą.

Ależ wcale nie musisz" - nie wypowiedziany protest zamarł bratu Franciszkowi na wargach. Patrzył, jak tamten odchodzi, kuśtykając. Pielgrzym jął chodzić to tu, to tam wśród stert gruzu. Przystawał co jakiś czas, by obejrzeć jakiś kamień albo podważyć go swoją laską. Jego starania z całą pewnością okażą się bezowocne - pomyślał nowicjusz, gdyż sam już prowadził podobne poszukiwania od przedpołudnia. Doszedł w końcu do wniosku, że łatwiej będzie usunąć i zbudować na nowo odcinek ostatniego rzędu niż znaleźć zwornik, który pasowałby do przypominającego klepsydrę otworu. Ale z pewnością pielgrzym straci rychło cierpliwość i pójdzie swoją drogą.

Przez ten czas brat Franciszek odpoczywał. Modlił się o odzyskanie tego duchowego oderwania od świata, którego miał szuka zgodnie z założeniami czuwania; chodziło o to, żeby umysł stał się czystym pergaminem, na którym w tej samotności mogłyby zostać zapisane słowa wezwania - jeśli tylko ta inna Niezmierzona Samotność, Bóg, zechce wyciągnąć dłoń, by dotknąć jego ludzkiej samotności i naznaczyć jego powołanie. Mata Księga którą przeor Cheroki wręczył mu poprzedniej niedzieli, służyła z; przewodnik w medytacji. Liczyła sobie wiele wieków i nazywane ją Libellus Leibowitz, aczkolwiek tylko niepewna tradycja przy pisywała jej autorstwo samemu błogosławionemu.

Parum eąuidem te diligebam, Domine, juventute mea; quart doleo nimis... Zbyt mało, Panie mój, miłowałem Cię w latach me młodości; dlatego tak bardzo smucę się w mych latach dojrzałych Próżno w dniach owych uciekałem do Ciebie...

- Hej!, tutaj! - Okrzyk dobiegł zza stosów gruzu.

Brat Franciszek rzucił krótkie spojrzenie w stronę, skąd dochodził głos, ale nie dostrzegł pielgrzyma. Jego wzrok znowu skierował się na stronicę.

Repugnans tibi, ausus sum quaerere quidquid doctius mihi fide, certius spe, aut dulcius caritate visum esset. Quis itaąue stultior me.. .[6]

- Hej, chłopcze! - rozległ się znowu okrzyk. - Znalazłem ci kamień, który zapewne będzie pasował.

Tym razem, kiedy brat Franciszek uniósł głowę, zobaczył laskę dającą mu sygnały zza góry kamieni. Westchnął i wrócił do lektury.

O inscrutabilis Scrutator animarum, cui patet omne cór, sime vocaveras, olim a te fugeram. Si autem nunc velis vocare me indignum...[7]

Spoza gruzów dobiegł poirytowany głos:

- Dobrze, jak sobie życzysz! Oznaczę głaz i wetknę przy nim kij. Rób, co ci się podoba.

- Dziękuję ci - westchnął nowicjusz, ale sam wątpił, by starzec go usłyszał. Dalej mozolił się nad tekstem.

Libera me, Domine, ab vitiis meis, ut solius tuae voluntatis mihi cupidus sim, etvocationis...[8]

- Tutaj! - wrzasnął pielgrzym. - Wetknąłem kij i zaznaczyłem głaz. I obyś jak najszybciej usłyszał, chłopcze, głos, na który czekasz. Olla allaj!

Okrzyk osłabł i zamierał, i zaraz potem brat Franciszek dostrzegł kątem oka pielgrzyma z trudem podążającego szlakiem, który prowadził do opactwa. Szeptem wypowiedział czym prędzej słowa błogosławieństwa i modlitwę o szczęśliwą drogę.

Odzyskawszy swoją samotność, odłożył książkę do jamy i wrócił do wznoszenia na chybił trafił swojego muru, nie zawracając sobie na razie głowy głazem znalezionym przez pielgrzyma. Kiedy jego wygłodniałe ciało dźwigało się, napinało i potykało f pod ciężarem głazów, jego umysł automatycznie powtarzał modlitwę o utwierdzenie w powołaniu:

Libere me, Domine, ab vitiis meis... Uwolnij mnie, Panie, od występków moich, abym w mym sercu pragnął tylko spełnienia Twojej woli i abym usłyszał Twoje wezwanie, gdy nadejdzie... ut solius tuae voluntatis mihi cupidus sim, et vocationis tuae i conscius si digneris me vocare. Amen.

- Uwolnij mnie, Panie, od występków moich, abym w mym sercu...

 

Stado cumulusów zdążających w stronę gór, by obdarzyć je mokrym błogosławieństwem, którego przedtem odmówiło wypalonej pustyni, zaczęło zasłaniać słońce i przesuwać mroczne plamy cienia poprzez spaloną ziemię, dającą chwilową, ale upragnioną ulgę od żaru promieni słonecznych. Kiedy cień chmury przesuwał się przez ruiny, nowicjusz pracował gorączkowo, a potem odpoczywał, dopóki postrzępiony kłąb nie przesłonił słońca.

Głaz znaleziony przez pielgrzyma odkrył zupełnie przypadkowo. Podczas swojej krzątaniny potknął się o patyk, który starzec wetknął w ziemię jako drogowskaz. Padł na czworaki i wpatrywał się w dwa znaki napisane przed chwilą kredą na starym kamieniu:

Znaki zostały tak starannie nakreślone, że brat Franciszek uznał je bez wahania za symbole, ale chociaż przez parę minut dumał nad nimi, ciągle był jak zamroczony. Może tymi znakami? Ależ nie, starzec zawołał przecież: “Bóg z tobą", czego czarownik by nie uczynił. Nowicjusz wyłuskał głaz i przewrócił go na drugą stronę. Kiedy to robił, sterta gruzu osunęła się nieco; mały kamyczek potoczył się po jej zboczu. Franciszek odskoczył, obawiając się lawiny, ale kamienie zamarły już w bezruchu. W miejscu, gdzie zaklinowany był głaz znaleziony przez pielgrzyma, ukazał się mały czarny otwór.

Takie jamy często miały lokatorów.

Ale ten otwór był tak szczelnie zatkany przez głaz pielgrzyma, że dopóki Franciszek nie usunął go, mogła się tam wcisnąć ledwie pchła. Poszukał jednak kija i ostrożnie wsunął go w pustkę. Nie napotkał żadnego oporu. Kiedy zaś wypuścił go z ręki, kij zsunął się i znikł w jakiejś większej podziemnej jamie. Czekał zdenerwowany. Z dziury nic nie wypełzło.

Padł znowu na kolana i ostrożnie wciągnął do nosa powietrze z pieczary. Ponieważ nie poczuł zapachu ani zwierzęcia, ani siarki, wrzucił do środka mały kamyk i nachylił się jeszcze bardziej, nasłuchując. Kamyk odbił się trochę poniżej, a następnie stoczył się, potrącił po drodze coś metalowego i wreszcie zatr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin