Opowiadanie(przygodowe) Akt drugi - Rozdział 14.docx

(42 KB) Pobierz

#14              Ostateczna decyzja

 

 

Wyjazd z Jastrzębia był już lekko trudniejszy. Wstrząsy sprawiły trochę zniszczeń. Niekiedy na drogach leżały jakieś przedmioty, typu zwalone słabsze drzewo, albo nawet widzieli przewalonego dźwiga, który wcześniej stał przy niedokończonej budowie. Musieli przez to jechać w kierunku centrum. W dodatku jechali dość mocno uciśnięci, co prawda Marcin tego nie odczuwał, ale tyły śmiały się głośno i co chwila ze śmiechem narzekali, że mają mało miejsca, bądź ktoś im coś uciskał.

-Marcelu, jak sytuacja? – zapytał Marcin, gdy znaleźli się na rondzie, które kierowało ostatecznie na Zebrzydowice.

-Dwadzieścia trzy minuty czasu, a wstrząsy lekko ucichły. Może to coś innego? – zapytał Marcel.

-Nie sądzę… wiem, że to kolejny etap, przygotowany przez ludzi Adriana. Cwaniak wiedział co się szykuje i już sobie siedzi w innym świecie. – zauważył Marcin.

-Nas też to czeka. Dobra, wsłuchuje się lepiej. – stwierdził Marcel. Wyjął telefon i zaczął coś sprawdzać. Marcin skupił się na drodze. Bał się, że gdzieś coś będzie im przeszkadzało by jechać.

-Ile osób przeżyło w Zebrzydowicach, razem z nami? – zapytał się z tyłu Nikodem.

-Łał, może się zdziwisz, ale wyczuwam poniekąd, już na dalsze odległości. Nas, o ile mnie moc nie myli, jest dokładnie czterystu dwudziestu siedmiu. Ale wyczuwam silne przemieszenia ludzi w naszym kierunku. – odparł Marcel.

-Jakie przemieszczenia zaś. – Popatrzył na niego Marcin.

-Najwyraźniej Pielgrzymowice, Kończyce i Marklowice, dostały cynk od kogoś z naszych, żeby przyszli nam pomóc. Razem, jest nas tysiąc sto trzynastu. – powiedział Marcin.

-Tylko czy to wystarczy. – zauważył Marcin.

-Skoro jedno gniazdo pełne mutantów zdołało zniszczyć cały oddział Cieszynian, to co będzie z nami? – zapytał Marcel.

-To nie musiało być całe gniazdo. – zauważył Marcin.

-Nie pocieszasz. -  westchnął Marcel.

-Miałem ostatnio pomysł… żeby dać kilka osób aby dały się pogryźć mutantom. – powiedział Marcin.

-Ale… to głupie. – zauważyła Kinga.

-Spokojnie, poboli, ja was uleczę z ran, ale za to macie na całe życie jakąś moc. – powiedział Marcin.

-Kurcze… to jest jakiś plan. Gdzie znajdziemy mutanty? – zapytał Nikodem.

-Zapomniałem powiedzieć, bo pojawiły się przecież mutanty kilka minut temu. – dodał Marcel szybko.

-Byłabym gotowa. – powiedziała Weronika.

-A wy to debile jesteście. – przewróciła oczami Kinga.

-Też bym wolał zostać cały. – stwierdził Sebastian.

-Weronika i Nikodem tylko, dobrze rozumiem? – zapytał się Marcin. Zatrzymali się pod kościołem, przy skręcie na Moszczenice.

-Tylko szybko, mamy siedemnaście minut. – zauważył Marcel.

-Widzę mutanta. Żółte oczy. Czy ich kolory coś oznaczają? – zapytał Marcin.

-Nie wiem. Idź z nimi. – poprosił Marcel. Musieli wyjść prawie wszyscy, aby Weronika i Nikodem mogli wyjść. Nikodem włożył palce do ust i zagwizdał. Mutant leniwie popatrzył na niego i powoli zaczął iść w ich kierunku. Marcin skądś skojarzył tego mutanta.

-House… - powiedział cicho Marcin, na widok psa, którego stracił wczoraj. Mały kundelek wciąż był mały. Miał jednak sierść zabarwioną na błękitny kolor, oraz miał nieco zmutowany zad, gdyż miał tam trochę kolców, niczym jeż.

-No super, jeżopies. – westchnęła Weronika.

-Dajcie się jakoś opryskać jego krwi. Macie nóż? – zapytał szybko Marcin. Weronika wyjęła nóż z sakiewki.

-Wzięłaś z domu Marcela? – zaśmiał się Marcin, na widok kuchennego noża.

-Boję się trochę. – zauważyła Weronika.

-Spokojnie... bądź dzielna jak w dniu wczorajszym. – powiedział Marcin.

-To ja będę obok. – stwierdził Nikodem.

-Martwię się, że skoro mi moc wskoczyła po dobrych kilku godzinach, to i wam może nie wskoczyć. – powiedział Marcin.

-Kij z tym. Ważne, że mutanty nas zostawią w spokoju. – stwierdziła Weronika. Ruszyła na Housa. Marcin nie widział co się stało, ale usłyszał krzyk Weroniki. Nikodem podszedł do niej.

-Musisz chyba zamoczyć. – powiedziała Weronika z bólem w głosie.

-Ta… - Powiedział Nikodem. Po chwili syknął z bólu. Oboje odwrócili się do Marcina. Weronika miała całą rękę we wrzodach, a Nikodem jedynie dłoń.

-Nie wiem ile musicie z tym siedzieć, aby to cokolwiek dało, ale w Zebrzydowicach wam pomogę się tego pozbyć. – odparł Marcin.

-Wiesz jak to boli? – zapytał Nikodem sycząc z bólu.

-Tak się składa, że wiem. Zaraz przestanie. – zapewnił Marcin. Wrócili do auta. Marcin ruszył tak szybko, jak tylko potrafił. Wraz z zapiszczeniem zegarka Marcela, poczuli jeszcze mocniejszy wstrząs niż wszystkie poprzednie. Zbliżały się ciemne chmury, a w oddali grzmiało.

-Bez wyczuwania, mogę stwierdzić, że to będzie jedna i wielka rzeź. – zauważył Marcel. Nikt mu nie odpowiedział. Mijały minuty a oni byli coraz bliżej. Wtedy się zaczęło. Najpierw delikatny wstrząs, który jednak zamienił się w coś naprawdę groźnego. Zjeżdżali wtedy z górki na Ruptawie, tuż przy domu Matiego.

-Cholera! – Marcelowi zabiło mocno serce, podobnie jak wszystkim. Wstrząs ustał, ale to co zaczęło się dziać potem, było bardzo niepokojące. Najpierw przeleciało stado ptaków mutantów, które poleciały na Jastrzębie. Następnie. Zaczęło grzmieć, mocniej jak kiedykolwiek. Do tego błyskało się coraz bliżej nich. Marcin wyhamował gwałtownie. Zatrzymał się dziesięć metrów od wielkiego kanionu w ziemi. Był on na tyle szeroki, że nie było mowy o ominięciu go, lub przeskoczeniu. Zostali odcięci od Zebrzydowic.

-I co teraz! – Nikodem był zdruzgotany.

-Dajcie mi wasze ręce. Musicie być sprawni. – Marcin przyłożył dłonie do ich ran. Wziął wcześniej wyrwał klamkę od drzwi, aby mógł im wyleczyć ranę. Uformował z klamki coś w rodzaju szmatki i zaczął zdzierać strupy, jednocześnie wypełniając rany kawałkami skał, które zamieniały się w skórę.

-Mamy dziewięć minut… - westchnął Marcel.

-Idziemy do domu Matiego! – zarządził Marcin. Wysiedli z samochodu i zaczęli biec w tamtym kierunku. Dom stał dosłownie nad przepaścią. Marcin wbiegł po schodach i zaczął pukać. Nie doczekał się odpowiedzi, więc musiał wejść do środka.

-Lucyna! – krzyknął Marcin, wołając jedną z sióstr Matiego. Odpowiedziała mu cisza, więc nie tracił więcej czasu. Wyszedł z domu i stanął na schodach. Zobaczył coś, co mu umknęło. Helikopter.

-Wiem co zrobimy! – krzyknął Marcin. Nie było ostrzeżenia. Nie wiedząc czemu zaczął tracić grunt pod nogami. Gnany przeczuciem zaczął biec po schodach w dół. Te jednak szybko zaczęły dziwnie się wyginać. Zdał sobie sprawę, że cały dom zaczyna osuwać się w przepaść.

-Marcin! – usłyszał Weronikę. Zbiegł ze schodów, ale grunt mimo wszystko dalej się osuwał. Poczuł, jak jego noga wpada w głębsze błoto i zaklinowała się. Poczuł na sobie silny uchwyt. Nie miał pojęcia od kogo. Wiedział tylko, że ktoś go mocno trzyma. Nogi Marcina zaczęły wychodzić z błota. W końcu ktoś go pociągnął. Cała gleba pod nim osunęła się w przepaść. Marcin spojrzał na jego wybawcę. Weronika. Spodziewał się Marcela, albo Nikodema, dlatego jej osoba zdziwiła go mocno.

-Nie dziękuj. – uśmiechnęła się Weronika.

-Uciekajmy lepiej. Chodźcie za mną. – powiedział Marcin lecąc jako pierwszy w stronę helikoptera. Sam nie wiedząc czemu, wsiadł za stery. Wszystko w środku wydało mu się znajome. Przełożył kilka rzeczy i nacisnął parę przycisków. Helikopter zaczął buczeć, a śmigło wirować.

-Wsiadać wsiadać! Jest sześć miejsc plus dla pilota. Dziesięć sekund później zaczęli się wznosić.

-No nie wierzę, że potrafisz latać śmigłowcem. – otworzył usta Marcel.

-Pewnie działa to na tej samej zasadzie co kierowanie samochodem. Raczej normalnie bym nie potrafił, tylko dostałem taką umiejętność gdy straciłem pamięć. Szymon w końcu też latał nim a pewnie nie potrafił. – zauważył Marcin. Nie wznieśli się wysoko. Lecieli po prostu w kierunku Zebrzydowic. Widzieli jak ziemia osuwa się w stronę kanionu. Działo się to powoli więc kanion sam z siebie raczej nie był zagrożeniem, dla ludzi przy szkole.

-Mamy pięć minut. Zdążymy jakoś idealnie na czas. – stwierdził Marcel.

-Miej nas Boże w swojej opiece. – powiedziała Kinga, stresując się mocno.

-Żeby czas zleciał, powiem wam, że wyczytałem nieco o tym, ile gdzie osób żyje. Nie wszyscy to już aktualizują, ale ten kto tym zarządza, zrobił takie coś, że teraz jak ktoś co godzinę nie będzie aktualizował, to skreśla ich z listy. Zaktualizował nas, Kończan, Pielgrzymowiczan i Marklowiczan przed chwilą, więc jeśli chodzi o rejonowe miasta, to w Cieszynie jest nieco ponad tysiąc ludzi, a Jastrzębian dwa tysiące z hakiem. Skreślono Warszawę, no i większe miasta. Najlepiej mają się miasta gdzie jako tako są mury obronne. – opowiedział Marcel.

-Dobra, to dobra wiadomość, że jednak gdzieś ktoś jeszcze żyje. – uśmiechnął się Marcin.

-Domyślam się, czemu Jastrzębie się tak trzyma, albo Cieszyn. – odezwał się Nikodem.

-Cieszyn ma wzgórze zamkowe, ale fakt, tylko jedną drogą mogą tam wejść mutanty i to wąską w dodatku, ale czemu Jastrzębie? – zapytał Marcel.

-Jastrzębie ma dość dobrze ogrodzony stadion. Mogę się mylić, ale jest taka właśnie szansa. Choć na przykład w Warszawie mają byczy stadion a i tak już są tam unicestwieni. – skomentował Nikodem.

-Wystarczy, że akurat pośrodku stadionu zrobi się gniazdo mutantów i co zrobią? No nic nie zrobią. – skomentowała Weronika. Minęli rzekę i nieco zbaczając z głównej drogi, lecieli nad lasem, nad ulicą Zamkową. Było już widać Zebrzydowice.

-Trzy minuty. – powiedział cicho Marcel. Było dość niepokojąco cicho. Może dlatego, że lecieli wysoko. Nad nimi było czyste niebo, ale co ciekawe, mniej więcej od zamku w Zebrzydowicach, wszędzie wokół, do jakiś dwóch kilometrów był symetryczny okrąg czystego nieba. Wszędzie wokół było całkowicie ciemne niebo. Co gorsza, chmury powoli się zbliżały. Zniżyli lot i minęli złomowisko. Było na nim z pięć osób. Marcin pomyślał, że są idiotami. Lecieli nad ulicą Kasztanową i przelecieli zaraz nad szkołą. Marcin zobaczył ponad tysiąc ludzi, którzy stali w większości na boisku do piłki nożnej. Druga część, choć dużo mniejsza, stała na boisku do koszykówki.

-Minuta od teraz. – skomentował Marcel.

-Zdążyliśmy! – uśmiechnął się mocno zestresowany Marcin. Zaczął zniżać się najmocniej jak tylko mógł. Ciągnął za drążek i zaczął lądować, mniej więcej na środku boiska do piłki nożnej. Marcin posadził maszynę najdelikatniej jak potrafił. Cała jego grupka wyleciała najszybciej jak potrafiła. Dopiero teraz Marcin zauważył, że prawie każdy ma jakąś broń. Twarze Marcinowi całkiem nieznane. Usłyszał za to gdzieś Szymona.

-Słuchaj. Musimy to przetrwać. Mutanty powinny zaraz nadlecieć. Przylecieli do nas z okolicznych wsi, więc mamy trochę więcej ludzi niż początkowo zakładaliśmy. – Marcin zdał sobie sprawę, że Szymon rozmawia z nim przy użyciu swojej mocy.

-Jak mam z tobą rozmawiać? – zapytał Marcin cicho.

-Możesz nawet nie mówiąc, a myśląc. Ale dobra, większość ma broń. Osoby z bronią palną, mają strategiczne pozycje. Są dwa karabiny maszynowe, to ustawiliśmy ich na miejscu do sędziowania, na małym boisku. Reszta jest otoczona przez grupy wsparcia… - mówił Szymon. Marcin kazał mu się zamknąć.

-Marcel, jak długo! – krzyknął Marcin.

-Czternaście sekund! – krzyczał Marcel. Marcin stracił gdzieś Nikodema i Kingę. Został z Sebastianem, Weroniką i Marcelem. Spojrzał do góry. Chmury powoli zamykały przestrzeń powietrzną. Zaczynało padać a pioruny uderzały coraz bliżej.

-Trzeba znaleźć jakiś dobry punkt. – skomentował Marcin. Zobaczył w miarę pusty kawałek i zaczął przeciskać się przez tłumy z łukiem w dłoni. Wcześniej wziął sobie dorobił trochę strzał za pomocą mocy, więc miał teraz spory zapasik w kołczanie. Kończył mu się jedynie nieco wybuchowy proch. Musiał oszczędnie walczyć. Zatrzymali się na pasie do biegania, który ciągnął się wokół boiska. Mieli przed sobą metalową siatkę, która raczej stanowiła dobry punkt obronny. Przed nią znajdowała się mała łączka, a za nią małe osiedle domków, między ulicą Kasztanową a nimi.

-Dobra… trzy sekundy mamy. – powiedział Marcel.

-Kochani… przetrwajmy to. – powiedział Marcin zamykając oczy. Woda spływała mu po całej twarzy. Wiedział, że gorzej być nie mogło. Padało i zaraz miały zjawić się mutanty. Gdy wybiła dziesiąta rano, nie stało się absolutnie nic. Pioruny jak waliły, tak dalej waliły, a deszcz jak wcześniej padał, tak dalej padało.

-No co jest… coś tu nie gra. – zauważył Marcel.

-Wyczuwasz mutanty? – zapytał Marcin.

-Wyczuwam coś dziwnego. Mutanty się schowały całkowicie. Chyba też powinniśmy. – powiedział Marcel. Marcin zaczął w myślach wołać Szymona. Nie potrafił jednak go znaleźć, chyba musiał czekać, aż tamten go zawoła. Piorun uderzył w helikopter. Ludzie zaczęli krzyczeć. Marcin wykorzystał ten moment i spróbował się przekrzyczeć w stronę tłumu.

-Uciekamy do szkoły! I do toalet na Orliku! – pobliskie osoby, zaczęły biec w stronę szkoły, a po chwili biegła cała grupa. Piorun uderzył w miejscu, gdzie przed momentem stali. Bisko sześć osób zostało porażone. Pioruny biły na około, jeden uderzył w toalety, drugi w siatkę od Orlika, jeszcze inny zaraz za siatką. Pełno piorunów uderzało w szkołę. Był to bardzo niecodzienny widok. Stracił Marcela i Weronikę. Został tylko z Sebastianem.

-Cholera… nie tak to miało wyglądać. – westchnął Marcin.

-Wiem… musimy uciec tej burzy. – pokiwał głową Sebastian. Wbiegli na boisko do koszykówki. Gdzieś z przodu mignęła mu Lucyna. Czyli to tutaj byli. Marcin odetchnął lekko z ulgą. Dużo osób wrzeszczało i panikowało. Niekiedy dochodziło do stratowań. Pioruny nasiliły się i kilka uderzyło już po prostu w tłumek. Jeden uderzył na tyle blisko, że Marcinowi stanęły włosy i poczuł lekko na sobie uderzenie. Spanikowany rzucił się do przodu gubiąc Sebastiana. Został sam. Bał się  dość mocno. Leciał wzdłuż siatki, bo tłumek leciał przez środek boiska. W ten sposób, minął blisko setkę osób. Marcin widział kolejną makabryczną scenę, która nie pozwoli mu spać. Piorun uderzył dziewczynę, której nawet nie znał. Dostała idealnie w głowę. Nie zdążył nawet krzyknął. Piorun roztrzaskał się i uderzył również okoliczne osoby. Tamte już zdołały wrzasnąć i nawet zapłakać. Marcin odwrócił wzrok i pobiegł dalej. Wbiegł w tłum i wyleciał z Orlika. Część osób poleciała w kierunku wejścia dla podstawówki a druga część w kierunku basenu. Marcin wybrał podstawówkę. Słyszał wrzaski, ale poszkodowanych już nie. Miał tylko nadzieję, że nie będzie wśród nich nikogo, kogo poznał. Wbiegł do podstawówki i najchętniej zostałby już przy wejściu i rzucił się zmęczony pod ścianę, ale wciąż wlatywały osoby, a zaczynało się robić ciasno. Ktoś wrzasnął, aby zrobić miejsce. Ludzie zaczęli iść w górę schodami, albo w lewo, lub prawo, czyli do pomieszczeń z szatniami. Sam Marcin stanął w widocznym miejscu i zaczął obserwować wchodzące tłumy. Słyszał stłumione dźwięki burzy i błyskawic. Najpierw zobaczył wchodzącą Agnieszkę. Ona go nie zauważyła jednak i skręciła w stronę gimnazjum. Później weszły trojaczki – Judyta, Julita i Jowita. Minęły Marcina i poszły na pierwsze piętro. Potem wleciał Dawid z Justyną. Podlecieli do niego.

-Marcin! Żyjesz! Dobrze… - ucieszył się Dawid.

-Co z Oliwią? – zapytał się Marcin.

-Znikła nam nagle, ale widziałem jak wchodziła od strony basenu. – powiedział Dawid.

-Dobra, patrzcie, idzie Marcel i Weronika. – uśmiechnął się Marcin.

-Żyjecie! – uśmiechnął się Dawid.

-Co to za życie… ciągle ktoś ginie. – machnął ręką Marcel i westchnął.

-Ilu nas zostało? – zapytał Marcin.

-Zginęło chyba dwieście trzydzieści osób. Ale mogę się mylić. No i ofiar przybywa. – odparł Marcel.

-Mam wrażenie, że ta burza to dopiero prolog, do całości wydarzeń. – pokręcił głową Marcin.

-Więc mamy wiele przed sobą. – zauważyła Weronika.

-Masz już tę moc? – zapytał Marcin.

-Dziwnie się czuję trochę. Ale nie czuję się jakaś inna, jeśli chodzi o posiadanie jakiejś mocy. Powinno przyjść z czasem. – wzruszyła ramionami Weronika.

-Dobra, wszyscy wbiegli do środka. – powiedział Marcel. Faktycznie, nikt już nowy się nie pojawiał w drzwiach.

-Gdzie Kinga? Gdzie Szymon, Jarek, Długas, gdzie reszta? – zaniepokoił się Marcin.

-Gdzieś są na pewno… widziałem gdzieś Sebastiana. – odparł Marcel.

-Chodźmy stąd. – poprosiła Justyna. Marcin przytaknął i poszli schodami do góry. Minęły ich dwie pielęgniarki, które wczoraj uratowali z ośrodka zdrowia. Było ciemno, jednak kilka osób włączyło latarki, więc mrok, który nagle się pojawił z nadejściem chmur, został w miarę oddalony.

-Musimy znaleźć naszych. Im szybciej, tym lepiej. – odparł Marcin.

-Dzielimy się? – zapytał Dawid.

-Hmm, gdzieś tu jest jedynie Aga. Chyba, że przyszli przede mną. – odparł Marcin.

-Podzielmy się i spotkajmy za kwadrans w miejscu, gdzie się spotkaliśmy. – zaproponował Marcel.

-Dobra, to trójkami. Ja, Weronika i Marcel pójdziemy do gimnazjum, wy ogarnijcie basen i podstawówkę. – poprosił Marcin.

-Mi pasuje. – uśmiechnęła się Weronika. Wrócili się schodami w dół. Poszli w lewą stronę szatni. Było tam dość sporo osób, ale nikogo znajomego. Zawrócili i ruszyli w stronę gimnazjum. Zerknęli do kuchni. Wciąż tam były ciała z wczorajszej masakry. W dodatku śmierdziało niesamowicie.

-Ręce mnie dziwnie bolą. A jak są jakieś efekty uboczne? – wystraszyła się Weronika.

-No to co? Zmutuje ci ręce to je odetnę i zrobię ci z kamienia. – uśmiechnął się Marcin.

-No haha, bardzo śmieszne. – zaśmiała się Weronika.

-Dziękuje tak w ogóle za uratowanie życia. – powiedział Marcin.

-A dobra, może będziesz miał okazję się odwdzięczyć jakoś. – uśmiechnęła się Weronika.

-Halo, gołąbki, na gimnazjum siedzi czterdzieści osób. Mało opłacalnie jest tam iść. – odparł Marcel.

-Cicho! Nie można nawet porozmawiać… - westchnął Marcin.

-Nie chcę was martwić, ale burza tak jakby słabnie. – powiedział Marcel.

-No i co zrobimy? – zapytała Weronika.

-Myślę, że musimy szybko pójść na Orlika, zaraz po końcu burzy. Jest dziesięć po. Myślę, że co kwadrans może coś się zaczynać. Na przykład teraz przyjdą te mutanty. – odparł Marcel.

-Może nie wchodźmy po schodach do góry, tylko po prostu idźmy koło wyjścia z gimnazjum. – zapytał Marcin. Przeszli tamtędy, mijając grupkę osób. Odnaleźli Nikodema i Sebastiana.

-Dobrze was widzieć. – uśmiechnął się Marcel.

-Burza się kończy. – skomentował Nikodem.

-Straciliśmy kogoś? – zapytał Marcin.

-No niestety… eh… wszyscy, jeden za drugim. Dwie takie najbliższe mi osoby odeszły. – Nikodemowi puściły się łzy z oczu.

-Ale czekaj… o kim ty mówisz?! – Marcinowi zabiło serce mocniej.

-Wczoraj Laura… teraz Kinga. – powiedział Nikodem płacząc. Marcinowi zrobiło się smutno i słabo. Stracili kolejną osobę z ich siódemki. Został tylko on, Szymon, Aga i Sandra, o ile wciąż żyła. Wiktoria zdradziła ich wszystkich, więc jej nawet nie liczył.

-Co teraz? – zapytał Marcin.

-Chyba chcę do nich dołączyć. – powiedział ze smutkiem Nikodem.

-Stary… będzie dobrze… nie możesz zginąć. One by tego nie chciały. Pomścij je, pomóż mi. Obie by były z ciebie dumne. – powiedział twardo i stanowczo Marcin.

-Tak… masz rację. Uda się! – Nikodem z łzami poszedł w stronę podstawówki.

-Łoł! Spokojnie… chodźcie, trzeba znaleźć resztę naszych. – odparł Marcin. Nie spotkali już nikogo więcej. Drugiej grupie się bardziej poszczęściło. Znaleźli Szymona, Agnieszkę, Oliwię, Konrada, kilka mniej znanych lub nawet nowych Marcinowi osób. Za to rozpoznał jedną ważną dla nich osobę, Sandrę. Marcinowi lekko ulżyło.

-To wszyscy? – zapytał Szymon.

-Wszyscy którzy cokolwiek ogarniają. – odparła Sandra. Każdy z nich miał jakąś broń strzelaną.

-Uwaga, zbliża się wstrząs! Silny… - powiedział Marcel. Nagle zatrzęsło nimi tak mocno, że każdy, bez wyjątku się poprzewracał. Mury szkoły zaczęły pękać, jednak po chwili przestało. Coś się zawaliło. Krzyki i płacz.

-Wychodzimy. Burza jest chyba lepsza od przygniecenia. – powiedział stanowczo Szymon. Wylecieli przed szkołę. Nieco osób zdołało się już wysypać ze środka.

-Znów wstrząs… ta szkoła długo nie wytrwa. – westchnął Marcin.

-Żeś ją wczoraj uszkodził co nieco to co się dziwisz. – uśmiechnął się Długas, który szedł alejką od strony ulicy Kasztanowej.

-Żyjesz! – Marcin mocno się ucieszył.

-Zasnęło mi się. Przespałem burzę. – stwierdził Długas.

-To gdzie byłeś? – zapytał Marcin.

-W klasie się zdrzemnąłem. Wstrząsy mnie obudziły teraz. – odparł Długas.

-Dobra… widać mutanty się zbliżają. – skomentowała Weronika. Kolejny wstrząs znów ich wywrócił. Tym razem zaczął się sypać tynk ze szkoły.

-Patrzcie na gimnazjalną część szkoły! – zawołał Nikodem. Wszyscy wpatrzyli się na dziwnie pochylony fragment ścian gimnazjum.

-To samo co na Ruptawie! – skomentował Sebastian. Gimnazjum chwilę później było już tylko wspomnieniem w ich głowach. Wstrząsy sprawiły, że szkoła zaczęła się walić.

-Na Orlik! To rozkaz. – krzyknął Marcel. Przejął inicjatywę i zaczął kierować ludźmi.

-Miały być mutanty! A nie zjawiska nadprzyrodzone! – krzyczał Szymon.

-Myśmy sobie wymyślili te mutanty tak naprawdę. – pokiwał z niedowierzaniem Marcin. Wbiegli na Orlik. Powoli po burzy nie było śladu. Helikopter stał dalej na swoim miejscu. Teren pozostał nienaruszony, jedynie spora ilość ciał, dawała znać, że coś tu nie jest grane. Nadleciała spora grupka osób.

-Pięćset trzy osoby… za dwie minuty kwadrans, jak długo mamy przetrwać, skoro w trzynaście minut zginęła połowa osób?! – westchnął Marcel.

-Więcej. – podkreślił Marcin.

-Dobrze zrobiłeś z tym helikopterem. W najgorszej opcji ewakuujemy się stąd. – stwierdził Szymon.

-Gdyby nas dziura w ziemi nie powstrzymała, to by tam został. – odparł Marcin.

-Gdzie będzie według ciebie najbezpieczniej? – zapytał Szymon. Marcin wytężył umysł. Przypomniał sobie sny. W jednym płakał w kościele…

-Na cmentarzu! – powiedział zdumiony Marcin.

-Mówisz? – zapytał Szymon.

-Tak… znajdź samochód i woź ich do kościoła. Myślę, że to dobry plan. – odparł Marcin.

-Poczekajmy na piętnaście po. Niewiadomo co będzie tym razem. – odparł Marcel.

-No to pół minuty… cholera… - Marcin spojrzał na niebo. Właśnie kończył się deszcz. Co ich czeka teraz? Marcin był pełen złych myśli i przeczuć.

-No ale to nie wyczuwasz nic? To co z ciebie za jasnowidz… - warknęła Weronika do Marcela.

-Spokojnie! Nie pobijcie się. Musimy znaleźć wyjście. – powiedział Marcin.

-Znaleźć wyjście? – zapytał Nikodem.

-Wyjście… tak. Musimy uciec z tego świata. Nie wiem jak… - zaczął Marcin.

-Pięć sekund! – krzyknął Marcel.

-Daj mi rękę! – Oliwia złapała się z Weroniką.

-Wtedy to nie przyszło od razu, tylko po kilku sekundach. Kto więc wie... – zaczął Marcin, ale już nie dokończył. Coś go mocno zdziwiło. Z białej chmury, która została odsłonięta przez ciemne, zaczął lecieć delikatny śnieżek.

-Jak słodko. – uśmiechnął się Marcin.

-Haha. No dobra, ćwierć godziny spokoju? – zapytał Marcel.

-Coś się stanie… musi… - zaczął Nikodem.

-Nic nie musi, bo musi to na Rusi… - zaśmiał się jakiś chłopak.

-…a, że Polska koło Rusi, to też musi. – dokończył Nikodem.

-TO NIE JEST ŚNIEG! – wrzasnął nagle Marcel. Zaczął się otrzepywać ze śniegu i biegać w kół.

-No faktycznie, nie topi się to. – zauważył Marcin. Poczuł mrowienie na szyi. Coś go ugryzło. Strzepał to z siebie. Przyjrzał się białym płatkom, które spadały z nieba. Wyglądało to jak połączenie jakiejś ważki z osą, czy nawet szerszeniem.

-Owady jakieś… uwaga! – Marcin wrzasnął, również biegając wokół siebie. Wszyscy zaczęli biegać. Było to dziwne, jednak każdy, bez wyjątku, zaczął biegać. Jakieś osoby zaczęły wskakiwać do helikoptera, żeby ich to nie dotknęło. Weszło do środka z dwadzieścia osób, poupychanych, jedna na drugiej. Kilkadziesiąt skoczyło do toalet. Niestety, większa część szkoły była już wspomnieniem, a kolejna część była gruzowiskiem.

-To zjada ubrania! – usłyszeli głos jakiejś dziewczyny.

-I gryzie! – jęknęła pielęgniarka.

-Wszystkie ubrania zostały w szkole… - ktoś jęknął. Bieganie może i nie było niebezpieczne ale męczyło. Szczególnie dziewczyny. Niektóre były w szpilkach, więc teraz latały boso.

-Zmieniajcie się z tymi w helikopterze i kiblach! – polecił jakiś chłopak.

-To nas do czegoś przygotowuje… - zaczął Marcin, jednak zaraz po zakończonym zdaniu zatrzęsła się ziemia i wszyscy poupadali. Wlazły na nich białe owady i wszyscy zaczęli piszczeć i wstawać, zrzucając je z siebie.

-Dobra, trzeba tu coś zrobić. – powiedział Marcin. Miał już dziury w bluzie. Wciąż biegając, dotknął rękami podłoża i zaczął go wznosić do góry, w kierunku którym biegł. Sam nie wiedział co robi, ale miał pewną koncepcję. Zakręcił kilka razy i wyszedł mu dość spory prostokąt. Teraz, widząc szkic, bez dotykania zaczął oczami wyobraźni wznowić go do góry. Położył płytę na dachu. Jęczał przy tym z bólu, bo ciągle był gryziony. Podobnie jak inni. Zaczął robić dach. Wyszedł mu dość spory domek, do którego wlała się spora grupka osób. Pomyślał też o podłodze i w ostatniej chwili odwrócił ją tak, by owady zostały pod ziemią. W środku zmieściło się jakoś sto osób, a on musiał zrobić jeszcze kilka domków. Wtedy walnął się w głowę, że też o tym nie pomyślał. Zaczął szybko robić pancerz, starając się, aby żaden owad nie był pod spodem. Minęło siedem minut, czyli niespełna połowa jaki im pozostał. Marcin zaczynał odczuwać zmęczenie. Nie tyle co przez bieganie, jak przez używanie mocy. Nie poddawał się jednak, choć miał mały problem. Koło niego zaczęło latać sporo osób, prosząc by się pospieszył.

-Szybko! Zaraz mi to stanik zeżre! – wrzeszczała jakaś dziewczyna, która nie miała już tak sporego fragmentu bluzki, że faktycznie widać jej było stanik.

-Szybciej Marcin! – usłyszał Weronikę. Miała dobrze o tyle, że również siedziała w bluzie. Miała ją niewiele co tkniętą.

-Hmm… to dla ciebie. – powiedział Marcin, zamieniając, jedną ze swoich strzał w parasol.

-Jak dobrze! Dzięki! – Marcin skarcił się w głowie, że zamiast szybko zrobić kolejny dom, pomógł jednej z niewielu osób, które lubił. Miał nadzieję, że jakoś uda się jak największej części jego ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin