Opowiadanie(przygodowe) Akt drugi - Rozdział 9.docx

(34 KB) Pobierz

#9              Jak fenix z popiołów

 

 

Cisza. Ciemność.

-Coś nowego… - pomyślał Marcin. Nic. Po otwarciu oczu dalej ciemność. Poczuł, jak serce cofa mu się do gardła.

-Nie obudziłem się po raz kolejny? – pytał się Marcin w myślach. Marcin przetarł oczy czy aby na pewno to nie był sen. Silny, lecz już nie tak silny jak przed momentem ból, sprawił, że Marcin zaczynał wierzyć w wersję, że umarł ostatecznie, a teraz trafił gdzieś do próżni. Albo piekła. Marcin pomacał się po kieszeniach, jednak nie znalazł nawet kieszeni. Próbował się podnieść, wyczuł, że leży na łóżku, jednak było ono dziwne. Nic go nie przykrywało. Z wielkim bólem i grymasem wstał i rozciągnął się. To co wcześniej uważał za ciemność, teraz stanowiło tylko silny mrok. Obok siebie, po lewej stronie, zauważył dwa jaśniejsze kwadraty. Podszedł do nich ostrożnie.

-Okna. Czyli żyję. Tylko czemu nie umarłem? I czemu mnie zostawili? – zadawał sobie w myślach pytania.

-Ile czasu minęło… - westchnął już na głos Marcin.

-Pomocy! –krzyknął od razu. Echo. A później cisza. Całkowita cisza. Cisza, która była z nim od przebudzenia, lecz dopiero teraz ją zauważył. Marcin wyjrzał przez okno. Zobaczył nieco znajomy mu widok, jednak nie pamiętał, aby kiedykolwiek tutaj był. Znajdował się w szpitalu, a widok za oknem utrwalał go w nowej wizji, że przewieźli go jakimś cudem do Jastrzębia, a on sam przeżył.

-Zaraz… ale skąd się wzięli lekarze? – zdziwił się Marcin. Dotknął rany. Nie wyczuł jej, zamiast tego po prostu poczuł, że ma jakiś okład, który jednak pomagał mu nieco. Dopiero po chwili do niego coś dotarło. Był nagi.

-Ups. – stwierdził z przerażeniem. W tle dostrzegł coś w rodzaju szafy. Podszedł do niej mając nadzieję, że znajdzie ubranie. Nie pomylił się. Co prawda nie było to jego ubranie, jednak przynajmniej mogło go zakryć. Po chwili miał już na sobie jasnoniebieskie szpitalne wdzianko, oraz dziwne papcie. Obok, w szafie była również specjalna narzuta na obuwie, którą zawsze trzeba było ubierać. Marcin to olał, gdyż teraz już nikt na to nie patrzył.

-Co mnie nie zabije to mnie wzmocni. – stwierdził Marcin, mówiąc o swoim stanie i położeniu. Dostrzegł przy drzwiach swój plecak i ucieszył się. Wyjął szybko latarkę, jednak stwierdził, że raczej mu się nie przyda. Nacisnął włącznik światła, jednak tamten nie zadziałał.

-Cholera. Jak długo byłem nieprzytomny? Przespałem końcową zagładę?- wystraszył się Marcin. Włączył latarkę i wyszedł z pokoju. Znalazł się przy jakimś długim korytarzu. Na końcu był zakręt na lewo. Kulejąc, potoczył się w tamtym kierunku. Minął automat z przekąskami, który był oczywiście pusty. Minął też coś w rodzaju recepcji. Pusto. Cały szpital był wyludniony. Wyszedł na zewnątrz. Zaskoczył go mróz. Nie mógł jednak siedzieć samemu w środku. Chciał odkryć co się stało. Trzydziestocentymetrowa warstwa śniegu również go zdziwiła. Jednak było zimniej niż przedtem, a ciągle padało i padało. Teraz już nie było śladu po chmurach. Niebo było rozgwieżdżone i księżyc był w połowie odsłonięty.

-Czyli jednak ludzie żyją. – stwierdził Marcin słysząc muzykę w hotelu Diament. Wyskoczył na zewnątrz i dopadł do pierwszego lepszego auta na parkingu. Dotknął ośnieżonej klamki i przeszedł go zimny dreszcz. Auto było jednak zamknięte. Dopiero szóste z kolei, zastał otwarte, jednak bez kluczyków.

-Pierdziele to, idę balować… - westchnął Marcin cały trzęsąc się z zimna. Hotel Diament był ledwie dwieście metrów dalej, jednak taki odcinek wiele Marcina kosztował. Może i nie miał szwów, jednak miał ranę dobrze owiniętą przez co nie wykrwawiał się. W papciach miał pełno śniegu, jednak nic nie mógł poradzić. Cały drżał, gdy zauważyły go pierwsze osoby, stojące przed wejściem i palące papierosy. Miały może po trzynaście lat…

-Zombie!? – krzyknął jakiś dzieciak.

-Ni to zombie, ni to mutant. – przyjrzała mu się jakaś ruda dziewczyna.

-Wygląda na pacjenta. – stwierdził najstarszy z nich, gdy Marcin był już kilka metrów od nich.

-Kim jesteś? – zapytał czwarty z nich.

-Zimno! – warknął Marcin wpadając przez drzwi do środka. W środku przy ścianach stało kilka małych grupek, każda jednak zauważyła jego wejście. Patrzyli na niego w osłupieniu i z niedowierzaniem. Niektórzy przecierali oczy ze zdumienia. Marcin dopiero po chwili stwierdził, że patrzą się na niego, jakby wyleciał z wariatkowa. Rozwalone włosy na wszystkie możliwe strony, lekko zakrwiony bok, oraz jego ubiór.

-Potrzebuję lekarza. Błagam. – powiedział Marcin i ruszył powoli między wszystkimi kulejąc.

-Spokojnie, już lecimy po kogoś! – powiedział wysoki chłopak i wziął ze sobą trzech kumpli.

-Kim ty jesteś? – zapytała jakaś dziewczyna.

-Nikt mnie nie zna, to pewne. Jestem z Zebrzydowic, jednak postrzelili mnie i ocknąłem się przed momentem w szpitalu obok. – powiedział dygocząc Marcin.

-Dajcie mu coś ciepłego! – krzyknął jakiś chłopak, na oko młody student. Był najstarszą osobą jaką Marcin spotkał odkąd pamiętał. Od razu dwóch chłopaków poleciało do wieszaka z którego wzięło dwie kurtki.

-Są nasze, oddasz przy okazji. – powiedział jeden z nich. Marcin ubrał jedną, a drugą się przykrył. Dawno nie było mu tak zimno jak teraz. Dość spory tłumek zebrał się wokół niego i był zaciekawiony jego osobą.

-Którego dzisiaj jest? – zapytał Marcin niepewnie.

-Siódmego kwietnia. – powiedziała jedna  z dziewczyn.

-Trzy dni byłem nieprzytomny… - stwierdził Marcin.

-Zaraz przyjdzie osoba, która zapewne miała okazję cię opatrzyć w szpitalu.

-Może w końcu się dowiem co jest grane. – westchnął Marcin.

-Z drogi! – Marcin usłyszał nadbiegających kilka osób. Kilka osób musiało się od niego odsunąć, żeby lekarz mógł się do niego dostać.

-Wielkie nieba! Tuż to cud. – stwierdził chłopak w okularach, jeden z przybyłych.

-To ten, którego postrzelili? – zapytała dziewczyna, która najwidoczniej z nim chodziła, gdyż trzymała go za rękę.

-Tak, dużo się napatrzyliśmy na jego twarz. Zdajesz sobie sprawę, że umarłeś? – zapytał się go chłopak w okularach.

-Umarłem? Gdybym umarł, to by mnie tu nie było. – oznajmił Marcin.

-Dowieźli cię tutaj do nas, a ja wyczyściłem twoją ranę, oraz opatrzyłem ją. Nie jestem w tym dobry, jednak wszystko było dobrze. W pewnym momencie po prostu nagle umarłeś. Nie wiem co się stało. Nie oddychałeś, serce przestało bić. Jakim cudem więc ty żyjesz? – zapytał tamten z nadzieją, że Marcin mu odpowie.

-Nie czuje się jakbym umarł. Nie było żadnych białych tuneli, spowolnienia czasu, ani nawet nie widziałem was i siebie z góry. Po prostu postrzelili mnie, zemdlałem, a następna rzecz to nagłe przebudzenie chwilę temu. – powiedział Marcin. Było mu już cieplej, jednak dalej dygotał. Ktoś przyniósł mu gorącej herbaty.

-Dziwny fenomen. Może jesteś odporny na śmierć? Może wirus tak na ciebie wpłynął. Napisz o tym na forum. Popytaj ludzi, chociażby z całego świata, czy ktoś miał podobnie. – poprosił Marcina doktor.

-Nie boję się śmierci. Prędzej czy później umrę. Wszyscy umrzemy. Oczywiście można odwlekać ten stan. Najpierw umrą słabi, osoby nie umiejące walczyć. Na końcu zginą ci najbardziej poradni. Ale to już tylko kwestia czasu. Mutanty są zbyt silne. Słyszeliście o dwójce, która wpadła w gniazda mutantów i zwiała? – zapytał Marcin.

-Coś tam dwa dni temu czytałem… - powiedział lekarz, nieco zbity z tropu, tym co powiedział przed chwilą Marcin.

-Widziałem to. Uwierz mi, że jeśli takich gniazd jest wiele, to nie mamy szans na przetrwanie. – powiedział Marcin przygnębionym tonem. Upił spory łyk wrzącej herbatki.

-To co mamy robić?! – zawołał jakiś chłopak w tłumie.

-Walczyć. Bronić się. Opóźniać to co nieuniknione. – powiedział Marcin.

-Ile nam zostało? – zapytała jakaś dziewczyna.

-W takim tempie… was było ponad trzy tysiące, gdy patrzyłem ostatnio, prawda? – zapytał Marcin.

-Poczekaj… jest nas dokładnie… - zaczął lekarz, ale uprzedził go ten sam, który spytał ile im zostało.

-Trzy tysiące sto siedemdziesiąt cztery osoby.

-Ile osób umarło przez te trzy dni? – zapytał Marcin.

-Ze dwadzieścia osób może. Ale z tych dwudziestu osób było dziewięć samobójstw, trzy śmierci z przyczyn naturalnych, dwie od mutantów, oraz sześć osób zginęło od mrozu. – oznajmił lekarz.

-Dwadzieścia osób przez trzy dni. Obserwujcie kolejne trzy dni. Powinno być podobne. Jeśli to będzie szło w takim tempie… sto osób na dwa tygodnie. Dwieście na miesiąc. Po roku zostanie was gdzieś z sześćset, oczywiście o ile dotychczasowe zagrożenia nie będą mocniejsze. – odparł Marcin.

-Mówisz, że rok. Kończy się jedzenie. Nie jesteśmy w stanie wyżywić trzech tysięcy osób. – powiedział ktoś w tłumie.

-W ogóle, to co to za zgromadzenie, nie ma co panikować, ogarniemy sytuację! – powiedział jakiś chłopak w tłumie. Tłumek zaczął się rozchodzić, choć wciąż dużo osób na niego zerkało. Zostało pięć osób. Lekarz, jego dziewczyna, chłopak, który wcześniej się udzielał, oraz jeszcze dwie osoby, których kurtki miał Marcin.

-Dobra, masz przed sobą władzę Jastrzębia. Rozumiem, że byłeś kimś ważnym w Jastrzębiu, skoro przywiózł cię sam wasz dowódca? – zapytał lekarz.

-Dowódca? Szymon? – zdziwił się Marcin.

-No tak. Było mu nieco smutno. Chciał się odwdzięczyć, że mu pomogłeś wcześniej. – powiedział lekarz.

-No proszę, jednak warto pomagać. Dobrze. Jestem Marcin Marcinkowski, aka Gangster. Jestem jednym z dwunastu bodajże radnych z Zebrzydowic. To znaczy pewnie już nie, ale jak wrócę, to powinni mi pomóc. – stwierdził Marcin.

-Najpierw, to ja będę musiał zmienić opatrunek. A przynajmniej zobaczę, czy rana się goi. – stwierdził lekarz.

-Witaj Marcinie. Może to wydarzenie to był znak, abyśmy nasze miasta połączyli paktem o neutralności? Tyle się mówi teraz o walkach między wsiami, miastami o jedzenie. Ludzie giną masowo. Najciekawiej było w Nowym Yorku. Tam to blisko trzy tysiące osób starło się ze sobą. – zaśmiał się jeden z  chłopaków od kurtki.

-Tak w ogóle, jestem Ryszard. – odparł lekarz.

-Ja jestem Agata, a to są bracia, Hubert i Olek. – wskazała dziewczyna Ryszarda na chłopaków od których Marcin miał kurtkę.

-Jestem Bartek jak coś. – powiedział ostatni z nich.

-Dobra, nie mam jakoś pomysłu co teraz z tobą zrobić. Chyba spróbujemy dostać się do mojego domu, ale to dosyć daleko. – stwierdził Ryszard.

-Opatrz mnie, daj coś ciepłego na drogę i dostanę się do Zebrzydowic. – stwierdził Marcin.

-Nie dasz rady. Drogi są całe ośnieżone, a pod spodem lód, więc samo chodzenie jest już niebezpieczne. – oznajmił Ryszard.

-Kurde no, ale ja muszę jakoś dotrzeć do reszty… - westchnął Marcin.

-Spokojnie, chodź z nami. Jakoś to będzie. – stwierdziła dziewczyna Ryszarda, Agata.

-No dobra, chodźmy. – wzruszył ramionami Marcin. Dopił duszkiem ciepłą herbatę i poszedł za nimi. Wyszli na mróz. O ile wcześniej Marcinowi było zimno, o tyle teraz, mimo chłodu, czuł, jakby na zewnątrz było cieplej niż w letni wieczór. Przeszli do czarnego volva i wsiedli do środka.

-W środku zimniej, niż na zewnątrz. – skomentował Marcin.

-Się nie wystrasz. W Jastrzębiu również jest jedno znane nam gniazdo. Będziemy je mijali, a tam lubi być sporo mutantów. – odparła Agata.

-Spokojnie, wzięli mi jak widzę pistolet, ale, ale łuk mam przynajmniej, więc w ostateczności mamy się czym bronić.  – stwierdził Marcin, przeszukując swój plecak. Nie znikło na szczęście nic, był nawet jego telefon, jednak mróz sprawił, że wyładował się już zapewne pierwszego dnia, po postrzale.

-Może być ciężka jazda. – stwierdził Ryszard, po czym odpalił samochód. Odpalił bez problemu, widać, że tamten potrafił jeździć. W końcu był starszy.

-Ile masz lat? – spytał się Marcin, Ryszarda.

-Aa, już dwadzieścia, jestem jednym ze starszych tutaj, nie wiem, większość moich znajomych z rocznika zmarła przy epidemii. – oznajmił Ryszard.

-Dlaczego w ogóle ta epidemia się pojawiła? – zapytał Marcin.

-Było wiele teorii. Na przykład przed epidemią interesowałem się wiele o Illuminati. Wiesz co to, nie? – zapytał Ryszard.

-Taka grupka ludzi, która tam chciała, aby było mniej ludzi na świecie. To by się zgadzało. – zauważył Marcin.

-Reptilianie. Słyszałeś? – spytał Ryszard.

-Teoria, że światem rządzą jaszczury z kosmosu? – zaśmiał się Marcin.

-Tak, nieźle, widzę, że jesteś nieźle obeznany. No dobra, to ułatwi w rozmowie. Więc była teoria, że to Illuminati wysłało jakiś wirus, który nas wytępił. Jednak to by nie miało sensu, skoro najbardziej prawdopodobne osoby wywołania takiego wirusa umarły. – powiedział Ryszard. Wpadli akurat w lekki poślizg, jednak Ryszard wyszedł z tego cało. Minęli szpital i jechali w stronę centrum Jastrzębia.

-Czyli, że kto by to mógł być? – zapytał Marcin.

-Cóż. Wspomniałem wcześniej o Reptilianach. Jest teoria łącząca, że Reptilianie to też Illuminati. A o ile czytałem kiedyś to Reptilianie przewijali się przez wieki jako ci, którzy wiele dokonali w historii, albo ci którzy rządzili światem. Napoleon, Aleksander Wielki, Caryca Katarzyna. A w naszych czasach byliby to Putin, Obama, czy nawet możliwe, że Tusk. Ale to tylko teorie. Cała wymieniona przeze mnie grupka nie żyje, więc wątpliwe, aby to była wina Illuminati. Raczej coś nowego się wdarło do atmosfery, czy coś. – stwierdził Ryszard.

-Eh i ty w to wierzysz. – westchnęła Agata.

-Coś w tym jest. O co chodziło w tym wirusie? – spytał Marcin.

-Hmm, jeśli rozumiem pytasz ogólnie o to co o nim wiadomo? – spytał Ryszard.

-Pewnie niewiele, ale każda informacja jest ważna. – oznajmił Marcin.

-Dobra. Więc tak. Możesz nie wierzyć, ale pierwsze przypadki przytrafiły się w Polsce. W Wiśle zgłosiła się jakaś staruszka. Nie byłoby to dziwne, gdyby nie to, że nagle w ciągu jednej dobry w całej Polsce a wkrótce i za granicą zaczęli chorować na to samo. Im osoby starsze tym szybciej umierały. Objawami była gorączka, która później przejawiała się krwistymi plamami, krwisty kaszel i katar… masakra. Do dziś pamiętam, jak mój tata wrócił z nocnej zmiany w szpitalu cały schorowany. Ludzie umierali na całym globie. Część pochowała się w schronach, ale to nie u nas, tylko w Ameryce. Nie wiadomo co się z nimi stało. – odparł Ryszard.

-Tyle? – zapytał Marcin. Coś go w tym zaintrygowało.

-Tak, jak masz pytania to pytaj. Jestem synem lekarza to wiem o tej chorobie wiele. – stwierdził Ryszard.

-Spoko, zastanowię się. – stwierdził Marcin.

-Mijamy gniazdo. Patrz. – powiedział Ryszard, wskazując Marcinowi na stację benzynową. Wyglądało to dość dziwnie. Stacja była zapadnięta w ziemię, a część nawet zawaliła się na dół. Marcin widział to tylko dzięki wielu parom świecących oczu zielono, czerwono, niebieskich. Były też różne podobne odcienie. Kilka par się nimi zainteresowało i powoli zmierzali w ich stronę, jednak jak widać nie miały na nich ochoty, bo wystarczyło, aby pobiegły i byłoby po nich. Minęli je i ruszyli dalej.

-A ta staruszka z Wisły… jakieś dokładniejsze informacje o niej znasz? – zapytał się Marcin.

-Może to nie jest dziwne, ale jak już się pytasz, to miała sklerozę… nie pamiętała za wiele. Nie umiała się przedstawić. Wiedziała tylko swoje imię. – powiedział Ryszard.

-Zaraz! To jest to! Miała sklerozę… nie sądzę, aby ją miała. – uśmiechnął się Marcin.

-Masz tak samo, co nie? – zapytał Ryszard.

-Tak… wszystko połączyć, to możemy otrzymać ważną informacje. Kto ważny mieszkał, bądź przebywał w Wiśle w dzień gdy staruszka przybyła do szpitala? – spytał Marcin.

-Oj nie mam pojęcia… ta staruszka to była poniekąd celebry tka. – zdziwił się Ryszard.

-Że niby kto to był? – zdziwił się Marcin.

-Nie kojarzę jej imienia i nazwiska. Jakaś Irena. Polska aktorka czy coś takiego. Ale chyba wiem, do czego zmierzasz… - zaczął Ryszard.

-Tak, mogłeś mieć rację. Nikt nie pomyślał, że ktoś taki może być też z Illuminati. – powiedział z uśmiechem Marcin.

-Że niby ona celowo się zaraziła, aby zredukować ludność na świecie? – wystraszył się Ryszard.

-Była stara. Może miała raka, albo już umierała i specjalnie to zrobiła. Ale moje wnioski nie kończą się na tym. Wywnioskowałem stąd, że ona jest z Wisły. Cztery dni temu było słychać helikopter nad Zebrzydowicami. Odnotowali to też w Ustroniu, oraz właśnie w Wiśle. Dalej już nie. Skoro helikopter oraz ta staruszka byli z Wisły, to chyba mówi samo za siebie. – powiedział Marcin.

-Illuminati ma bazę we Wiśle? – zapytał Ryszard.

-Wiesz, Wisła jest wielka, a terenów zamieszkałych w niej niewiele. Nikt do tego nie wie, że tam może być jakaś siedziba czegoś tam. A, że Illuminati może mieć swą siedzibę w Polsce, to bym nie podejrzewał, ani na pewno żadna inna osoba. Więc to jest dla nich doskonały kamuflaż. – odparł Marcin. Minęli akurat galerię handlową po lewe stronie a kawałek dalej świecił znaczek Mc Donalda.

-Helikopter mówisz… więc oni żyją tam dalej… - zdumiał się Ryszard.

-Miałem w planach tamtego dnia zerknąć do Wisły za tym helikopterem. Będzie trzeba to zrobić jak najszybciej. – stwierdził Marcin. Ryszard skręcił koło Kauflanda  i ruszył ulicą w dół.

-A co jeśli oni nas zabiją? – zapytała Agata.

-O jesteś tutaj. – zaśmiał się Ryszard, z tego, że Agata milczała całą podróż.

-Jeśli iść tą teorią dalej. Jestem jakiś inny. Ja i jeszcze kilka osób z Zebrzydowic. Mieliśmy taką samą utratę pamięci. Więc może oni zrobili na wszelki wypadek kilka osób, które mogłyby utrzymać gatunek w razie, gdyby wszystko poszło nie tak. – zamyślił się Marcin. Jego teoria była jeszcze bardziej możliwa, gdyż mimo tylu śmierci, ciągle żył. Możliwe, że miał wpięte w siebie jakieś urządzenie, które zapisywało jego ostatni sen a później go przywracało. Będzie musiał to uzgodnić z Laurą i Kingą, gdy już wróci.

-Wiedziałem, że coś jest w tobie. To było dziwne przeczucie, ale się sprawdziło. – uśmiechnął się za kierownicą Ryszard.

-Się nie zakochaj w nim. – zaśmiała się Agata z fascynacji Ryszarda.

-Spokojnie misiu, o to się nie bój! – powiedział Ryszard. Skręcili na parking po prawej stronie od targu. Były tu trzy samochody, a ich najgorszy ze wszystkich.

-Zbadamy cię dziś, a jutro dostaniesz kilku ludzi i pojedziecie do Wisły. – zaproponował Ryszard.

-Wiesz, szczerze, to nie potrzebuję pomocy. Dam radę sam. – stwierdził Marcin.

-Ale jeszcze ci się coś stanie. Co wtedy? – zapytał Ryszard.

-Spokojnie, jutro ustalimy, pasuje? – zapytał Marcin. Wyszedł z samochodu rozejrzał się po okolicy. W tle widział kilka bloków. Nie widział jeszcze takiej zimy jak tak. Drogi zaśnieżone, budynki, wszystko. Nie było widać, gdzie znajduje się trawnik, gdzie parking, a gdzie droga.

-Chodźmy. – zaproponowała Agata. Marcinowi jakoś nie spasowało ich towarzystwo. Wolał Laurę, Kingę i Nikodema. Agata i Ryszard byli zbyt dorośli. Postanowił ich wkrótce opuścić. Ryszard mieszkał na trzecim piętrze. Winda na szczęście działała, więc Marcin nie miał kłopotu z dotarciem tam.

-Nie pomyśleliście, aby gdzieś się przenieść niżej, albo w ładniejsze miejsce? – zapytał Marcin, pod drzwiami domu Ryszarda. Drzwi były zamknięte a znalezienie klucza trwało dość sporo.

-Mam sentyment do tego miejsca. – odparł Ryszard. Otworzył drzwi i weszli do środka. Zapalili światło i Marcinowi ukazał się maleńkie, trzy pokojowe mieszkanie. Przywitało ich radosne szczekanie.

-House, do nogi. – zawołał go Ryszard. Tamten pojawił się zza drzwi kulejąc na jedną nogę, niczym serialowy Dr House, skąd zapewne pies odziedziczył imię.

-Kawy, herbaty? – zapytała Agata Marcina.

-Herbatę, jakoś muszę zasnąć. – stwierdził Marcin.

-Chodź do dużego pokoju. – zaproponował Ryszard. Marcin sięga nim udał. Duży pokój, okazał się pokojem nie większym jak łazienka Marcina.

-Dobra, przebiorę się w robocze ubranie, a potem opatrzymy ci to. – powiedział Ryszard. Marcin chciał podłączyć telefon do ładowarki, jednak takiej nie znalazł. Pomyślał, że zadzwoni później. Najpierw po około pięciu minutach, wpatrywania się w ścianę przyszła Agata z trzema herbatami, a później dopiero Ryszard ubrany w kombinezon, oraz rękawiczki.

-Jak nie chcesz to nie patrz na to. – powiedział Ryszard. Marcin zdjął koszulkę i dał ręce za głowę. Nie wiedział, czy czeka go ból, jednak rana sama w sobie bolała dość mocno. Marcin ujrzał nieco zabarwiony na czerwono opatrunek.

-Cholera, nie wygląda to za ciekawie. W środku będzie gorzej. – westchnął Ryszard.

-Jestem gotowy. – powiedział Marcin. Ryszard zaczął od razu odklejać bandaż z okolic rany. Marcina zabolało w jednym momencie, bowiem krew przykleiła mu się do skóry, a Ryszard mu ją szarpnął. Pomimo tego, bandaż zszedł gładko, ukazując Marcinowi swoją biedną ranę. Ryszard mu się przypatrywał. Było widać kość, która była tak jakby lekko odrapana, trochę pojedynczych nitek mięsa, która zwisały bezwładnie z reszty ciała. Sama rana przyprawiła Marcina o mdłości. Sam nie wiedział dlaczego, ale zrobiło mu się słabo i odleciał w pustkę.

 

***

 

Marcin siedział na fotelu w pokoju Marcela. Rozejrzał się, jednak wyglądało to dosyć normalnie. Nie mógł się poruszać, był raczej uwięziony w swoim ciele, którym ktoś kontrolował. Wstał z łóżka i wyszedł z pokoju. Zbiegł ze schodów łapiąc do rąk Viki. Na dole siedziała jego mama i tata z małym braciszkiem. Widział ich już wcześniej. Teraz miał pewność, że Marcel jakimś cudem został podmieniony za niego.

-Cześć wam, co słychać? – zapytał Marcin. Jego głos był jakby młodszy od teraźniejszego. Sam wyglądał na niższego.

-Spóźnisz się do szkoły. – powiedziała jego mama.

-Od kiedy cię to interesuje? Idę dziś później. – powiedział Marcin. Wszedł do kuchni i zabrał chipsy. Widział, że jakoś za specjalnie nie lubił rodziców, czemu, tego jednak już nie wiedział. Scena znikła, zamiast niej, pojawił się Marcin idący nad Młyńsztokiem. Obok niego szła Vanessa, a za nimi Jarek, czyli jego sąsiedzi z góry.

-Myślisz, że Real jutro wygra, czy Barca? – zapytał Jarek.

-Jasne, że Barca. Zazwyczaj jest zacięta walka, ale teraz twój ukochany Real ma dwie kontuzje w składzie. – zaśmiał się Marcin.

-Nie w takich sytuacjach Real wygrywał. – wyśmiał go Jarek. Marcinowi znów znikła scena sprzed oczu. Nie mógł nic robić, jak tylko być tego wszystkiego świadkiem. Tym razem zobaczył jak idzie z toalety w jakimś dziwnym miejscu w górach. Dotarł do grupki około trzydziestu osób. Zobaczył w nich, jakby młodszą wersję Laury, Sandry i Kingi, jednak nie podszedł do nich, tylko do młodszej wersji Nikodema, który stał z jakimiś trzema nieznanymi Marcinowi osoby.

-Kiedy wracamy? – zapytał Marcin.

-Jakoś za kwadrans. Nie mam pojęcia, co tutaj można jeszcze robić. Cała ta wycieczka to jakiś niewypał. – westchnął Nikodem.

-Rozejrzyjmy się może. – zaproponował Marcin. On, Nikodem, oraz jeszcze jakaś jedna osoba, podeszli do ich miejsca zakwaterowania, wyglądającego bardziej na kamienicę niż willę. Przed nim była główna droga, a pomiędzy maleńki parking, oraz kilka bilbordów. Jeden reklamował Willę Małgorzata, a drugi z kolei telefonię komórkową Play. Marcin się przyjrzał, Salon od Play znajdował się  w Wiśle, przy ulicy 1 maja. Marcin spojrzał na adres ich Willi. Była na ulicy 1 maja, co oznaczało… Marcinowi zabiło serce. Jakimś sposobem i w jakimś celu, znalazł się tu teraz, w Wiśle. Znów, kolejny znak za tym, że powinni udać się do Wisły. Akcja nie zniknęła i mimo, że Marcin się zamyślił, wciąż śledził, gdzie uda się jego ciało, z resztą. Przeszli przez ulicę i natrafili na jakieś stare garaże. Był tam też znak Polski Walczącej.

-Dziwne tereny. Tam pełno hoteli, centrum miasta, a tutaj zaraz obok dziura, bez jakichkolwiek oznak życia. –stwierdził trzeci chłopak.

-Patrz Arturze, tam jednak ktoś chodzi. – Nikodem wskazał palcem w krzaki niedaleko garaży.

-Olać to, wracamy. – odparł Marcin. Marcin słuchał tej wymiany zdań. Zdał sobie też sprawę, że trzecim chłopakiem, jest zabity przez Nikodema, Artur. Drugą sprawą było to, że te garaże wyglądały nie używane od lat. Kto wie, czy gdzieś tutaj nie byłoby tej bazy… - zamyślił się Marcin. Następnie obraz znów się mu zamazał. Tym razem zobaczył nieco inny obraz. Siedział przed swoim laptopem i wypisywał do różnych osób, których zbyt bardzo nie znał. Jakiś Łukasz, Karina i Agnieszka, choć nie ta, którą by kojarzył. Przyszła też nowa wiadomość. Całość nie była zbytnio przydatna i nie dowiedział się z tej sceny nic. Podobnie było przez kilka kolejnych, aż nagle poczuł, że może się poruszać i widzi ciemność.  Obudził się. Gdzieś w pokoju obok słyszał chrapiącego Ryszarda. Sięgnął do plecaka, który leżał blisko niego na ziemi i wyjął latarkę. Zaświecił dyskretnie i rozejrzał się po pokoju. Nie widział niebezpieczeństwa, więc powstał. Rana bolała, jednak nieco mniej jak wcześniej. Bandaż miał zmieniony i nie wyglądało to już tak tragicznie jak wcześniej. Zabrał plecak ze sobą i powoli podszedł do przed pokoju. Usłyszał, jakby coś spadło na ziemię. Coś zaczęło się do niego zbliżać. Zaczął szukać broni w panice. Znalazł jedynie buta pod ręką. W lewej trzymał latarkę i świecił w kierunku kroków. Ze strachu zapomniał, że to był tylko pies.

-Oh, House, to tylko ty. – odetchnął Marcin z ulgą. Tamten zaczął się do niego łasić i Marcin musiał go podrapać, aby tamten się od niego odczepił. Wziął z szafy jakieś większe buty, oraz wojskową kurtkę. Ubrał to cicho i usłyszał, że chrapanie Ryszarda ustało. Marcin zahaczył o coś i usłyszał mocny huk o podłogę. Czym prędzej otworzył drzwi i wyleciał na zewnątrz, zatrzaskując je za sobą.

-Nie wyszło… - westchnął Marcin. Znajome dreptanie obok niego, dało mu poczucie, że może tą ucieczką doprowadzić do jakiejś wojny z Jastrzębianami. Zleciał po schodach, na dół a gdy był na dole, usłyszał głos Ryszarda, jednak nie wiedział co tamten krzyczał. Wiedział tylko tyle, że dopadł do drzwi wyjściowych od bloku i je pchnął. Wyleciał z niego i wpadł w poślizg. Wylądował na plecaku, przez co nieco złagodziło to ból. Marcin miał na sobie pełno śniegu. Za nim leciał House, który wyglądał, na przyjaźnie nastawionego.

-Wracaj do niego, bo będzie, że cię porwałem! – krzyknął Marcin. Powstał i rozejrzał się. Nie miał pojęcia, gdzie mógłby się udać. Spróbował szczęścia na parkingu. Skoczył do nowszego modelu BMW w nadziei na to, że będą kluczyki w środku. Wielkim zaskoczeniem było to, że kluczyki w środku były, a samo auto stało otworem.

-To on ma tu sportowe BMW a jeździ Volvem? – Marcin był zdziwiony. Usiadł i miał zamiar zamknąć drzwi. Zanim je zamknął, poczuł na sobie psa od Ryszarda. Tamten przeskoczył go i usiadł na przednim siedzeniu.

-To już jest kradzież. – westchnął Marcin. Odpalił samochód i wycofał się. Auto ślizgało się masakrycznie, przez co Marcin toczył się jedynie dziesięć kilometrów na godzinę. Skręcił w prawo, zostawiając Ryszarda i Agnieszkę samych. Miał wrażenie, że będzie źle. Wspomniało mu się, że jest on tym, który będzie końcem i zniszczy wszystko. Do tej pory wiele jego wyborów było złych. Marcin przejechał na czerwonym świetle i skręcił znów w prawo, jadąc już w kierunku ronda na Zebrzydowice.

-House… czeka nas długa droga do domu… - westchnął Marcin.

 

***

 

Rondo. Długi i stromy wjazd. Po lewej stronie oświetlony kościół. Nieco kręta droga. Drugi kościół. Dzielnica Ruptawa. Marcin zbliżał się do Zebrzydowic i sam nie wiedział, co powie reszcie. Chciał wiedzieć jak zareagują jego znajomi. Bał się trochę, jednak był pozytywnej myśli. Przed nim był stromy zjazd. Teraz jechał już ponad trzydzieści na godzinę, jednak nawet nie było aż tak czuć jak śliska mogła być droga. Pokonywał raczej drogę po śniegu i gdyby nie ledwo widoczny ślad innych opon, to miałby nie lada problem by znaleźć asfalt. Najgorszym problemem było to, że gdy zjechał ze stromego zjazdu, tuż przy samej granicy Jastrzębia i Zebrzydowic, stracił ślady opon, które zjeżdżały w jakąś mniejszą uliczkę w prawo. Zatrzymał się nie wiedząc co zrobić. Mógł jechać nalepo, nie znając drogi, oraz mógł udać się za oponami. Wolał jednak zatrąbić. House wystraszył się i zaczął chodzić po siedzeniu, jednak Marcin nie przestawał trąbić. Nie czekał długo. W jakimś domu po prawej stronie zapaliło się światło. Marcin przestał trąbić i czekał. Trzy osoby obserwowały Marcina przez okno. Ten zatrąbił jeszcze jeden raz, który już przyniósł skutki. W oknie zniknęła jedna osoba, a po chwili zaświeciło się światło przed domem. Marcin otworzył okno, czekając, aż tamten podejdzie. Po chwili zauważył, że zbliża się do niego, jakiś wysoki i łysy chłopak. Marcin przełknął ślinę, gdy chłopak stanął przy szybie. Miał on wiatrówkę wycelowaną w jego głowę.

-Czego? – warknął chłopak w jego stronę.

-Nie mam jak dojechać do domu. – oznajmił Marcin.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin