2011 - ANTOLOGIA WSPÓŁCZESNYCH POLSKICH OPOWIADAŃ.rtf

(1040 KB) Pobierz

2011

ANTOLOGIA WSPÓŁCZESNYCH POLSKICH OPOWIADAŃ

 

 

Dawno temu, gdy czas znajdował się jeszcze za górami i za lasami, gdy wody niosły go do poszczególnych krain, a przestrzeń pełna echa tworzyła epoki, historia ta miała już swój potencjalny kształt, miała swoje ptaki i słowa, jasność i ciemność, świadczyło tym każdego ranka poszarpany światłem i cieniem horyzont.

Można było patrzeć i widzieć.

Nocą patrzył i widział księżyc.

W dzień przelatujące ptaki patrzyły z góry w dół.

Widziały chatę, która wyrosła z ziemi razem z otaczającym ją kosmosem drzew i traw, a z każdej strony tego widoku wznosił się inny świat, wiele było światów ukrytych we wszyst­kich czasach, ale ten w dole z jakiegoś powodu miał pierwszeństwo.

Był to świat teraźniejszy i składał się z chwil.

W każdej chwili staw odbijał niebo. Ziemia była miejscami roślinna, a miejscami szara.

Na strychu w każdej chwili schły te same zioła.

Czarny kot i wielki biały pies ze spokojną pewnością siebie wylegiwały się leniwie na podwórzu.

Dzika sowa pilnowała ich oddechu.

Wciąż ten sam robak gryzł od środka drewniane wnętrza ścian.

W chwilach pozwalających mu gdzieś przysiąść, krakał kruk.

Pewnego razu zamilkł. Znikł.

Czarownica tęskniła w cieniu drzew za jego ciemnym głosem, a czas był kryjówką chwil pogodnych i chwil smutnych.

Gdy wychylały się pogodne, zbierała jagody i zioła.

W deszczowe, gdy woda o mocnym zapachu wypełniała zagłębienia albo gdy burza ra­ptem spadała na ziemię, siadała w cieple izby, rozkładała karty, rysowała znaki i opisywała swo­je przepowieści, a właściwie powierzała je literom.

Lubiła linie liter, ich powolny, atramentowy ruch, jakim przesuwały się w zeszycie po­marszczonym ze starości.

Zeszyt nie miał pierwszej ani ostatniej strony.

Wszystko, co się w nim znajdowało, miało tylko środek, więcej nic.

Wszystko wpadało do środka, do wnętrza, powierzane literom przez niezliczone poko­lenia kobiet, które zawsze coś przeczuwały albo czuły.

+ + +

Aż pewnego razu ulewa zaskoczyła las na krótko przed ciemnością. Sznury deszczu splą­tały w gąszcz wiele ścieżek.

Czarownica schowała się w izbie, otworzyła zeszyt, w którym zawsze pusta była tylko jed­na strona i zaczęła wypełniać ją literami.

Litery pochylały się, tworząc słowa.

Po chwili można było już iść wzdłuż linii pisma.

Ominąć mrok i deszcz.

Nie błądzić w pętlach asfaltowych czy żelaznych dróg, o których wiedziała, że krąży ich tu kilka w okolicy.

Podobno chwytały ludzi i prowadziły nie wiadomo dokąd, w mroku, który ściemniał świa­domość, gdy deszcz zmiękczał serce.

Powierzyła literom omszałe kamienie milowe na poboczach i znaki drogowe pokryte zimnymi, mokrymi rysunkami, które wskazywały kierunki w deszczu niewidoczne.

Świat drogi wspinał się.

Deszcz prześlizgiwał się między gałęziami.

Po trudnym do określenia czasie poczuła, że ziemia nie jest już tą samą ziemią o krętych

ścieżkach i śliskich liściach opadłych z drzew.

Zmiana zaszła w wieczorze, w piśmie, w czasie, gdy zajęta była opisami.

Niestety, poczuła asfalt.

Była to jedna z tych twardych, zdecydowanych dróg, na których kroki nie zostawiają śla­dów, jakby wszyscy idący tędy szli od razu w zapomnienie.

8

Grupa turystów zmierzała tą właśnie drogą na szczyt popularnej góry.

Góra ta była dotąd prawie niewidoczna.

Teraz zbliżyła się i zwiększyła, jakby otworzył się nad nią inny wymiar.

To się czasem zdarza.

Wystarczy zakrzywienie przestrzeni, chwila nieuwagi, upływ wody w strumieniu, aby całkowicie zmieniła się postać rzeczy.

W ciemności coraz większej tylko krawędzie skał, ostre kantyjawy, prowadziły idących na wyczucie.

+ + +

Z czasem krajobraz zupełnie zrezygnował z drzew.

Piął się prosto do czarnego nieba.

Pod czarnym niebem wszystko było czarne.

Firmament bez gwiazd.

Ziemia ciemna i niczego nieświadoma.

Przestrach tym światem byłby równie ciemny jak sam świat, ale wśród ludzi często zapomina się o przestrachu, zapomina się o wielu sprawach.

Zapomina się przełożony na drugą stronę ścieżki patyk, zerwaną gałąź, urwaną myśl, garść mchu, drzewo w lesie i cały las, chatę, drewniane krokwie, światło świec, drzwiczki wiszące na jednym zawiasie, skrzypienie pióra, krakanie kruka, pismo I litery.

+ + +

Mijali potok najeżony podwodnymi kamieniami. Mówiono, że jest niebezpieczny, cał­kiem czarny, albo że oczy otwarte na ciemność widzą coś, czego nie ma.

Zanurzyła rękę i poczuła znajomy dotyk. Znała tę wodę. Było w niej małe, nieznaczne przejście, które znalazła kiedyś przez przypadek.

Dotknęła mokrej ciemności, trochę ją rozgarniając. Zaraz też mogła przeprowadzić wszystkich na drugi brzeg.

Tam kroki stały się łatwiejsze. Deszcz ustał. Nawet księżyc wyszedł zza skał.

W jego świetle ujrzeli zarys budowli o spadzistym dachu.

Budowla mogła być wielopiętrowym schroniskiem, a może pałacem, a może świątynią nieznanego obrządku, ozdobioną u wejścia elektrycznością i lampionami.

Wkroczyli między ogromne filary i głębokie nisze. Lśniące posadzki wywoływały uczucie skupienia, chyba że był to lęk przed pośliźnięciem się.

Nie było tu nikogo, ktoś jednak musiał stworzyć ten świat, gdzie białe filary tworzyły arterie ciemnych korytarzy, między którymi wlało chłodem.

Przez sufit przeciskało się sztuczne światło o natężeniu zmieniającym się zgodnie z ru­chem przechodzących pod nim ludzi, jakby ruch ten wywoływał gdzieś w górze odbicia.

Były to powtarzalne, miarowe sekwencje. Coś ruchliwego, a zarazem świetlistego, idącego krok w krok.

Jeśli ktoś czuwał nad tym wszystkim, to tak zakonspirowany, że nie wiadomo, kim był, ale powinien być kimś, bo przecież chce się wierzyć, że ktoś czuwa.

Przywidzenie czyjejś obecności za półprzezroczystymi zasłonami w jednej z bocznych nisz, kazało jej je odsłonić, a zmęczenie skłoniło do schowania się za nimi.

Turyści minęli ją ze śmiechem. Ten nierówny, falujący śmiech oddalał się, odpływał, wreszcie umilkł, wchłonięty przez nieskończoność.

Blisko, tuż przed oczami, miała teraz sieć rur, na półeczce małe, białe mydełko, które nie chciało się pienić, a nad głową prysznic.

Każdy, kto znalazłby się w takiej sytuacji, musiał podnosić głowę, gdyż pokręcanie kur­kami wydobywało z rur najpierw syczenie, ciemne opary, odgłosy podobne do spadania lawin, dopiero potem płynął strumień wody gorącej i czarnej.

Poczekała chwilę, czy czerń trochę się rozrzedzi, ale nie, tymi rurami płynęła tylko woda gorąca i czarna.

Dotknęła. Nie wymyśliłaby tego, ale ręka sama wiedziała, jak przejść przez wodę tak, aby nie wmieszał się w to umysł i nie zaczął jej mówić, co jest białe, a co czarne.

Jej skóra poczuła wilgoć i otwierała się.

Jej umysł poczuł nową myśl i też powoli na nią się otwierał.

Była to czysta myśl: muszę tęsknić, muszę wszystko albo nic.

Z zaułków tej wielkiej łaźni nikt więcej nie korzystał, były tylko echa.

Trochę błądząc, wyszła na korytarz.

W salach poprzedzielanych ukośnymi ściankami zdrożeni wędrowcy usiedli przy stołach.

Dyskutowali o czymś, co dotyczyło świata, co dotyczyło krain, ziem i wód, powodzi, wybuchów wulkanów, milionów metrów sześciennych toksycznego szlamu, wojny nukle­arnej, wojny walutowej, pieniędzy masowego rażenia, wyginięcia ludzkości w najbliższych latach i topnienia lodu na biegunach.

W roztargnieniu mówców, w ich niespójnej mowie, jakby w swym wnętrzu szukającej czegoś, co mimo starań, pozostawało niewypowiedziane, było coś, co w każdym zdaniu należałoby rozpatrywać osobno, wręcz na osobności.

Wypowiadane zdania wciąż zmieniały sens, bo myśl już taka jest, że za każdym razem wymyśla co innego.

Grupy zdań gromadziły się w chór lub rwały się na poszczególne okrzyki, po czym zapa­dała cisza.

Tymczasem w wielkich łaźniach, w kranach, w ekspresach do kawy była tylko woda czarna.

-              Wiedzcie, to szczyt wszystkiego - powiedział ktoś.

Miał na myśli całe to wyruszenie, wędrówkę do górnych światów, a zarazem ten szczyt widoczny z drogi, poczerniały od deszczu, zszargany od burz.

Ale były jeszcze cienie na białych schodach i czarne, płaskie ślady stóp; geometria tego miejsca domagała się równomierności.

Rzeczy czarne wywoływały tutaj natychmiast ruch bieli. Białe wnikało w czerń.

Tak było i jedno zależało od drugiego na zasadzie jedności przeciwieństw, nie zaprzątało to jednak uwagi nikogo, kto mówił.

Wszyscy poszli więc dalej, poszli wyżej i jeszcze bardziej w głąb.

Pokoje, a właściwie wieloosobowe sale sypialne wyglądały jak w dawnych, czarno-białych filmach, pierwszych ruchomych sztukach lunatycznych wśród białych falujących firan, we wnętrzach o niezmiernej wysokości.

W i I I

Ludzi na drodze do nocy w tych sypialniach było bardzo dużo.

Kobiety, mężczyźni, rodzice, dzieci, ludzie o czarnych i o białych włosach.

+ + +

Mimo chłodu lśniącego w ciemnościach zasnęła od razu i natychmiast przyśnił się jej wielki kruk Oho, który zniknął z dalekich gąszczów i przybył tutaj, aby jej zabrać serce.

Był to kruk potężny, zmarznięty i do pewnego stopnia nieśmiertelny, który umiera dopiero wtedy, gdy posiądzie ludzkie serce, pełne tego, co umieszczone jest w ludzkich sercach: czarnej rozpaczy, bladej nadziei, panicznej, drżącej miłości i straszliwego lęku.

Sen natychmiast odsłonił ten samowystarczalny obszar jej pamięci, któremu nie trzeba było tłumaczyć, co znaczy posiąść serce, ani co jest tak niebezpieczne w miłości, rozpaczy, nadziei i lękach, że wywołuje śmierć.

Wiedząc to, chciała wierzyć, że kruk zjawił się tylko po to, aby ją odwiedzić i odleci po paru słowach na drugi koniec snu, on jednak rozstawił szeroko szpony na parapecie i po­wiedział, że ma prawo do jej serca.

-              Dlaczego? - zapytała.

Wyglądał jak czarny duch.

-To jest przecież moje serce - rzekł. - Przechowuję je tylko w twoim ciele.

Mówił trudną do zrozumienia skrzeczącą kruczyzną, a może po prostu się mylił.

-              Mylisz się - powiedziała.

Nie zwrócił na to uwagi.

-Tak, serce. Schowane. Bezpieczne miejsce. Mnóstwo czekania, aby je odebrać.

-              Człowiek bezpieczne miejsce? - zatrwożyła się. Czy takie miał pojęcie? Był cały czarny, cały zakryty czernią, z głową lekko przechyloną, nie wierzyła mu.

-              Ale dlaczego serce? Dlaczego człowiek? Dlaczego ja?

Noc upływała, więc w końcu wyjaśnił jej powody, przedłożył dowody, a były to fakty

dawno temu spisane w zeszycie pomarszczonym ze starości.

Pozwoliła im zniknąć w ostępach niepamięci, wśród zimnych kamieni drogi i powykrzy­wianych drzew, z najwyższym trudem wyrastających między nimi.

Kruk przypomniał jej teraz to wszystko z drobnymi szczegółami.

Między rozpaczą, nadzieją i lękiem poruszał się bardzo uważnie, ze słynną delikatnością kruków, tak jak to robił dawniej, w dalekich gąszczach, w dawnych, jaskrawych dniach.

Teraz trzeba było oddać za to serce.

Zasłoniła zbielałą twarz.

-              Czy to możliwe? Jak to się stanie? Co zostanie? - wypowiadała zdania bezdźwięczne i bezużyteczne, podobne do ruchów powstrzymujących je dłoni.

Kruk umrze. Wiedziała. Dotąd jakoś wytrzymywał. Dłużej nie mógł. Prawdę mówiąc, ro­zumiała to.Trudno żyć, znając to, co znają ptaki przelatujące wysoko nad miejscami, widząc ziemię, ludzi, czas i rzeczy.

1 Dlaczego? 1 odezwała się jeszcze raz, jakby licząc, że on się może jednak na to po swo­jemu roześmieje, powie swoim zardzewiałym głosem, że to był tylko żart albo tylko sen, ale przecież nawet na sen nikt nie patrzy całkiem obojętnie.

-              Dowiesz się, może nawet jutro - zakrakał. - Cras, cras.

Cras znaczy jutro i to ją ostatecznie przeraziło, a zarazem obudziło.

Nadal było ciemno. Kobiety, w świetle świec patrzyły na nią podejrzliwie. Jedna po­wiedziała:

-              Śniło ci się coś.

Przez chwilę czuła drżący, krążący cień w okolicy serca i wrażenie, że znowu wiele się zmieniło.

To, co uważała za biały marmur, nie było białym marmurem, ale plastikiem podświe­tlanym od spodu.

+ + +

Wiatr ze światów zewnętrznych przenikał ściany, stropy i szczeliny, a noc się jeszcze nie skończyła.

Korytarz zakręcał i zakręcał.

Lustro w windzie wydawało się lustrem, ale odbijało wszystkie widoki, nie kasując wcze­śniejszych wersji i wszystkie próbowały zmieścić się w jednym gęsto utkanym obrazie.

Z mijanych pięter dochodziły głosy śniących.

Winda płynęła wzwyż i wzwyż, nie był to jeszcze szczyt wszystkiego, zatrzymała się wreszcie na małym płaskim miejscu, w górze nad górami.

Wystarczyło teraz wychylić się i spojrzeć w dół, jak z lotu ptaka.

Dla czarowników i czarownic to wielka kwestia nad kwestiami, widzenie, gdy panuje noc. Jest ciemność, cienie na ciemnym tle.

Widzenie w ciemności czegoś innego niż ciemne, ruchliwe płaskorzeźby czasu jest niemożliwe, ale można wychwytywać ulotne obrazy, które brzęczą.

+ + +

Brzęczenie powoli zmieniało się w słońce, w nutę słońca, coraz wyższą.

W świetle dziennym myśl o piśmie i literach, w których to wszystko kiedyś już zostało za­pisane, a teraz wysnuwało się stamtąd jak nić tworząca labirynty, wydawała się jaśniejsza.

Na dole wyspani turyści zajmowali miejsca przed ekranami komputerów, na których za­palały się sekundowe światełka oznaczające szlaki górskie. Regulamin wycieczki kazał się zalogować, wybrać trasę i potwierdzić.

Gdyby to było możliwe, chętnie zajrzałaby do zeszytu pomarszczonego ze starości i upew­niłaby się, co nastąpi dalej. Napiłaby się kawy. Niektóre zdania by obróciła w żart.

Niestety, ciągle nie było kawy, a woda była tylko czarna.

Podeszła do kontuaru, na którym stał ekspres do kawy i oparła na nim ręce.

Włożyła w to dotknięcie całą siłę swojej najtajniejszej duszy.

Z początku czuła, jak powierzchnia rozszczepia się na małe, zjawiskowe strumyki, które odpływają osobno tam, gdzie każdy dąży, ale nic więcej się nie stało. Odpływały i odpłynęły. Nic nie zaszumiało, nic się nie zmieniło, w jej rękach nie było czaru, zniknął czar. Razem z zabranym jej sercem własnowolnie i zupełnie zniknął czar i w czarnej kawie wszystkie wody były czarne.

+ + +

Długie wleczenie się ku otworom z napisami wejście, wyjście; wybór między nimi - po­nieważ trzeba coś wybrać, bo wszystkie miejsca, które zostają za nami zawsze są obecne, przestajemy je tylko widzieć, jak równoległe światy - potem droga wśród mchów, paproci i kamieni, doprowadziły ją wreszcie do stacji kolejowej.

Pociąg w doliny odjeżdżał z jakiegoś archiwalnego peronu blaszany i roztrzęsiony.

Wiatr między nieszczelnymi szybami wydawał dźwięki podobne do głosów ptasich.

Pęd wydawał się zawrotny, czuła to, dzięki temu opowieść też być może zawracała, cho­ciaż dyskretna historia nieskończoności, znana każdemu, kto wierzy, że natura jest ogromna zapewnia, że to wszystko i tak nie ma początku ani końca.

Wysiadając, zniknęła w tłumie podróżnych inaczej, niż zrobiłaby to dawno temu.

Niezauważona przez nikogo minęła lokal rozdzielczy, gdzie przydzielano dawniej zadania na przyszłość, ale nie musiała się już wysilać na przyszłość, nie było więc rozmów pro forma, nie było testów, nikt nie proponował jej żadnej pracy, której obowiązki mogły ją przerosnąć.

W laboratorium, gdzie przestawiano klatki z piszczącymi myszami, nie zauważyła za­wieszonych pod stropem na żerdziach wypchanych ptaków, a na tapecie ściennej nie było powielonej w nieskończoność podobizny kruka Oho, kruk umarł.

W powietrzu światło ślizgało się wśród drzew.

Szukała przejścia między ciemnozielonymi odcieniami do miejsca jaskrawości.

Czekała na szczelinę w czasie.

Nigdy albo nigdy, teraz albo już.

Musiała odnaleźć staw, ptaki, sekret, który milczy albo pisze atramentem w zeszycie pomarszczonym ze starości, bo po ścieżce wyżłobionej literami można przejść.

W czasie teraźniejszym, na płocie obok chaty, która była kryjówką dni pogodnych i dni smutnych siedział kruk, tym razem biały.

A może to wszystko miało setki lat.

Dzień był pogodny, nie zanosiło się na deszcz.

-              Oho 1 powiedziała, podchodząc blisko i szczęśliwie. - Teraz będzie tak.

Artur Daniel Liskowacki MIEJSCE I CZAS

J.

Wszystko było dobre. Okolica, dom, samo mieszkanie.

Nowy, jasny, jednopiętrowy ledwie budynek, na samym skraju willowej, cichej dzielnicy sąsiadował wprawdzie z szeroką ulicą, za którą rozciągało się rozległe, betonowe osiedle, ale zdawał się tu akurat znajdować przestrzeń własną, osobną. Może był to też efekt pew­nej izolacji, będącej z kolei wynikiem gigantycznej prowizorki, którą zastosowano kiedyś, zabudowując ten rejon miasta.

Budynek stał bowiem przy wąziutkim deptaku, zastawionym zresztą samochodami tak, że trudno było po nim przejść, za to od samej ulicy, a w zasadzie jezdni wyłącznie, bo chodnik był tylko od strony osiedla, oddzielała go wielka, gruba, biegnąca nad ziemią rura. Prawdziwy rurociąg, ciągnący się przez kilkaset metrów i dopiero gdzieś dalej przekraczalny przerzuconym nad nim łaskawie mostkiem. Przez który i tak nie wiadomo po co, by prze­chodzić, bo prowadził w bok, w labirynt willowych, często ślepych uliczek.

A przecież właśnie to wszystko - groteskowy rurociąg, stworzona dzięki niemu granica między światami i bliskość każdego z nich, a zarazem ich oddalenie, także poza zasięg wzro­ku, bo osiedla zza rury widać nie było, a uliczki biegły z tyłu budynku, za drzewami ogrodów i płotami - to wszystko sprawiało, że poczuł się tak, jak teraz chciał. Z dala, ale w środ­ku. Pomiędzy.

Nie nazywał tego jednak, nie myślał o tym.To w nim było, od chwili, gdy przekręcił klucz w zamku.

Gdyby o tym myślał, pomyślałby przecież ozdobnie, symbolicznie, że zamek, a pomyślał tylko, że drzwi. Że je otwiera.

Był słoneczny ranek, ale w mieszkaniu ciemno. Po omacku znalazł włącznik na ścianie. Światło rozjaśniło przedpokój, zajrzało ostrożnie w głąb. Postawił torbę i nasłuchiwał.Tylko przez chwilę, by nie usłyszeć za wiele. Ciszy.

Zadzwonił kluczami i wsunął je do kieszeni.

Mieszkanie nie było duże, ale przestronne. Sprawiało wrażenie rozległego i swobodnego, a przy tym przystosowanego do codzienności, do różnych pór dnia i potrzeb.

              16

Pokój, który wypadało nazwać raczej livingroomem niż salonem - jasny parkiet, re­kreacyjny kącik z białą kanapą i fotelem, kuchenka z czarnym blatem, lśniący metalicznie zlewozmywak i prostokątny stół - oświetlały ustawione w kątach lampy. Tandetne trochę, jak na nowoczesny design.

Włączał je kolejno, prawie odruchowo, jakby robił to zawsze. Ale wieczorne klimaty o tej porze pogłębiły tylko wrażenie, że to aranżacja wnętrza z katalogu dla samców singli.

Szarpnął za parciany pas przy sięgających podłogi żaluzjach i ciągnął go ku sobie obiema rękami, na przemian. Żagle na maszt, błysnęło szybko, kpiąco, bez uśmiechu.

Zresztą w ociężałym skrzypieniu naciągającego żaluzje kołowrotka słychać było raczej uśpioną powszedniość niż zaproszenie na otwarte wody. Drzwi prowadziły na mały, zada­szony taras.

Światło dnia ukazało pokój wyraźniej, cieplej, ale zatrzymało się w jego progu.To i lepiej, pomyślał. Będzie jasno wieczorem.

Za tarasem był nagi, zapuszczony trawnik, ogrodzony tujami i płotem, za którym, na...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin