Kawalec Julian - WIELKI FESTYN NA BUDOWIE.rtf

(126 KB) Pobierz

Julian Kawalec

Wielki festyn na budowie

 

 

Wieś znikała powoli i — można by powiedzieć — metodycznie; najpierw ciężkimi nożami spychaczy zestrugano z pól wszelką zie­loność, a gdy ustało to rozpanoszone, donośne, choć głuche, po­dobne do kołatania pękniętego dzwonu dudnienie tych maszyn, do­my, które jeszcze stały, i otaczające je drzewa, znalazły się jakby na brzegu płaskiej, brunatnej pustyni, przykrytej tylko powietrzem, która z każdym dniem coraz bardziej martwiała; bo to, co w niej żyło, wszystkie ziemne zwierzątka, przerażone jej straszną nagością, wbijały się w głąb ziemi i, być może, drążąc podziemne tunele, mozolnie i cierpliwie zdążały ku jej krańcom, budując ku nim doj­ście użyteczne dla całego robaczego, kreciego pokolenia; z kolei to wszystko, co miało skrzydła, odbijało się od ziemi jak od rozpalonej blachy i unosiło się wysoko w powietrze, tak wysoko, jakby chodziło

0              to, żeby tę pustynię stracić z oczu; wreszcie to wszystko, co chodziło i biegało po ziemi, czym prędzej wzięło kierunek na jej zielone jeszcze obrzeże.

Można więc powiedzieć, iż owo drążenie, marsz, bieg i lot słu­żyły ucieczce z tej nagiej, zamienionej w pustynię ziemi.

Ale w krótkim czasie i to obrzeże, a więc graniczny łuk sadów

1              lasu, a także brzegi nadrzecznej, wiklinowej kępy, przestały być tą ziemią upragnioną dla owadów, zwierząt i ptaków, bo przyszła kolej na sady ii stojące w nich małe, stare domy, na las i wiklinową kępę.

Bowiem dla tego, co się tu miało budować, pustynia uczy­niona w pierwszym rzucie przez użycie spychaczy okazała się za wąska i za krótka, trzeba było sprowadzić tu wiele innych, dużych, średnich i małych maszyn, takich, które by jak najszybciej rozwaliły i wymiotły te małe domy, a także wytrzebiły z korzeniami i wy­miotły sady, las i wiklinową kępę, i tym sposobem poszerzyły tę pustynię,

I te maszyny przyszły, i zaczęły wydawać z siebie różne groźne, niezwykłe, 1 nawet śmieszne odgłosy, i rozwalać domy, i usuwać drzewa; to sprawiło, że pustynia znacznie się poszerzyła, al« równocześnie o wiele zdłużyła się droga do zielonego obrzeża, to zna­czy do tej ziemi upragnionej, do której zaczęły dążyć od chwili powstania tej pierwszej uczynionej z pól pustyni, koloru brą­zowego, wszystkie stworzenia ziemne | naziemne, a także fruwające.

W związku z wydatnym zdłużeniem drogi do ziemi zielonej mu­siały, się te stworzenia uzbroić w jeszcze większą cierpliwość, a do­tyczyło to szczególnie stworzeń ziemnych, które nie mogąc znieść tej przerażającej pustynności i suchości, sunęły do zielonego i wil­gotnego jej obrzeża podziemnymi, przez siebie mozolnie i cierpliwie drążonymi żyłami.

Zwiększona pustynia miała kształt ndeforemnego koła, z po­giętym obwodem, i nie była jednolita w kolorze, gdyż do brązowej barwy obszaru pustyni, powstałej w wyniku pierwszego najazdu spychaczy, doszły ciemnobrązowe, a nawet zupełnie ciemne, miej­scami aż czarne, kolory pasów przyobwodowych, uczynionych w drugim rzucie, po rozwalaniu domów i wytrzebieniu drzew.

Przez jakiś czas zupełna cisza panowała na tym obszarze, taka że można było niemal usłyszeć to, co zazwyczaj nawet w wielkiej ciszy jest niesłyszalne; zdawało się, że się słyszy, a może naprawdę się słyszało, pękanie wysychającej ziemi, a także mozolną pracę ma­łych stworzeń świdrujących podziemne żyły do dalekiego, wilgotnego obrzeża.

Ale jednak ten pustynny, suchy obszar miał swojego mieszkań­ca, który jako jeden jedyny dobrowolnie pozostał na tym pustko­wiu; to był ptak dość ładnie, jaskrawo upierzony, którego specja­liści, ornitolodzy, umieliby z pewnością nazwać i bliżej określić, z jakiej pochodzi rodziny, ale jeśli chodzi o ludzi przeciętnych, nie mających o ptactwie naukowej wiedzy, to ten jedyny mieszkaniec sztucznie utworzonej pustaci mógł się im wydać zbliżony do dzię­cioła, co znów musiałoby każdego zadziwić, bo dzięcioły i — jeśli tak można powiedzieć — podohne im dzięciolowate ptaki, lubią przebywać w dużych, cienistych lasach, w których rosną stare, wy­sokie drzewa, pokryte grubą, spierzchniętą, nie przystającą szczel­nie do pnia korą.

Czego więc mógł szukać na tej pustej, suchej ziemi przedstawi-

ciel ptaków d z ięckil owa tych ?... Trudno przypuścić, aby się mu po­dłubało pukanie w twardą, przypominającą miejscami spękaną korę, skorupę pustyni.

Ten ptak był podobny, ale i niepodobny do dzięcioła; podob­ny może z koloru upierzenia, dość jaskrawego, rzucającego się w oozyj jeśli jednak chodzi o wielkość, to rozpatrując go w całości, zdawał się być od dzięcioła znacznie większy — miał bujniejszą pierś i dłuższy ogon; za to łebek i dziób mniejszy niż dzięcioł; gdy­by więc ktoś powiedział, iż jest on podobny do bażanta, też miałby trochę racji, choć z pewnością musiałoby stię wydać dość dziwne przebywanie bażanta na twardym jak podeszwa obszarze; wszystkim przecież wiadomo, że bażanty i podobne im ptaki, bażantowate, ma­ją swoje ulubione ojczyzny w puszystych,' nasłonecznianych i nie­wysokich zagajnikach, stykających się z urodzajną ziemią poi, gdzie mogą znaleźć pożywienie; mają one bowiem lot ciężki, niski i star­tują w powietrze po długiej ukośnej łindi, w czym niewątpliwie przeszkadzałyby im wysokie drzewa lasu.

Czy był z dzdęciołowatych, czy z bażantowatyah, to przecież musiał zadziwić każdego, kto go ujrzał na tej pustyń i.

I co jeszcze można by o tym ptaku powiedzieć? Że to jakiś przewrotny, uparty ptak albo może bardzo przywiązany czy nie­zwyciężoną miłością pałający do tych miejsc, które — jak się póź­niej okazało — niedługo stały się gołą pustynią.

To, co się później działo na tym pustkowiu, człowiekowi nie obeznanemu z planami i dokładnymi celami najazdu tych maszyn mogło się wydawać jednym wielkim chaosem, który niczego już nie urodzi, chyba jeszcze większy chaos,

A jednak ten chaos, wrzask, zgrzyt, pisk, warkot, szybka jazda, szybkie spadanie żelaznych miotów na wbijane w ziemię słupy i le­niwe obroty suchych ramion dźwigów unoszących cegły, to wszyst­ko zaczęło owocować wysokimi d równymi niby olbrzymie nowe księgi murami i jeszcze wyższymi, podobnymi w swej nieskazitel­nej okrągłości do dorodnych drzew, kominami.

Ale nie to, że taki wielki chaos stał się kolebką tworów, mają­cych ściśle określoną formę i regularne linie, łuki i koła, może naj­bardziej dziwić, ale to, że rozpoczynająca się na tej pustyni szalona budowa nie wypłoszyła ptaka, że pozostał on między tymi maszynami, dźwigami i murami.

Ten niezwykły upór czy może wielkie przywiązanie do rodzin­nych stron i wielka miłość do miejsc, w których za czasów pano­wania zieleni budował gniazda, zatrzymały go na tej budowie i ka­zały mu się po niej plątać i wykonywać nad nią różne loty; a więc z lotów swobodnych, niewymuszonych, koliste, wznoszące się po tukach poziomych w płaszczyźnie poziomej albo opadające, łagod­ne w łukach pionowych, a także loty gwałtowne, wymuszone, a więc wzbijanie się po prostych, niemal prostopadłych liniach i po takich samych liniach opadanie.

Jeśli chodzi o ludzi, którzy tu przyjechali z maszynami i którzy patrzenie na wschodzące słońce zamienili na przyglądanie się obro­tom żelaznych kół, to ci odnosili się do ptaka przyjaźnie, mówili

o              nim między sobą z życzliwością lub przemawiali wprost do niego; chcąc okazać mu siwoją sympatię rzucali okruchy chleba, pozwa­lali siadać na brzegu olbrzymiej blaszanaj beczki i pić z niej wodę, a także lądować na żelaznych wystających częściach ma­szyn.

Można by nawet mówić o mniej lub więcej tajonej radości bu­downiczych z powodu istnienia tego urodziwego, fruwającego stwo­rzenia, żyjącego obok nich; ale nie zawsze byli w stanie ukryć w sobie tę swoją radość i uzewnętrzniali ją tak, jak zwykły robić to dzieci.

Przychodziło to najczęściej wtedy, gdy w rozmowach albo tylko we własnych myślach uświadamiali sobie wyraziście, że ten ptak, będąc stworzeniem szkrzydlatym, fruwającym, mógłby, gdyby chciał, odfrunąć od nich i przenieść się na zielone jeszcze obrzeże obszaru, na który.m rozszalała się wielka budowa, albo jeszcze dalej — w głąb wprawdzie obcej, ale bujnej, soczystej zieloności, tam gdzie się już przeniosły — a jeśłi nie, to są w trakcie przenosin — stworzenia odpokoJeń nawykłe do trawy, zbóż i drzew.

A jednak on został na tej ziemi zawalonej żelastwem, zastawio­nej muraini, nie przeraził się, gdy na skutek dwóch najazdów ma­szyn ziemia ta została oskalpowana, a pozostawiona przez pewien czas sam na sam tylko z niebem, gwiazdami, deszczem i słońcem zamieniła się w pustkowie, które na przemian stawało się suche lub błotniste.

Nie uląkł się też przeraźliwego hałasu — dudnienia i łoskotu, wrzasków i krzyków, i tej surowej, ludzkiej mowy, naszpikowanej

przekleństwami i złorzeczeniami, bez których przecież nie może 6ię obejść żadna wielka budowa.

Tu należy dodać, iż ptak, żyjąc na tej budowie i przebywając jakby w samym jej roztrzęsionym, rozkołatanym sercu, godził się niejako z faktem, że to zielone obrzeże niemal z każdym dniem od­dala się od niego, bo przecież budowa jest jak człowiek żarłoczny, którego trudno nasycić.

No bo obszar, który z początku wydawał się dla wielkiej budowy wystarczający, z biegiem czasu okazał się za mały i musiała powstać konieczność wyskubywania, wyszarpywania z zielonego obrzeża no­wych terenów po to, by najpierw je ogolić z zieleni, następnie do­kumentnie oskalpować i upustynnić, a potem zarzucić żelazem, kamieniem, zastawić murami, czyli po prostu postąpić według trzech głównych i niezmiennych, jak świat światem, nakazów każdej ma­łej i wielkiej budowy i trzech wynikających z tych nakazów za­biegów wobec ziemi, którą sobie budowa upodobała — tak więc, uwzględniając kolejność zabiegów, najpierw zdarcie skóry i prze­mienienie żyzności w pustynność, wreszcie ukamienowanie.

Ale gdyby nawet przyjąć, że budowa zmieści się w raz nakreślo­nych granicach, to i tak oddziałując niejako sobą, upodabnia do ziemi, na której powstaje, ziemię jej zielonych, wilgotnych obrzeży; upodabnia działając na nią tym, co z początku dla oka jest nie­widoczne albo ledwie widoczne, a w pewnych wypadkach odbierane jako gra ujarzmionego w niemal materialną formę słonecznego świat­ła, a więc jako coś dla oka interesującego i pięknego, co jednak po pewnym czasie dotkliwie daje się odczuć.

Są to pyły, przy pomocy których budowa zagarnia tereny do niej pnzyległe nawet wtedy,' gdy są jej niepotrzebne, a nawet gdy wręcz nie chce ich zagarnąć.

Jest to działanie jakby samoistne, nie zaplanowane, w wyniku którego zielone obrzeża budowy tracą swoją zieloność, przydymiają się lub płowieją i tym sposobem zmierzają do pustynności nawet wbrew planom i celom nakreślonym budowie.

Dzieje się tak wtedy, gdy początkowe jakby nieistnienie pyłu albo ledwie istnienie przechodził w istnienie zauważalne — na ubra­niu, na ciele, na gładkiej powierzchni metalu, szybie, liściu*

Ale dla ścisłej prawdy powinno się nadmienić, że pustynność powstała przez działanie pyłów na zielone tereny różni się znacznie

od pustynnośoi wynikającej i najazdu maszyn przed rozpoczęciem budowy.

Tamta przychodzi szybko na ziemię zieloną, jest po­przedzona masowym trzebieniem, jakby masową rzezią zieloności i nagłym jaj zdmuchniifciiam z ziemi; można by powiedzieć, że pustynność pierwszą osiąga się naglą śmiercią roślin i drobnych ¡stworzeń, śmiieraią, która — rzecz to jasna, gdy się zważy działanie maszynami — nie dopuszcza żadnego powolnego zamierania i więd­nięcia, żadnych stanów agonalnych, żadnych coraz niższych zgięć i pochyleń śmierć i upadek poprzedzających.

Przemienianie ziemi zielonej w pustynność przez pyły odbywa się — łatwo to sobie uzmysłowić — w zupełnie inny sposób; nie wchodzi tu oczywiście w grę szybkie dokonanie zdarcia skóry, oskalpowanie przed ukamienowaniem, jak w wypadku pustynności tworzonej na użytek wielkiej budowy.

Niszczycielskie działanie pyłu dopuszcza jak najbardziej powol­ną powolność zamierania; jest ono tak powolne, że ledwie dostrze­galne, a nawet z początku utożsamiać je można z przepływem zło­cistego słonecznego światła poprzez zielone lasy i zagajniki.

Jednak te złociste smugi rozpięte między drzewami są w istocie smugami pyłu, czyli musi to już być początek zamierania, początek przewlekłego stanu agonalnego, który z biegiem czasu uwidoczni się w matiowości barwy i rurkowatym kształcie liści, a potem w obwiś­nięciu gałęzi, omdleniu i znacznym odchyleniu wierzchołków i sto­pniowej wymianie szumu drzew jeszcze żywych na ciche trzeszcze­nie drzew umarłych.

Ale wracając do ptaka, trzeba powiedzieć, że jego dobrowolne wyrzeczenie się zieloności i zgoda na to, iż ta zieloność z każdym dniem oddala się od niego, wzruszała nawet ludzi twardych, trud­nych do rozrzewnienia, bo poobtiukrwanych przez życie.

I trzeba też stwierdzić, że pył działając niepostrzeżenie naj­pierw dotknął ptaka i nieznacznie przydymił mu bogate, jaskrawe Upierzenie; przydymił, to znaczy jakby ciut, ciut zamazał granice pomiędzy amarantem, niebieskością i żółtością, nieskazitelną czer­nią i nieskazitelną bielą, i innymi barwami jego upierzenia.

Początkowo nikt tego nie zauważył, bo na początku nie mogło tego dojrzeć ludzki* oko, ale po pewnym czasie ktoś powiedział: — Ten ptak chyba troszeczkę się zmienił.

W tedy ludzie stawiający wysokie mury na tej pustynnej ziemi zaczęli uważnie przyglądać się ptakowi i wyrażać swoje uwagi, które świadczyły, iż troszeczkę zatarły się różnice pomiędzy ama- rantem i żóltością, a także pomiędzy czernią i niebiasltością, i po­między bielą i żółtością, że znikła nieskazitelność barw upierzenia ptaka.

I można było zauważyć, że ten brak nieskazitelności w kolorach zasmucił troszeczkę ludzi i że oni z tym małym smutkiem odcho­dzili od ptaka i zbliżali się do swoich maszyn i murów.

Już kilka wysokich kominów sterczało i dymało na tej pustynnej ziemi, i powstało już kilkanaście domów osiedla, gdy któryś z bu­downiczych krzyknął: — Widzi mi się, że nasz ptak poszarzał!

To już była wyraźna szarość; wprawdzie jeszcze niejednolita i pozwalająca rozróżnić odcienie poszczególnych barw, ale sprawia­jąca już, że te kolory straciły na wyrazistości, jakby znalazły się pod szarą, szczelnie do piór przylegającą woalką.

Ktoś zadał pytanie: — Dlaczego tak się stało? — Wtedy inni zaczęli się znacząco uśmiechać, a jeden nic wytrzymał i zaczął po­wtarzać: — Jak można tego nie widzieć, jak można?... — i to po­wtarzanie zakończył słowem: pył.

A wszyscy za nim jak „za panią matką”: — Pył; i on jesz­cze: — Pył jest wszędzie; — a wszyscy znów za nim: — Pył jest wszędzie; on: — Pył wszędzie wejdzie; — wszyscy: — Pył wszę­dzie wejdzie; — on: — Przez wszystko się przeciśnie; — wszy­scy: — Przez wszystko się przeciśnie; — on: — Przed pyłem nie ma ucieczki: — wszyscy: — Przed pyłem nie ma ucieczki...

Po wygłoszeniu tej litanii odwrócili na chwilę oczy od ptaka i ¡»patrzyli w powietrze, które — na oko rzecz biorąc — wyda­wało się przejrzyste i czyste, ale oni wiedzieli, że w nim unosi się pył.

Potem popatrzyli na niedawno przywiezioną część stalowej kon­strukcji jakiejś wielkiej maszyny; ta stal lśniła, błyszczała, dawała odblaski od jakichś niedalekich świateł kontrolnych i ostrzegaw­czych, ale choć ta stal błyszczała i dawała odblaski, oni wiedzieli, że na niej jest pył.

A potem znów popatrzyli na ptaka i jeden budowniczy powie­dział: — A gdybyśmy tak posadzili mu tutaj drzewo i nad drze­wem ustawili ruchomy dach na wysokich słupach, taki parasol,

który osłaniałby je przed spadającym z góry pyłem... taki dach powinien być zdejmowany w czasie deszczu, a zakładany na czai suszy...

Ktoś na to: — Dobre by to było, ptak siadywałby na drzewie i pod parasolem.

Słowa te zmecierpliWitły tego, który zapoczątkował litanię

0              pyle, i on rzdkł: *— Głuipcy, nie znacie pyłu.

Wiadomo, o co mu chodziło; o to, że ochrona przed spadają­cym z góry pyłem to jeszcze nie wszystko, bo pył nie tylko opada ż góry, ale płynie w różnych kierunkach, przedostaje się wszędzie, 06iada i nasyca sobą wszystko, jest wsżechobecny.

Temu, który zapoczątkował litanię o pyle, chodailo o to, że pył Wejdzie także pod dach i przyprószy drzewo i ptaka, gdyż pył rozprzestrzenia się łatwo zarówno po liniach poziomych, jak i pio­nowych, a więc nie tylko może spadać z góry na dół, ale przezwy­ciężając siłę ciężkości, może także unosić się ż dołu do góry.:

Ale ten, który doradzał posadzenie drżewa pod parasolem, po­wiedział broniąc swojego pomysłu: — Drżewó można polewać wo­dą i można to robić często.

T£n, który zapoczątkował 1 i t a h i f o pyle, słysząc te słowa, ro­ześmiał się — że to niby on lepiej wie, jak jest z pyłem — i zaczął poruszać głową, i gestykulować, co miało oznaczać, iż nie daje temu Wiary, że nie jest przekonany, ale w końcu jednak ustąpił

1              powiedział: — Spróbować można, spróbować zawsze można...

No i sprawa posadzenia drzewa pod parasolem została zafaso­wana najpierw w grupie budowniczych, a później w kierownictwie.

Po drzewo Wybrało się kilku specjalistów znających się na drze­wach, a także kilku mechaników umiejących obsługiwać dziwną maszynę, służącą do wykopywania dobrze już podrośnięrtych drzew z korzeniami i sporą flośaią ziemi, i przesadzania ich na inne miejsca.

Żeby znaleźć zielone i zdrowe draewo, takie, którego jeszcze nic nfe napoczęło, w którym nic nie świadczy o niedorozwoju czy słabości wrodzonej lub nabytej, które fticzym nie zdradzałoby zaha­mowań wzrostu, prżeciwnie, całym swoim pniem i wszystkimi swo­imi gałęziami i gałązkami, i liśćmi, każdą swoją cząsteczką nie­cierpliwie wyrywałoby się w górę, jakby nie mogło dostosować się do praw ustalających drzewom czas rośnięcia i jakby się chciało •tym rygorom sprzeciwić i wyróść przed swoim czasom; żeby dojść

do takiego drzewa, musieli specjaliści przebyć dość szeroki pas obrzeża budowy, złorony jakby z trzech pasów węższych, różnią­cych się od siebie stopniem martwoty.

Gdy specjaliści wyszli z drucianego ogrodzenia, znaleźli się w pasie bezpośrednio przylegającym do termu budowy, na którym sporo już kominów dymiło; a więc weszli w rejon — można by powiedzieć — absolutnej martwoty, składający się jakby tylko z grubych drutów, cieniutkich drucików i blaszek bardzo suchych, tak suchych, że rozsypujących się na proch sa dotknięciem.

Marsz przez rejon absolutnej martwoty odbywał się jakoby w suchej mgle, gdyż niejako we mgłę zamieniały się pnie martwych drzew, tak jakby las uczyniony był z popiołu.

Za pasem absolutnej martwoty był rejon, w którym zamieranie wystąpiło w swojej końcowej fazie, ale nie zostało jeszcze całkowi­cie zakończane; i dłatego w tym rejonie można było przypomnieć sobie jeszcze las żywy, prawdziwy.

Życie tliło się tu jeszcze plamkami zieloności; ale już nie było dla niej ratunku i dlatego jedynym' życzeniem, jakie mogło na­wiedzić specjalistów, było rozumną litością podyktowane życzenie jak najszybszego nadejścia końca, czyli zrównania się w martwocie z pasmem pierwszym, na którym królowała martwota zupełna.

Gdy to w swoim czasie nastąpi, pas całkowitej martwoty znacz­nie się poszerzy.

Ale jeśli się poszerzy pas absolutnej martwoty, to siłą faktu po­szerzy się znacznie rejon zamierania, a także w dalszej kolejności trzeci rej en, ten, na który weszli specjaliści po przejściu pasa długie­go, a który motana 'by nazwać pasem pierwszych oznak zamierania.

Tym sposobem te pasy, te rejony będą się stopniowo poszerzać i zamieranie coraz bardziej będzie się posuwać w głąb zieloności; i tak dalej, wciąż dalej, aż do jej ostatniego obwodu.

Specjaliści są już w pasie pierwszych oznak zamierania; tu moż­na ulec złudzeniu, że drzewa zwyciężą, że się otrząsną z pyłu, że się wywiną popiołowi; i to jest bardzo smutne, bo, niestety, drze­wa nie zwycifżą, ni* wydobędą się i nie wywiną, bo po pewnym czasie dymy i pyły sprawią, że ta drzewa zagarnie pas zamierania, a w dalszej kolejności poszerzy jeszcze bardziej pas zupełnej mar­twoty.

Trzeba tu powiedzieć, że w pasie pierwszych oznak zamierania najsmutniejszy był widok wierzchołków drzew i młodych gałęzi od­giętych od pasów martwoty zupełnej i zamierania i zwróconych w stronę przeciwną, do zieloności nie tkniętej jeszcze oznakami zniszczenia, tak jakby te drzewa chciały siebie same wyrwać i uciec w głąb lasów zielonych; a przecież ucieczka jest niemożliwa, bo więżi je i mocno przytrzymuje ziemia; i to właśnie jest najsmut...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin