Nemec.Tomas.Agent.JFK.5.Lodowa.Gra.2011.POLiSH.eBook-Olbrzym.rtf

(1839 KB) Pobierz
Tom?? N?mec

              Tomáš Němec

              Agent JKF

              Tom 5

              Lodowa gra

              SPIS TREŚCI

             

              WYENNEŃSKA KARAWANA .................................................................................. 3

              CZTERDZIEŚCI TYSIĘCY DNI PÓŹNIEJ .............................................................. 15

              ŁOWCY MAMUTÓW ............................................................................................... 31

              KOBIETA NA ZŁY CZAS ........................................................................................ 47

              WŁADCA REWIRU ................................................................................................. 61

              SKOK NA ZIEMIĘ ................................................................................................... 75

              ZBYT WIELU AGENTÓW ...................................................................................... 90

              CZAS APOKALIPSY ............................................................................................... 107

              UCIECZKA Z GENWY (REMAKE) ....................................................................... 124

             

              WYENNEŃSKA KARAWANA

              Kovař ześliznął się na zaśnieżoną ziemię. Nawet poprzez wycie

              szalejącej nawałnicy usłyszał, jak kły psa, wielkiego niczym dobrze

              zbudowany grizzly, kłapnęły, nie dosięgając celu. Podniósł się,

              złapał zdrętwiałe ze strachu dziecko i rzucił je tam, gdzie pośród

              zawieruchy dostrzegł ciemne sylwetki spanikowanych rodziców.

              Zrobił przewrót, schodząc z linii kolejnego ataku rozszalałego zwierzęcia.

              Namacał nóż, ale nie zdążył go wyciągnąć. Bestia rzuciła się błyskawicznie. Kovař

              przetoczył się na bok, odskoczył. Pędząca masa mięśni, kości i ścięgien prawie go

              ominęła. Pies otarł się o niego bokiem, ale to wystarczyło, żeby Kovař wyleciał w

              powietrze i po kilkumetrowym locie gruchnął na zlodowaciałą zaspę.

              ‒ Tylko poćwiczyć lądowania i mógłbym zatrudnić się jako samolot ‒ mruknął,

              leżąc w świeżym śniegu.

              Szybko przewalił się w bok.

              Pies znów zaatakował; szarżując poprzez wirujący śnieg, wyglądał jak

              rozwścieczony wilczy bóg Fenrir ze skandynawskich legend.

              Kovař wstał i czekał. Uchylił się dopiero w chwili, kiedy zwierz skoczył. Silny

              poryw wiatru zniweczył jednak plan agenta. Nie pozwolił wykonać zamierzonego uniku i

              zepchnął prosto na linię ataku psa. Kovař instynktownie padł na ziemię, ale było już za

              późno.

              Pazury rozerwały ciepłą kurtkę na ramieniu, dosięgając ciała. Ostry impuls bólu

              dotarł do mózgu Kovařa, a gdy pierwszy szok minął, pozostała tylko świadoma, chłodno

              myśląca maszyna do zabijania.

              John Francis Kovař zerwał się, w momencie gdy pies odwracał się do nowego

              ataku.

              ‒ Żarty się skończyły, kolego ‒ wycedził agent przez zaciśnięte zęby i ruszył

              naprzeciw bestii.

              Atakować tak wielkie zwierzę gołymi rękami równało się szaleństwu, ale Kovař

              dobrze wiedział, że szalone sytuacje wymagają szalonych pomysłów. I szalonych ludzi, a

             

              takim bezspornie był.

              Kiedy pies skoczył, Kovař zrobił wykrok i rzucił się na ziemię z wyciągniętymi

              rękoma. Oparł się na nich, przegiął ciało i kopnął nogami z całą siłą. Zdezorientowana

              bestia nie mogła już zmienić toru skoku i zainkasowała twardy cios w pysk grubymi

              podeszwami butów.

             

              Zderzenie odrzuciło Kovařa na bok. Kości i ścięgna zaśpiewały arię pełną boleści, a

              on mimowolnie przypomniał sobie pierwsze dni w jednostkach specjalnych. Po

              kilkugodzinnych, wyczerpujących ćwiczeniach przewroty kończyły się w podobny sposób.

              Wypchnął z myśli zabawne uwagi instruktora prowadzącego ćwiczenia i z trudem

              wstał. Ogromny pies leżał opodal, trząsł głową, charczał, niezdarnie usiłując wstać.

              Dopiero teraz Kovař miał wystarczająco dużo czasu, żeby wyciągnąć nóż.

              Trzymając w ręce porządny kawał ostrej stali siedmiocalowej długości, zbliżył się do

              oszołomionego zwierzęcia i zamierzył do śmiertelnego pchnięcia.

              ‒ Nie, panie! Niech go pan nie zabija!

              Człowiek, który pędził ku niemu poprzez zamieć, wymachiwał dziko rękami.

              Dobiegł aż do Kovařa i stanął między nim a psem. Agent mówił płynnie po

              niemiecku, więc od razu zrozumiał, że różnice językowe są w tym świecie większe niż się

              wydawało.

              ‒ To zwierzę jest wściekłe, powinno zostać zabite ‒ wrzasnął wśród wyjącej burzy i

              złapał się za ramię, oblepione zimną, skrzepłą krwią.

              Mężczyzna, nic nie mówiąc, wyciągnął dziwaczny pistolet i strzelił psu w kark.

              Gruba strzałka wbiła się w kudłatą sierść prawie na całą długość. Środek

              usypiający musiał być silny, bo zwierzę jeszcze kilka razy zacharczało i przestało się

              ruszać.

              ‒ Nie mogę go stracić, nie stać mnie na innego! ‒ krzyknął mężczyzna.

              Spod futrzanego kaptura i grubego szala popatrzyły na Kovařa oczy zmęczonego

              człowieka.

              ‒ To ta burza, Króliczek zawsze staje się nerwowy podczas burzy!

              Kovař znów zwątpił w jakość szybkiego kursu tutejszej niemczyzny, jaki odbył w

              agencji.

              ‒ Króliczek? ‒ ryknął z niedowierzaniem, ale przybysz już go nie słyszał.

              Razem z ludźmi, którzy nadbiegli na pomoc, zaczął przeciągać bezwładne ciało na

              płachtę zaopatrzoną na rogach w mocne liny.

              Kiedy im się w końcu udało, odwrócił się do Kovařa:

              ‒ Niech pan idzie ze mną, przeczeka pan u nas. Moja żona pana opatrzy!

              Kovař zawiązał szal na twarzy, naciągnął kaptur i kiwnął głową.

              Wraz z ludźmi ciągnącymi płachtę doszedł do miejsca, w którym wyrzucił go

              fantom czasoprzestrzenny. Sanie, wykonane dokładnie według projektu szalonego

              geniusza von Wondera, mające służyć tylko podczas przejścia do innego wymiaru,

              rozpadły się. Celowo zbudowano je z użyciem technologii nieznanej w tym świecie, stały

              się więc natychmiast nieużytecznym złomem, przysypanym już śniegiem.

              Podczas gdy mężczyźni wciągnęli uśpionego psa do, wpuszczonego w ziemię,

              prowizorycznego igloo w którym przebywały też inne zwierzęta, Kovař wygrzebał ze

              śniegu swój worek. Nic z jego zawartości nie zginęło, jak stwierdził po pobieżnym

              przeglądzie.

              Nawałnica przybierała na sile, śnieg pędzony porywami wiatru wirował coraz

              szybciej.

              Właściciel Króliczka znów zwrócił się do Kovařa.

              ‒ Gdzie pański zaprzęg? ‒ ryknął.

              ‒ Podróżuję transportem masowym ‒ wykrzyczał Kovař z góry przygotowaną

              odpowiedź i otarł śnieg z oczu.

              Mężczyzna skinął, dając znak, żeby poszedł za nim.

              Przebili się poprzez zamieć do sań, służących w tym świecie za środek transportu

              między miastami zagubionymi w lodowej pustce. W rzeczywistości była to szeroka

              przyczepa mieszkalna umocowana na dwóch mocnych płozach, szeroko rozstawionych,

              aby pojazd zachował stabilność podczas jazdy po nierównym, zaśnieżonym terenie.

              Kovař się rozejrzał. W gęstniejącym mroku poprzez huczenie wiatru przebijało się

              wycie psów i okrzyki ludzi. Przyczepy, łudząco podobne do tej, przy której stał,

              podjeżdżały jedna za drugą. Przypominały wieżyczki łodzi podwodnych wystające ponad

              powierzchnię oceanu.

              Mężczyzna podszedł do tylnej części sań i nasadził solidną korbę na jeden z dwóch

              czopów umieszczonych nad podłogą. Zaczął nią kręcić, co uruchomiło system ukrytych

              przekładni, które ruszyły do pracy ze skrzypieniem i grzechotaniem słyszalnym nawet

              mimo hałasu burzy.

              Kovař zauważył, że do wykopanej jamy odpowiadającej kształtem przyczepie

              wsunęły się umieszczone w narożnikach stalowe belki. Mężczyzna przełożył korbę na

              drugi czop, tym razem wprawiając w ruch płozy, na których dotychczas opierał się ciężar

              pojazdu. Uniosły się do poziomu podłogi i wsunęły do wewnątrz. Pozostało znów

              przełożyć korbę na pierwszy czop i, kręcąc nią w odwrotnym kierunku, przy pomocy

             

              przekładni ostrożnie opuścić domek do przygotowanego dołu.

              Kovař gwizdnął z uznaniem w głębi szala. Nawet ekstremalnie złe warunki i

              ograniczone możliwości nie zapędziły ludzi w kozi róg. Jak szczury, pomyślał, potrafimy

              wszystko przeżyć i do wszystkiego się przystosować.

              Przyczepa znieruchomiała, mężczyzna wyjął korbę i wlazł na dach. Otworzył klapę

              i gestem zaprosił Kovařa.

              Ten podał mu swój worek i, przecisnąwszy się przez wąski otwór, zszedł po

              krótkiej drabince do wnętrza. Gospodarz wszedł za nim.

              W pomieszczeniu oświetlonym kilkoma świeczkami było ciepło i przytulnie. Kovař

              strząsnął śnieg z brody, odwinął szal i ściągnął kaptur oraz rękawice. Gdy mężczyzna

              zamknął za nimi klapę, huczenie burzy przycichło, jakby dobiegając z innego świata.

              JFK rozejrzał się i doszedł do wniosku, że nieczęsto widywał tak doskonałą

              harmonię między wygodą pomieszczenia a jego funkcjonalnością. Umeblowanie,

              składające się z niskiego stołu przymocowanego na stałe do podłogi oraz dwóch

              solidnych skrzyń, uzupełniał niewielki, żelazny piecyk, w którym palił się ogień. Wokół

              stołu porozkładane były skórzane poduszki, służące do siedzenia.

              Najbardziej zainteresowało Johna jednak pokrywające ściany, podłogę i sufit futro

              o sztywnej, grubej sierści.

              Podczas szkolenia, które przed wyprawą przeprowadził z nim informatyk zespołu

              profesora von Wondera dowiedział się, że to wyprawiona skóra mastodonta,

              najpotężniejszego przedstawiciela miejscowej fauny. Była idealnym izolatorem od zimna

              i dlatego stanowiła niezbędne wyposażenie każdego pomieszczenia mieszkalnego.

              ‒ Chciałbym panu podziękować za uratowanie Irenn ‒ zwrócił się do Kovařa

              gospodarz, wyciągając rękę.

              Wprawdzie w jego oczach widać było zmęczenie, ale nie sprawiał wrażenia

              człowieka, którego ciągła walka o przeżycie kosztowałaby zbyt wiele sił. Szeroką twarz

              dobrze odżywionego czterdziestolatka cechowały dobroduszność i inteligencja, poruszał

              się energicznie i miał pewny uścisk dłoni.

             

              ‒ Nazywam się Adam Korbmann ‒ przedstawił się. ‒ Jestem handlowcem.

              ‒ Schmied1 ‒ Kovař szybko podał niemiecką wersję swego nazwiska. Zanim zdążył

              dodać imiona, mężczyzna przerwał mu, mówiąc:

              ‒ Doprawdy? Dobry kowal wszędzie jest mile widziany, herr…

              Korbmann zaskoczył Johna. Ten już miał mu wyjaśnić pomyłkę polegającą na

              zamianie nazwiska z zawodem, ale szybko się rozmyślił. Jakąś profesję powinien przecież

              posiadać. Społeczeństwo tej doby funkcjonowało w myśl prostych zasad, pozwalających

              przeżyć w trudnych warunkach: jeśli nie jesteś częścią całości, jesteś nieużyteczny i

              wspólnota cię wyklucza. A samotność oznacza śmierć.

              ‒ Nowotny. ‒ JFK rzucił pierwsze nazwisko, jakie przyszło mu do głowy. ‒ Hans

              Nowotny.

              Nie było specjalnie oryginalne, ale usprawiedliwiało jego akcent. Nieporozumienie

              zaowocowało dobrym rozwiązaniem.

              Kovař usłyszał za sobą jakiś szelest. Odwrócił się i ujrzał niewysoką, lecz mocno

              zbudowaną kobietę o piwnych oczach, włosach związanych w węzeł i twarzą, z której

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin