Maciej Bordowicz - Toccata.pdf

(538 KB) Pobierz
Duchota dławiła wszystkich przez cały dzień.
Od tygodnia upał jak zaraza buszował między spaloną ziemią a bezobłocznym niebem,
Ludzie z
miasteczka wyglądali deszczu niczym zbawienia, a co dopiero powiedzieć o tych, którzy
zaraz za
przelotową uliczką mieli piaszczyste skrawki ziemi, obsiane starannie, z nabożeństwem
dla każdego
metra piachu. Ziemia schła. I w ludziach wysychały siły, ta najpotrzebniejsza codzienna
energia
poruszająca powszedni kołowrót pracy, a w krótkich godzinach odpoczynku dysząca
ciężko jak
zziajane zwierzę. Jedynie wieczory przynosiły jaką taką ulgę. To czwarte lato po wojnie
jak gorący
okład przylgnęło do ziemi i ludzi, którzy powoli odnajdywali się w czasie, zdawałoby się,
już
zabliźnionym…
Dochodziła dziesiąta wieczór, ale knajpki Wacławskiego nie opuszczali jeszcze goście.
Drzwi na
ulicę były otwarte, na-grzane powietrze tłoczyło się do niewielkiej sali, gdzie przy kilku
stolikach
siedzieli mężczyźni w koszulach poznaczonych rozlazłymi plamami potu. Ślęczeli przy
resztkach
piwa rozbabrując widelcami strzępki marynowanych śledzi, dopijając ostatnie kieliszki
ciepłej
wódki. Nie słychać było nawet typowego w takich chwilach bełkotu, śpiewu, przekleństw.
Ruchy
tych paru „walecznych” były ociężałe i miękkie, jak gdyby duchota utrwalała ich w
jakimś biernym,
beznamiętnym oczekiwaniu.
Jest zatem dziesiąta wieczór, a może później. Wieczór po dniu roziskrzonym
upałem, ale powszednim, zwykłym… I gdyby nie to natarczywe słońce, nic z tego dnia
nie dałoby
się wynotować ciekawego, nic utrwalić w pamięci.
Za bufetem Wacławski, właściciel knajpy, dobrze utrzymany, łysiejący czterdziestolatek
mozoli
się nad rachunkami, ślini co chwila kopiowy ołówek i sumuje wypisane starannie, obłe
cyfry. Co
pewien czas przerywa to zajęcie i jak natrętną muchę odpędza od siebie Ramo- nia.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin