Olgierd Budrewicz - Kierunek wszędzie.pdf

(723 KB) Pobierz
Budrewicz Olgierd
KIERUNEK WSZĘDZIE
Śmierć przyszła w niedzielę
Kto tego nie zobaczył, nie może uwierzyć. Cyfry sygnalizowały skalę katastrofy (70 000
zabitych, 150000 rannych, 800 000 bez dachu nad głową). Stwierdzenie, iz było to
największe trzęsienie ziemi w dziejach Ameryki Południowej, przykuło na moment uwagę
całego świata. Ale żadne, najbardziej nawet wstrząsające informacje nie są zdolne przekazać
strasznej rzeczywistości.
42 sekundy wstrząsów skorupy ziemskiej i zejście z gór upiornej lawiny zamieniło
sławną z piękności dolinę Cal- lejon de Huaylas, rejon hucznych karnawałów i kolorowych
fiest, w krwawiącą ranę. Peruwiańska Szwajcaria, cel i marzenie milionów turystów,
matecznik starych kultur, symbol urody andyjskiego świata, stał się obszarem śmierci i
milczenia.
Otrzymałem zezwolenie na lot do strefy dotkniętej kataklizmem. Obowiązuje tam nadal
stan wyjątkowy, pełnię władzy sprawuje wojsko. Dano mi specjalny list Narodowego Urzędu
Informacji przy prezydencie republiki, a takie rozkaz pana pułkownika Jorge del Campo
Solari do komendanta bazy wojsk lotniczych w Limie-Callao, polecający zabrać polskiego
dziennikarza samolotem wojskowym do miejscowości Anta, poloionej w samym sercu doliny
śmierci.
Samolot wystartował z trzygodzinnym, czyli normalnym peruwiańskim opóźnieniem,
przebył bez przeszkód około 450 kilometrów i usiadł na lotnisku polowym nad rzeką Santa.
Operacja lądowania była majstersztykiem pilotażu: maszyna kołowała między szczytami,
gwałtownie obniżała pułap, „wkręcała się" w głąb gór. Kołami i podmuchem silników
wywołaliśmy małą trąbę powietrzną i wznieśliśmy ogromną chmurę kurzu. Małe sportowe
lotnisko przysposobiono pospiesznie do roli ważnego węzła komunikacyjnego, przedłużono
pas startowy. Tylko gór nie można było rozsunqć. Błędy w nawigacji i zła pogoda
spowodowały już kilka katastrof.
Leci się jak na front, przybywa natomiast jak do ..krajobrazu po bitwie": namioty, wielka
liczba żołnierzy i oficerów w polowych mundurach, krótkofalówki na samochodach
ciężarowych, ranni i oczekujący na transport, mdły zapach wojny w powietrzu. Dokoła
lotniska, w pełnej respektu odległości, nieruchome grupy Indian z tobołami na plecach, z
dziećmi o wylęknionych oczach.
Wychodzę na trawę i piasek, który jest „płytą" lotniska, obładowany reporterskim
sprzętem, chwytający z trudem skqpe dawki tlenu na tej wysokości, i wiem na pewno: nie
czeka na mnie żaden autobus, nie złapię taksówki, w promieniu stu kilometrów wszystko
leży w gruzach, nie ma gdzie przenocować, gdzie zjeść i wypić, w ogóle nie bardzo
wiadomo, co z sobą zrobić. Jest samo południe. Słońce dźga pionowo w głowę, opadający
kurz pokrywa coraz grubszę warstwą ciało i ubranie.
Jak było do przewidzenia, absolutnie nikt nie reaguje na list z Palacio de Gobierno.
Ludzie mają tutaj na głowie ważniejsze sprawy niż zajmowanie się kolejnym gringo, który
się raczył zjawić.
Jeszcze w samolocie dogadałem się z jakąś niemiecką ekspertką od oczyszczania wody.
Pani ta, o nazwisku Hun- ger (to niemądre, ale pomyślałem, że nazwisko dostosowane do
funkcji i sytuacji, lepsze byłoby może tylko Durst*), leciała do Callejon de Huaylas już po
raz drugi. Od niej dowiedziałem się, że komendantem lotnisko jest niejaki pułkownik
Vasquez, że pod miastem Huaraz — jakieś 30 kilometrów od Anty — ocalał częściowo jeden
hotel, który stanowi bazę wielu lekarzy i techników zagranicznych i gdzie mi na pewno ktoś
pomoże. Należało więc dotrzeć pod Huaraz.
Idę teraz na przełaj przez wypełnioną blaskiem i żarem płaszczyznę w stronę szeregu
namiotów. Ignoruję uzbrojonych wojaków, nawet lądującemu helikopterowi niechętnie
ustępuję miejsca. Zaczepiam jakiegoś żołnierza bez
dystynkcji,. pytając, czy wie, gdzie jest commandante Vas- ąuez. Odpowiada grzecznie:
- Nie wiem dokładnie, gdzie jest pułkownik, może w ostatnim namiocie. A ja jestem
generał... I poszedł.
Vasqueza znalazłem, poprosiłem o pomoc w transporcie. Nie był bardzo przytomny, ale
kazał chwilę poczekać - coś się wymyśli. W Ameryce Południowej taka chwila trwa niekiedy
trzy godziny lub trzy dni. Tym razem nie było tak źle: w pół godziny później jechałem w
stronę Huaraz przygodną furgonetką.
Samochód posuwał się szosą, której nawierzchnia nigdy nie była ulepszana, a teraz
znajduje się w stanie bardziej niż opłakanym: co parę kilometrów drogę zalegają zwały
kamieni, które trzeba w karkołomny sposób objeżdżać. Każdy pojazd podnosi gęste tumany
białego pyłu. Idący poboczem ludzie trzymają przy ustach i nosie tampony z chustek.
Pojawiają się pojedyncze domy, a raczej ich resztki. Zwalone ściany, brak dachów. I
natychmiast uderzająca analogia: tak w czasie drugiej wojny wyglądały po bombardowaniu
budynki w Europie. Tylko pejzaż jest inny — ze wszystkich stron tłoczą się wysokie, dzikie,
w odległych partiach ośnieżone góry.
Przy drodze świeże groby, nowe krzyże. Na jakimś drzewie obrazek Matki Boskiej i
niezgrabny napis: „Dzięki Ci, że żyję".
Hotelik pod Huaraz istotnie ocalał, podparli go tu i ówdzie belkami, zabezpieczyli.
Jakimś cudem znalazł się kąt, który przy dobrej woli można było nazwać pokojem; brak szyb
w oknach był tu nic nie znaczącym drobiazgiem. Hotel kipiał od ludzi, w powietrzu
krzyżowały się wszystkie języki świata. Panowała atmosfera czegoś pośredniego między
szpitalem wojskowym, barykadą frontową i schroniskiem wysokogórskim. Otoczenie hotelu
stanowiło kilkanaście na pół zburzonych budynków, namioty i szałasy, zajęte przez białych
inżynierów i lekarzy, pawilony hotelowe od kilku tygodni wypełnione setkami bezdomnych
ofiar kataklizmu.
Pod hotel podjeżdżały bojowe dżipy, jacyś ludzie w heł-
mach, w mundurach lub kombinezonach, wpadali na moment, by zaraz potem gdzieś pędzić.
Wśród tego wszystkiego kręciły się czeredy bosonogich umorusanych dzieci. Były
wyraźnie zaprzyjaźnione z białymi brodaczami, wchodziły im do namiotów, siedziały przy
jednym stole; nikt niczego tu nie pilnował i nie zamykał, kradzieże się nie zdarzały.
Dotarłem do głównej kwatery walki ze skutkami trzęsienia ziemi w dolinie rzeki Santa.
Panna Hunger (która dla mnie powinna nazywać się Anioł a nie Głódł) miała rację: w
hotelu znaleźli się ludzie, którzy mi pomogli. Najpierw jednak tego samego dnia wieczorem,
przy migocącej świeczce, wysłuchałem pierwszej relacji naocznego świadka kataklizmu.
Stało się to ostatniego dnia maja około godziny 15.25. W pogodne niedzielne popołudnie,
kiedy ludzie odpoczywali w mieszkaniach i przed domami, gdy składali wizyty swoim
krewnym i znajomym. Ponieważ zdarzyło się to właśnie w niedzielę, kiedy nie pracowały
stacje sejsmograficzne, nie wiadomo właściwie, jaka była siła wstrząsów. Ocenia się jq na 8
lub nawet 8,5 w skali Richtera. Ziemia trzęsła się z tym samym, niemal równym natężeniem
przez 42 sekundy. Wydawały się one wiecznością. Ludzie byli absolutnie zaskoczeni - wielka
dolina między Kordylierami Negra i Blanca nigdy nie była klasycznym terenem terre- motos.
Domy waliły się niby parkany pod uderzeniami huraganowego wiatru. Mieszkańcy wybiegali
na zewnątrz, gdzie z kolei czekała ich śmierć w wąskich uliczkach, z których nie było
szybkiej ucieczki. Słychać było przerażające krzyki, oszalałe matki biegały w poszukiwaniu
swoich dzieci. Całe miasto tonęło w kurzu, ludzie dusili się z braku powietrza, kaszel mieszał
się z krzykami rannych.
Opowiadał Inżynier austriacki, Erie Michelitsch, zamieszkały do chwili katastrofy przy
centralnej Plaża de Armas w stolicy prowincji Ancash, Huaraz. W jego towarzystwie i z jego
pomocą mogę w kilka godzin później obejrzeć zwłoki miasta.
Od pierwszej chwili miałem uczucie, że kiedyś już tu byłem. Pejzaże zniszczonych
placów i dzielnic były mi dziwnie bliskie. Chodziłem po gruzach na wysokości pierwszego
piętra, schylałem głowę pod zwisającymi drutami telefonicznymi, zaglądałem do mieszkań
pozbawionych frontowej ściany, siadałem dla odpoczynku na fotelu wśród gruzów na ulicy.
Nie, Huaraz widziałem po raz pierwszy w życiu. Znam natomiast dobrze zniszczone
miasta Polski z lat czterdziestych, pamiętam kaniony uliczne Warszawy popowstaniowej,
spacery ścieżką na poziomie drugiej kondygnacji.
Te same widoki, takie same postacie dźwigające resztki dobytku, ten sam zapach kurzu,
krwi i spalenizny. To samo ludzkie nieszczęście.
Huaraz liczyło około 35 000 mieszkańców, z których 6000 zginęło pod gruzami;
dodatkowe 4000 straciło życie w promieniu kilku kilometrów od miasta. 95 procent centrum
Huaraz uległo całkowitemu zniszczeniu, powstały wątpliwości co do sensu odbudowy miasta
w tym samym miejscu. Ludność w specjalnej petycji do Limy upiera się przy rekonstrukcji
stolicy prowincji Ancash, argumentując to między innymi bogatą historią miasta. To w tych
okolicach żyły niegdyś ludy preinkowskiego kręgu kultury Chavin, zniesione z powierzchni
ziemi nieznaną siłą; opodal Huaraz przetrwała stara świątynia Hutlcahnain i forteca Pu-
macayan. W Huaraz przebywał w 1824 roku Simon Bolivar, tu opracowywał swoje plany
zjednoczenia narodów Ameryki Południowej.
Ci, co ocaleli, przenieśli się na okoliczne wzgórza, teraz dymiące ogniskami, trzepoczące
bielizną. Ludzie dźwigają w stronę szałasów ciężkie worki, kuchenki i kanapy, najbardziej
dziwaczne przedmioty.
Gdzieś za miastem rozciąga się obszar cmentarza. Z rozbitych katakumb wysypują się
trumny. Pogruchotane figury świętych, przewrócone krzyże na grobach. I ten widok znany
nam jest z Warszawy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin