Kornel Filipowicz - Mundur.pdf

(59 KB) Pobierz
Mundur
Pewnego dnia, było to latem 1942 roku, Maria powiedzia ła, że nazajutrz po
południu na piątą jesteśmy proszeni do Hanki na herbatę, bo ma być przejazdem
ktoś z Paryża. Z Paryża? Hanka nie powiedziała, kto to ma być, więc sprawa
wyglądała tąjemiczo.
O
czwartą Maria wyszła z pracy i tak jak umówiliśmy się, zatrzymała się koło
okrągłego kiosku z ogłoszeniami. Przystanąłem, potem kiedy ona odeszła,
ruszyłem za nią w odległości kilkunastu kroków. Kluczyliśmy ulicami za
trzymując się koło wystaw, ale nie tracąc siebie z oczu. Staraliśmy się
zachowywać jak obcy ludzie, którzy nas mijali i wyprzedzali. Mieliśmy w tym
doświadczenie. Woj na trwała już dwa i pół roku.
Maria skręciła do bramy domu, w którym mieszkała Hanka, a po chwili,
obejrzawszy się (ulica była pusta) wszedłem do bramy i ja. Hanka mieszkała
wysoko, więc przystanęliśmy na drugim piętrze.
- Kto to może być, jak myślisz? - spytałem.
Maria popatrzyła na mnie i wzruszyła ramionami.
- Pojęcia nie mam.
- Nie domyślasz się?
- Nie.
Maria znów spojrzała na mnie, ale w jej oczach nie było lęku, może tylko lekki
niepokój. Pomyśleliśmy chyba
o tym samym: że to nie może być nikt z naszej rodziny. Jej
obaj starsi bracia byli w wojsku, jeden na Bliskim Wscho dzie, drugi po kampanii
francuskiej internowany został w Szwajcarii. Moja mama przebywała w obozie za
Uralem. Więc skąd Francja?
Zatrzymaliśmy się przed drzwiami pomalowanymi w sztuczne słoje na
brązowo, Maria przycisnęła guzik dzwonka. Po chwili rozległy się kroki w
przedpokoju i głos Hanki; powiedziała do kogoś:
-
Tak, to chyba oni.
Hanka otworzyła drzwi i znaleźliśmy się w ciemnym przedpokoju. Powiesiłem
kaszkiet na haku, przeczesałem palcami włosy przed lustrem i opuściwszy oczy
zobaczyłem leżącą na niskiej półce rzecz, która nagle, w jednej sekun dzie,
odmieniła wszystko, co było we mnie i dookoła mnie, moje myśli i uczucia, nawet
zmysły, przede wszystkim zmysły. W tej rzeczy było coś zdumiewającego i
przeraża jącego zarazem, ale w inny sposób, niż gdybym nagle zobaczył na pustej
polnej drodze I bo ja wiem - na przykład nowiutką maszynę do pisania. Albo raka
peł zającego w moim pokoju po dywanie. Nie, to byłoby tylko zaskakujące, może
trochę śmieszne. To co zobaczyłem
- było krew w żyłach mrożące: niemiecka wojskowa czap ka i leżące na niej
zielone rękawiczki. Mówi się, że pod kimś ugięły się nogi ze strachu. Ze strachu?
Na strach byłem już uodporniony. To był jakiś inny rodzaj uczucia. Więc nie
ugięły się pode mną nogi, ale czułem, jakbym stąpał na szczudłach. Hanka wzięła
Marię i mnie pod ramię i wprowadziła nas do pracowni. Z fotela podniósł się
człowiek, którego znałem. Tak, znałem go dosyć dobrze, jeszcze przed trzema czy
czterema laty, widywałem go siedzącego przy stoliku malarzy, w odległości kilku
metrów od naszego stolika. Był malarzem, chyba niezłym, poza tym uchodził za
bardzo przystojnego. Pochodził ze wscho du, miał urodę kresową. Był dosyć
wysokim brunetem
o profilu twarzy jakby trochę greckim, jasnych oczach, pięknych zębach. Wtedy,
kiedy go widywałem, nie za stanawiałem się, kim jest: Polakiem, Niemcem,
Ukraińcem,
Żydem? W środowisku, w którym bywałem, obowiązywała silniejsza więź niż
narodowość i pochodzenie społeczne a o randze artystycznej decydował talent,
wrażliwość, pra ca. Być może istniały między nimi jakieś różnice, napięcia,
niechęci, ale ja nie zdawałem sobie z tego sprawy. Byłem jeszcze bardzo młody.
Ale oto teraz na nasze przywitanie podniósł się człowiek, którego znałem, ale
ubrany był w niemiecki mundur wojs kowy. Był chyba zwykłym szeregowcem, nie
miał żadnych dystynkq'i, kołnierzyk jego munduru, zapięty ciasno pod brodą,
ozdobiony był tylko wehrmachtowską drabinką. Czy przywitałem się z nim, czy
tylko kiwnąłem głową? Nie pamiętam, bo kiedy usiedliśmy, między mną a nim i
gos podynią zapadła nagle gruba, masywna przegroda, od dzielająca mnie
szczelnie od nich. Ale rzecz dziwna: ta kurtyna mimo swej szczelności i
masywności (była jakby z doskonale przeźroczystej stali) pozwalała wszystko wi
dzieć i prawie wszystko słyszeć. Mówię „prawie wszystko”, gdyż chwilami dźwięk
niknął, jakby ktoś przerwał połącze nie, jakby nastąpiła jakaś krótka awaria, albo
jakbym ogłuchł, ale to mijało. Cały czas jednak widziałem wszyst ko doskonale,
nic, co się działo poza przegrodą, nie ucho dziło mojej uwagi. Człowiek w
niemieckim mundurze od wracał głowę, przy czym jego korpus obciągnięty w
ciasno zapięty mundur także wykonywał lekki skręt w stronę osoby, z którą
człowiek rozmawiał. Mówił oczywiście po polsku, z tą lekką intonacją wschodnią,
która brzmiała także w głosie Marii, i była zapewne także słyszalna w moim
sposobie mówienia. Człowiek w niemieckim mun durze mówił:
- Wystawy? Tak, prawie jak przed wojną. Tak, małe galeryjki przy rue de Seine,
może z wyjątkiem kilku, których właścicielami byli Żydzi. Nawet pani Denise René
przy rue la Boëtie funkcjonuje i wystawia obrazy niezbyt realistyczne. Galerie de
France przy St. Honoré? Chyba tak. Czy ktoś kupuje obrazy? Tak, kupują
Francuzi, Hisz panie, Niemcy. (Kim on jest u diabła, jeśli mówi, że kupują
także Niemcy?). Ostatnio grupa plastyków francuskich z Despiau na czele
odwiedziła pracownię Arno Brekera w Berlinie.
- Stary Despiau? Chyba zwariował - powiedziała Hanka.
Gość w niemieckim mundurze puścił jej uwagę mimo
uszu i ciągnął dalej:
-
Prawie wszystkie teatry funkcjonują. Tylko repertuar jakby mniej poważny.
Raczej sztuki bulwarowe, komedie, muzikale. Śpiewa Maurice Chevalier, nawet
specjalnie dla Wehrmachtu i SS. (Tu coś jakby lekki uśmieszek, ale chyba mi się
przywidziało). Ostatnio wszyscy szaleją za Edith Piaf.
- Nie pamiętam jpj - Hanka potrząsnęła głową.
-
Bo za naszych czasów jeszcze nie istniała. Może śpie wała gdzieś na
podwórkach albo w jakichś knajpach. Oczywiście nocne lokale i domy publiczne
(tak elegancko nazwał po prostu burdele). Paryżanki jak zwykle ubrane
gustownie, może tylko mniej umalowane, to już chyba niemodne. A w ogóle jak
się chodzi po ulicach, to Paryż wydaje się dosyć wesoły.
-
A powiedz, ta mała restauracyjka przy ulicy, zapom niałam, bocznej od Saint
Germain, gdzie często jadaliśmy
- istnieje? Znano nas tam, bo zamawialiśmy najcieńsze sosisony i najtańsze
wino...
-
Tak, wiem, istnieje, ale ja tam nie bardzo mogę wchodzić - powiedział gość w
mundurze. Opuścił na se kundę oczy i spojrzał na rząd srebrnych guzików u
swojej bluzy.
-
A to powietrze, te kolory, to niezwykłe niebo nad Paryżem?
-
Niebo nad Paryżem, tak, takie same. Tylko samolo tów więcej, ale przelatują
wysoko.
- Malujesz trochę?
-
Właściwie to nie. Nie mam warunków. Czasem sobie notuję coś w szkicowniku
albo maluję drobne akwarelki.
Gość w niemieckim mundurze zwrócił głowę w moją stronę i powiedział: - Poza
tym we Francji produkuje się filmy, wychodzą książki...
Mówił coś dalej, aleja nic nie słyszałem. Widziałem, jak poruszał wargami, jak
mrugał powiekami, jak odwrócił głowę i mówił coś do Marii, ale głosu nie było
słychać. Znowu nastąpiła jakaś awaria, jak to się czasem zdarza w rozmowie
telefonicznej. Przerwa w dopływie czegoś, co niesie głos - zabrakło nagle
powietrza, elektryczności? Potem zobaczyłem, że Maria mówi coś, bo porusza war
gami, ale jej głosu także nie słyszałem. Widziałem, że pochylił się lekko w jej
stronę, jakby mówiła zbyt cicho. Twarz miał nieruchomą, bez wyrazu, taką, jaką
widuje się na zdjęciach do dowodów osobistych robionych przez pokątnego
fotografa. Słuchał. Maria mówiła dosyć długo. Siedziała nieporuszona,
wyprostowana. Hanka wstała i wyszła do kuchni. Wróciła po chwili z filiżankami
herbaty na tacy. Wręczono i mnie herbatę, została bez przeszkód przesunięta w
moją stronę, mimo istnienia tak zdawałoby się szczelnej przegrody. Ale
spostrzegłem z przerażeniem, że palce mojej prawej ręki stały się bezwładne, że
nie utrzymam w ręku filiżanki, więc pomagałem sobie lewą ręką. Czynność ta
wymagała wielkiej ostrożności i opano wania. To, co od chwili przeżywałem, było
jakąś zapaścią psychiczną, nie tylko ogłuszającą, ale i obezwładniającą, czymś,
czego nigdy przedtem, ani na wojnie, ani później, w więzieniu i obozie, nie
przeżywałem. Tylko mój wzrok, jak to już mówiłem, pozostał nietknięty: widziałem
wszyst ko bardzo ostro i wyraźnie, każdy najdrobniejszy ruch, gest, zmianę
wyrazu twarzy. Nagle przez jakąś szczelinę w przegrodzie usłyszałem głos Hanki:
-
-
Mieszkacie razem?
Nie, nie moglibyśmy, ja przecież mieszkam w kosza rach. Ona jest u
rodziców w Strasburgu, a ja od czasu do czasu urywam się na sobotni wieczór i
niedzielę. Wracam w poniedziałek rano o piątej trzydzieści, pół godziny przed
pobudką. Tak wygląda nasze małżeństwo.
-
Powinniście być bliżej siebie. Niemcy wojnę na pewno przegrają.
Gość w mundurze coś odpowiedział, ale nie usłyszałem.
1 Na pewno przegrają, zobaczysz. Teraz, kiedy Amery ka wypowiedziała
Niemcom wojnę, wojna prędko się skoń czy, i wszystko minie.
*
Wojna się skończyła. Przedtem przeżyłem jeszcze różne paskudne przygody,
ale to minęło. Nad tym, co minęło, co przeszło, zaczęła rosnąć wielka góra czasu.
Nie tylko w kategoriach abstrakcyjnych. Była to piętrząca się ciągle sterta nie
tylko przeżyć, myśli, uczuć, ale także zupełnie materialnych przedmiotów, z wolna
rozpadających się, butwiejących, rozpadających się. Czasem grzebiemy w tej
stercie, aby znaleźć coś nadającego się do użytku albo wspomnienia. Kiedyś - było
to już parę lat po śmierci Marii - przeglądałem u Hanki szufladę ze starymi
zdjęcia mi w poszukiwaniu dawnych fotografii Marii. Wśród wielu zdjęć z różnych
czasów i miejsc zobaczyłem dosyć dużego formatu zdjęcie z pracowni Pankiewicza
przedstawiające grupę jego uczniów. Nie było tam oczywiście Marii, ale wszystkich
ich znałem. To byli malarze wcześniejszej gene- raqi, ci, którzy w latach
trzydziestych wrócili do kraju i usiłowali podnieść malarstwo polskie do poziomu
europej skiego. Nie, to nie tylko o to chodziło. Na razie polegało tylko na
rozpaczliwych próbach oczyszczenia sztuki pol skiej, oddzielenia tego, co w niej
sztuką było, od tego, co było szmirą, fałszem, udawaniem. Maria była znacznie od
nich młodsza, i jej wyobraźnię zaprzątały inne zagadnienia w sztuce. Ale w każdej
artystycznej wizji świata może być prawda lub nieprawda, dobro i zło, szczerość i
mistyfika cja. Była więc po ich stronie. Hanka wskazywała po kolei palcem i
mówiła:
-
P. jest w Londynie, C. w Paryżu. Brat Marii na południu Franq'i. A tego
pamiętasz?
— Tak. Widziałem go przecież ostatni raz u ciebie. Był wtedy w niemieckim
mundurze.
- A ty byłeś wtedy okropny.
- Co to znaczy okropny?
-
Jakiś dziwny. Byłeś blady jak ściana. I nie wiem, czy pamiętasz - nie
odezwałeś się przez cały czas ani słowem.
- Nie pamiętam. Byłem nieprzytomny.
-
Nieprzytomny? Ze strachu? To on miał więcej powo dów do strachu.
- Nie ze strachu. Byłem porażony nienawiścią.
Hanka popatrzyła na mnie i pokręciła głową.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin