Choromański Michał - RÓŻOWE KROWY I SZARE SCANDALIE.rtf

(2241 KB) Pobierz

Michał Choromański

RÓŻOWE KROWY ISZARE SCANDAUE

 

ŚMIEJMY SIĘ, MOŚCI PANIE I PANOWIE!

I

W mieście była moc długich szarych parkanów, co to ciągnęły się nieraz wiele, wiele kroków od domku do domku, oraz dwóch tylko ludzi god­ nych uwagi. Leopold Amancjusz Baschalis i Szczęsny Dzierzbiłłowicz. Obaj byli herbownikami, obaj mieli dziedziczną skłonność do kielicha i niebaczenia na intraty, lecz obu dzieliła pokaźna różnica wieku, boć aż bez mała dwudziestu lat. 31-letni JWPan Baschalis (mający tarczę her­ bu przeciętą wpół), skory, jak się pokazało, do występnych spekulacyj umysłowych i teoryj, dudlił w tej sitwie na dudce bądź na pierwszych skrzypcach - mimo że JWPanu Dzierzbiłłowiczowi (posiadającemu nad koroną szlachecką złamaną gałąź palmową), tańcującemu pokor­ nie pod to dudlenie, mijał akurat 50 rok życia. A więc bardzo dojrzały już człowiek, bezdzietny wdowiec, odgrywał bezwolną rolę cienia i po­ średnika, wówczas gdy znacznie młodszy od niego jegomość, kawaler i mizoginista, był duszą tej bezecnej historii. Czy jednak nie za dużo po­ wiedzieliśmy na samym wstępie. Sprawozdawca prosi pod tym wzglę­ dem o zaufanie - scandalie, będące przedmiotem poniższego dzieła, miały przeróżne aspekty i kryły w sobie niespodzianki.

Charakterystyczną cechą tego miasta i okolic I a rzecz się działa pra­ wie pół wieku temu, na jesieni I była przewaga dwóch kolorów. Różan i szarość. Różowe, ceglaną łuską kryte dachy oraz domki lub kamieni­ czki, najwyżej dwupiętrowe, tynkowane szarym tynkiem. Nieskończo­ ne mnóstwo szarych płotów, zwłaszcza na peryferiach, szare, nawisłe niebo jesienne, tudzież różowiejące na każdej uliczce i na pobliskich drogach jarzębiny. Na dworcu miejskim we mgle i dymie wystawały go­ dzinami czerwieniejące się zestawy wagonów towarowych, a z boku w tym dymie różowiało oko semaforu. Miasto otaczał z trzech stron pas

piaszczystej gleby, koloru podobnego do cementu; wieczorem, o sza- rvm zmierzchu i słocie, brnęło uliczkami do domów stadko rudawych, a nawet różowiejących krów. Rude leghorny gdakały w podwórku za- rówrió Baschalisa. jak i Dzierzbiłłowicza, na tle pni ogołoconych już drzew, a na zszarzałych od deszczu ganeczkach i blaszanych parapetach tych posesyj pąsowiały przekwitające pelargonie i begonie. Różań i sza­ rość. Takim był w kolorystycznym sensie anturaż bohaterów.

Ważniejszą sprawą, bo charakterystyczną dla ich pochodzenia, a może i dla układu psychicznego, były pewne szczegóły, na które można było się natknąć niemal od razu po wkroczeniu do ich domiciliów. W przedpokoju na przykład pana Baschalisa stał wiekowy kufer, obity ró- żowawobrązową skórą i opasany mosiężnymi obręczami. Był bardzo piękny - ale o tym nie miałem najmniejszego pojęcia. Przeciwnie. Roz­ śmieszył mnie. - Śmieszny grat! - roześmiałem się, gdy razu pewnego odwiedziłem Baschalisa. i To nie jest bardzo modern. Dlaczego pan nie zrobi schowka na rzeczy, ma pan przecie grube woły...

Co to były za woły, wrychle zacznie się wyjaśniać.

-              Jakie woły? - zdziwił się Baschalis i spojrzał w okno. Za oknem akurat przechodziło stado krów.

-              Chcę powiedzieć, tfy, przepraszam... -poprawiłem się. -Taki grat to była bardzo niepraktyczna rzecz, co? Trzeba było niepomału się na­ trudzić i w nim grzebać, aż się doszukało tego, co leżało na dnie.

-              O, w tym wypadku, czy na dnie, czy z góry, leży tam to samo - uś­ miechnął się. - Wszędy smutek.

-              To znaczy, jak to?

-              A proszę zobaczyć.

Podniósł półokrągłe ciężkie wieko i zsunął na podłogę arkusz papie­ ru do pakowania. W kufrze coś czerniało. Czerniało, a gdzie indziej bielało. Czarno-białe kraty. Czarno-białe paski. Tkanina - chyba weł­ niana, może kaszmir. Pan Leopold zdjął z haka wieszadło, coś w kufrze porozwijał, a potem podniósł prawe ramię wysoko do góry. Czarna dzwonkowata suknia kobieca zwisała z wieszaczka, wypełniając sporą część przedpokoju. Szare falbanki, z hebanu toczone guziczki. Wyjął jeszcze inną damską suknię, w tym samym czarnym, ponurym rodzaju. Te stare lachy trochę mnie ubawiły. Jakbym zgadł - chował to po pra- praciotce. Powiedział mi to. Aleć w jakim celu; by śmierdziało naftali­ ną?

-              Pan to chyba po to, by mole hodować? — roześmiałem się.

-              Żałoba Narodowa Polek - odpowiedział.

-              Co, żałoba narodowa?...

-              W 1861 roku po 1863 kobiety chodziły tak ubrane...

-              Wszystkie?

Kiwnął głową. Nie wiedzieć czemu, coś mi podpłynęło ku oczom i wokoło zrobiło się mętnie. Boć to będąc obywatelem brytyjskim, uro­ dzonym w Montrealu 1 kochałem Starą Ojczyznę. Serce mi podpowie­ działo prawdę; mimo słabej znajomości historii naszej, słusznie prze­ czuwałem, co to znaczy Żałoba Narodowa Polek. Poise, powiedziałem do siebie po angielsku, co oznacza: opanowanie, równowaga. Wytłu­ maczył mi wszystko o Pięciu Poległych i jak się ta żałoba poczęła. Przy­ wołałem do siebie chłodek duchowy, śniegi Quebecu, Monitoby i pre- ryj. Byłem niezadowolony, że wciąż mam mętnie w oczach.

i O, aj si! — rzekłem. I wtem niemal splunąłem. - Tfy, przepra­ szam... chciałem powiedzieć: o, ja widzę!...

Kaleczyłem jeszcze podtenczas język mych Mpów. Tym się tłumaczy, że zamiast: ściany, powiedziałem przedtem wofy, bowiem ściana po an­ gielsku wal.

                                                        II .

A kiedy odwiedziłem któregoś dnia Dzierzbiłłowicza, (różana jowia­ lna twarz i szare włosy), pokazał mi w puzderku parę małych pierścion­ ków - raczej pierścioneczków z wielkimi jednak brylantami, rubinami i innymi szlachetnymi kamieniami.

i Nigdym czegoś podobnego nie widział! - zawołałem zaciekawio­ ny. -Takie malusieństwo... Czy to dziecinne?

Nawet na palec uszny nie mogłem żadnego z nich włożyć. Co prawda dwa były wyjątkiem: szerokością nadawały się co najmniej na kciuk, i Do czego, u psa, to pasuje? - spytałem.

i Do kobiecej nóżki - odpowiedział.

-              Żarty!

A to akurat nie były żarty. Dowiedziałem się tedy, że któraś... któraś Jaśnie Wielmożna Dzierzbiłłowiczowa po Sejmie 1793 roku chodziła na bachanalie w Grodnie w złotych trepkach, jakby kapucyńskich, ma­ jąc na każdym paluszku drogocenny pierścionek. I nie ona jedna w ten sposób błyszczała nogami... Obiady na 50 i więcej osób, iluminacja ko-

sztująca Koto tysiąca auKatow, wino lejące się wraz ze strumieniami tez i rozpaczy, tańce, rauty i wieczerze, w tym samym czasie, gdy uliczki (zanieczyszczone końskim gnojem i słomą) wypchane były kozakami i moskiewskim żołdactwem. Stara Ojczyzna pokazywała mi nie tylko swe umęczone lica. do niedawna przysłonięte okirzem, lecz i swoją nó­ żkę. Też historyczną.

Dzierzhił łowicz i Baschalis mieli cały huk tego dziedzictwa - nie mo­ żna o tym nie wspomnieć, chcąc ich scharakteryzować. Wszelakoż jako sprawozdawca muszę rozpocząć ab ovo. Nim dotoczę się do obiecanych scandalij. trochę jeszcze zużyję papieru. Opiszę to wszystko tak, jak to widzę - nie myini ówczesnymi oczyma, lecz z dystansu lat..

Byłem świadkiem naocznym tego i owego. O innych rzeczach posia­ dam dość dokładne relacje. Pewnie, że w owych opisach wiele szczegó­ łów dodaję od siebie - dopowiadam sobie, jak to było. Atoli dopowia­ dając coś, mam uczucie, że nie kłamię i że duchowe sylwetki, a nawet myśli bohaterów nie sajprzeze mnie przeinaczone i summa summarum odpowiadają faktom i prawdzie. A więc ad majorem Dei gloriam.

III

Padał deszcz. Właściwie - padały deszcze. Szare chmury, szary tynk i jezdnia. Różowe gonty. Miasto nazywało się Dzierzbiłłowice i można je odnaleźć na mapie, w okolicach pełnych jezior, gdzieś na pół drogi między Bydgoszczą a Wybrzeżem. W XVIII wieku było jeszcze wsią, należącą do Dzierzbiłłowiczów.

Sprawozdawca już w pierwszym zdaniu zaznaczył, że mieszkało w nim tylko dwóch ludzi godnych uwagi. Ale nie zaznaczył, z j akiego pun­ ktu widzenia. Szło mu o to, że obaj (i Dzierzbiłłowicz, i Baschalis) sta­ nowili na tle dzierzbiłłowiczan moralny czy też niemoralny wyjątek. Byli pewnym psychologicznym paradoksem. Byli zagadnieniem i i za­ gadnienie poniekąd stworzyli. Tego nie można powiedzieć o innych mieszkańcach. Jednakże - dzierzbiłłowiczanie, tworząc tło, zostali w scandalie wciągnięci i siłą rzeczy muszą być też opisani. Żyły tam nawet typki wcale poza tym barwne.

Historycznie był to początek okresu międzywojennego, mniej więcej w parę lat po cudzie nad Wisłą, kiedy to jeszcze dochodziły ze Wschodu ostatnie eszelony z repatriantami i optantami, kresowiakami z Podola

lub innej mińszczyzny, (a też i z dalekiego Kaukazu czy Syberii). Przy­ wozili z sobą oprócz tobołków i kufrów śpiewność mowy, niekiedy upstrzonej cudaczną obcością (jakże ich pod tym względem rozu­ miem!). Owi rodacy porozmieszczali się, gdzie się dało, i międży inny­ mi piana tej fali patriotycznej dobiegła i do Dzierzbitlowic (gdzie wsią­ kła w szary piaszczysty grunt). Na przykład pani doktorowa Potkańska.

Doktorstwo Potkańscy, z kijowszczyzny. byli snadf. bardzo obrotny­ mi ludźmi, skoro udało im się powrócić do powstałej Niepodległej i Najjaśniejszej nie z tobołkami, lecz osobnym wagonem towarowym, do którego wpakowali co lepsze swoje meble, pianino z brzeziny karel­ skiej oraz dorodną córkę. Pono przywieźli też i trochę brylantów. W Dzierzbiłłowicach akurat był wakans - bo miejscowemu konowałowi się zmarło - i oto Potkańscy, niemal wprost z Bulwaru Bibikowskiego w’ Kijowie, znaleźli się wraz z biedermayerowskimi krzesełkami i sto­ łem, z córką, pianinem i tam dalej, w czteropokojowym mieszkanku w szarym zaułku Św. Jana, co zwolniło się po zmarłym konowale. (Pod oknami różowiały jarzębiny.) Praktykował dr Potkański (płucnik) w Dzierzbiłłowicach niestety niedługo, bowiem hoc anno oddalił się ku wieczności, w ślad za swym poprzednikiem. Przy Św. Jana pozostała więc doktorowa z córką, słuchaczką romanistyki na uniwerku warszaw­ skim, która przyjeżdżała do matki na ferie i o którą matka była zazdro­ sna. Mówiąc staroświeckim stylem, doktorowa była przepysznie roz­ kwitłą różą, podczas gdy Terenia była pączkiem. Żyły one skromnie, prawdopodobnie z resztek brylantów, boć to nie darmo co kwartał zja­ wiał się z Bydgoszczy w czarnym łapserdaku makler i odwiedzał dokto­ rową przez kuchenne wejście.

Padały więc prawie nieustanne deszcze i była druga połowa września. Terenia zwichnęła sobie nogę (taka przynajmniej była wersja oficjalna) i wciąż jeszcze po letnich feriach zwlekała z powrotem na uniwerek. Czy poznała przedtem Baschalisa, o tym sprawozdawca nie wie na pew­ no. Wszystko przemawia za tym, że tak. O podwieczorkowej porze w ciemnym przedpokoiku u pani doktorowej zabrzęczał dzwoneczek. Nie czekając na kucharkę, doktorowa sama otworzyła drzwi.

W klatce schodowej stal z ociekającym parasolem w ręku i w kalo­ szach Leopold Baschalis, którego dobrze znała z widzenia, lecz który jak dotąd omijał jej progi. Zarówno jak i Dzierzbiłłowicz Obaj ci pa­ nowie zrazu nie udzielali się i unikali znajomości. Pani Zenobia (dokto­ rowa) czuła się z tego powodu uszczypnięta. Więc twarz jej, przypomi-

nàjgcfi portret / epoki wojen napoleońskich (czesała się stylowo i roz­ myślnie nosiła suknie o wysokiej talii, z dekoltem uwidaczniającym ro­ wek między piersiami), więc twarz jej wpierw drgnęła i wyraziła: aach!

-              rozradowanie z powodu nie zapowiedzianej wizyty. Wnet jednak u- znała za potrzebne uśmiechnąć się z przekąsem.

Baschałis przedstawił się, przeprosił i zapytał, czy pozwoli mu, jako sąsiadowi, złożyć jej wyrazy swego uszanowania. W przedpokoju było pełno cieni. Baschałis.wyłonił się z nich, już bez deszczówki, w szarym ubraniu i w krawacie koloru cegły. Nawet i tu była szarość i róż. Miał bardzo różowe wargi i jasnoszary wzrok. Jak niemal we wszystkich mi- zoginistach. mżyło w nim coś, co magnetyzowało kobiety. Z urody przypominał portrety Tadeusza Styki: wygolona, nowoczesna twarz in­ telektualisty, o nieco kobiecych rysach. Spodnie miał świetnie zapraso- wane.

Mimo że nie wytłumaczył, czemu zwlekał z tą sąsiedzką wizytą tak długo (bo już od paru tygodni), Zenobia drowa Potkańska w końcu rozkrochmaliła się po kresowemu i dowiedziawszy się, że Bascha- lisowie mieli dobra też w tamtych stronach, wprowadziła gościa wprost do zastawionego stołu w jadalni. Na podwieczorek były kresowe placki z tykwy, czworokątne i źle zapieczętowane koperty z ciasta.

Terenia siedziała już za stołem. Nie zważając, że była młodziutką panną, Baschałis pocałował ją w rękę. Przywitali się w każdym razie tak, jak gdyby się nie znali i nigdy nie spotykali. Terenia, aczkolwiek je­ szcze nie całkiem zachodnia (wciąż od czasu do czasu odzywały się w niej kresy), czesała się już à la garçon: krótkie włosy i grzywka na czole. Nie przypominała więc wojen napoleońskich, lecz raczej główkę Zmur- ki. Budowę piersi i ciemne, świecące się oczy miała po matce. Ta pierś! Nie będąc płaska, Terenia nie bardzo nadawała się do skrojonych po męsku żakiecików tailleur. Była to więc garsonka z uczesania, twarzycz­ ki i obejścia. Piersi należały do innego stylu, co później też i zostało od­ powiednio wyzyskane. Nie zabiegajmy atoli naprzód... Gdy w czasie podwieczorku Terenia wstała, by przynieść na stół popielniczkę, poka­ zało się, że jest w porannych pantofelkach z puszkami i że kostkę na je­ dnej nodze ma obandażowaną elastycznym bandażem. Z lekka utyka­ ła. Za te pantofelki - przeprosiła gościa. Doktorowa zaś z miejsca uczu­ la zazdrość. Rywalizowała z córką.

Cudaczna zmysłowość zapanowała w maluczkie] jadalni o tapetach grisperle i wiązance bladoamarantowych róż, stojących pośrodku stołu w szerokiej a płytkiej wazie. I matkę, i córkę pan Leopold zaczął z miej­ sca drażnić. Posiadał doskonałe zęby i niezwykły uśmiech, pełen czaru, i który na jego policzkach powodował dołki. Ale ani w tym uśmiechu, ani I zwłaszcza - w jego oczach panie nie widziały i nie czuły swej obe­ cności: żadnej męskiej reakcji na ich urodę. Mizoginiści są niekiedy dla kobiety swoistym kuszeniem świętego Antoniego. Z tą różnicą, że takie kuszenie ich nie straszy, przeciwnie, napełnia przedsiębiorczością. Grzech z mizoginistą to tryumf dla kobiety. A właściwie jest to zwycię­ stwo męskości autentycznej nad męskością wątpliwą. Albowiem męs­ kość mizoginisty pozostaje dla sprawozdawcy pod znakiem zapytania. Natomiast zwycięska kobieta zwyciężyła nad nim dlatego, że się zbudził w niej najprawdziwszy mężczyzna.

Przy stole, jedząc placki z tykwą, siedziały dwie panie: róża coko­ lwiek przekwitająca i róża pączek, jednak obie w tej chwili prawie że posiadały virilia. Zależało im chyba w równej mierze, aby w oczach tak drażniącego gościa wywołać połysk pożądania, ten komplement dla ich warg, lic i talii. Prawdopodobnie wówczas by się nasyciły i powróciły do kobiecości. Lecz niedoczekanie! Szary, naprawdę piękny, wilgotny wzrok Baschalisa ani razu nie zawadził o gors córki garsonki ani też nie zatrzymał się na rowku między piersiami mamusi doktorowej. Były to oczy pełne uprzejmości, ogłady i wdzięku, atoli pań w nich wciąż nie było.

Doktorowa, jak rzekłem, straciła męża, znacznie od niej starszego, przed niecałym rokiem. W Kijowie, na Górce Włodzimierzowskiej w czasie koncertów na otwartym powietrzu (a była bardzo muzykalna) wlókł się za nią sznur kresowiaków, którzy jawili się na te koncerty nie tyle po to, by posłuchać modnego Skriabina, ile by się spierać o względy modnej drowej Potkańskiej. Niczym u wysoce cenionego typu jelenia na łysej głowie starego płucnika kijowskiego rosły cale rozwidlenia ro­ gów. Nie wypada tej materii zanadto zgłębiać. Zresztą sprawozdawca nawet się nie domyślał, w jaki sposób po powrocie do Kraju pergamino­ wy staruszek sam jeden zaspokajał wymogi swej rozkwitłej róży, przy­ zwyczajonej do rąk wielu ogrodników. Pono wykończyła go cieleśnie.

wymagając odeń nieustannej pielęgnacji swych płatków. Ledwie niele- dwie się słaniał na nogach, jak mówiono, z florikulturowego, ogrodni­ czego wycieńczenia. Były to już resztki po normalnie ongi zbudowanym mężczyźnie, pergaminowe mizeractwo, które z pewnością zdrowiem przypłaciło szczytne usiłowania spełnienia obowiązków małżeńskich aż do końca. Do tych usiłowań był szkaradnie... popędzany — doktorowa mato że nie z rewolwerem w ręku stała nad nim w swej koronkowej ko­ szuli nocnej, raz z wieczora, a drugi raz o świcie.

1 oto. za te wszystkie tortury, konający z winy cudzej sensualności staruszek (nie broniony przez prawo), w ciągu ostatnich miesięcy nie posłyszał z ust róży ani słówka uznania. Ostatnio róża miała same kol­ ce. Doktorowa traktowała go jak szmatę - trudno o większą fizjologicz­ ną pogardę. Służąca słyszała, jak nawet w nocy pohukiwała na niego.

No bo i czasy się stety i niestety odmieniły, i zamiast Górki Włodzi- mierzowskiej były szaro-różowe Dzierzbiłłowice, stadko krów wraca­ jące uliczkami i długie parkany. Proszę sobie wystawić, jaki kontrast: tu krowy - a tam ciemnoszafirowy wieczór kijowski, gwiazdy, kwietniki i drzewa na wzniesieniu, pod którym pienił się Dniepr i gdzie wznosił swój iluminowany krzyż posąg św. Włodzimierza. Oświetlony state­ czek przybijał właśnie z jakichś Czerkas. Tony modnego Skriabina, wraz z jego dekadencką ekstazą, wypływały z muszli koncertowej i gła­ skały muzykalne ucho doktorowej, namawiając do praktycznej inter­ pretacji tych ekstaz, do czynnego wprowadzania ich w życie. Z tyłu za muszlą ciemniał wilgotny obszerny ogród z rezydencją cesarzowej ma­ tki, z pewnością polakożerczyni - ale na podobne fakty Polacy z Kijowa patrzyli niczym ranni, którzy to | acz nie pogodziwszy się ze swymi ra­ nami - otrzaskali się już jednak z ich strasznym krwawiącym widokiem.

Wielorogi małżonek dr Potkański na koncerty nie uczęszczał, praw­ dopodobnie biedaczysko cieszyło się, że wyręczają go w tym aż nadto gorliwie kresowiacy - hreczkosieje. Po koncercie i po Skriabinie nastę­ powały florikulturowe i tam dalej zabiegi przez kolejnego spośród nich szczęśliwca. Cóż to były poza tym za chwiejne czasy! Acz zza kordonu, z zaboru austriackiego, docierały poezje Micińskiego (który sam się zresztą na Wschodzie znalazł), oraz reprodukcje Mehoffera i Jacka Malczewskiego, chociaż dolatywał stamtąd śmiech Zielonego Balonika | w Kijowie dokonywał się nieco podejrzany dla ówczesnej polskości aliaż. Wprawdzie we wszystkich kioskach na dworcach widniały żółte tanie książeczki: rosyjski przekład Chłopów oraz po całej Rosji hulała na

czerpanym papierze zniszczona Synagoga szatana (autor jej tam się rów­ nież w tym okresie znalazł) - ale za to do domów polskich przedostały się wiersze Jam geniusz Igor Siewierianin, tudzież Wasze palce pachną kadzi­ dłem Wiertińskiego bądź romans Przekwitły już dawno chryzantemy w ogrodzie... Mimo to i mimo że Najjaśniejsza otworzyła swe ramiona dla wiernej kresowej rodziny Potkańskich, doktorowa ni rusz nie mogła zapo­ mnieć Kijowa z jego ogrodnikami. Boć to przecie z Górki Włodzimierza trafiła w błoto i szarugę Dzierzbilłowic, z różowym okiem semafora na stacji. Takie oko znaczyło, że droga stąd była zamknięta.

I oto śród tych krów, deszczu i jarzębin jawił się u nich osobiście uro­ czy Leopold Baschalis.

V

Pochwalił tykwiane placki. Ocenił, że śmietanka do kawy była z brą­ zowym kożuszkiem.

-              Pan wsppminaił, że się uczył w Kijowie? - spytała go. Ukradkiem poszerzyła dekolt; Terenia uśmiechnęła się.

I Ooo... 1 odmaichnął się ręką, na której widniał sygnet z herbem Baschalisów, o tarczy przeciętej wpół. - Nigdy nie miałem zamiłowań do nauk (roześmiał s;ię miękko i z wielkim szarmem). Ukończyłem zale­ dwie dwa lata w Instytucie Górniczym... Nawet sam nie wiem dobrze, czemu to zrobiłem. Potem się połapałem i przestałem... U nas w rodzi­ nie uznawano tylko jtedną naukę...

1 Może rolnictwo? - spytała pani Zenobia.

1 Naukę, jak trzeba żyć nic nie robiąc, a zarazem się nie nudząc, pro­ szę pani... To wcale nie takie łatwe, to trzeba umieć...

Doktorowa przypomniała sobie ostatnie miesiące swego życia, i zro­ biło się jęj wstrętnie. Powłóczystym spojrzeniem odszukała jego nie reagujące oczy.

-              Och... jak bym pragnęła, aby pan mnie kiedyś tu, w Dzierzbiłłowi- cach tego nauczył... - Miała wrażenie, nawet pewność, że córka jej przeszkadza. Dodała więc, jakby mimochodem: - Nie mogę patrzeć, jaka jesteś nieuczesana, Tereniu. Pójdź lepiej i przyjrzyj się w lustrze. Można pomyśleć, że ma:sz nie umyte włosy, takie są matowe... - i dło­ nią, niby to czule, jeszcz;e bardziej rozwichrzyła jej grzywkę na czole, by zbrzydła.

-              Ależ z najmilszy chęcią - posłyszała odpowiedź Baschalisa - miło mi bidzie mieć taką uczennicę. Chętnie, choćby dziś rozpocznę swe Wy­ kłady. Jeżeli... Jeżeli...              .

-              Jeżeli co? -spytała doktorowa.

-              Jeżeli i pani mnie za to czegoś nauczy.

Spojrzenia ich spotkały się, i chociaż wzrok Baschailisa niczego nie przyobiecywał, uczuła się trochę zbałamucona. A może.on tylko mas­ kuje swój temperament? - pomyślała. Ku jej uldze, a ¡też i zdziwieniu, córka posłusznie wstała i z lekka powłócząc nogą wysyła do swej sypia...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin