JAROSŁAW IWASZKIEWICZ
OPOWIADANIA
1. Przy moście;
2. Krata;
3. Nowa miłość;
4. Przyjaciele;
5. Panny z Wilka;
6. Brzezina;
7. Nauczyciel;
8. Młyn nad Utratą;
9. Róża;
10. Zygfryd;
11. Staroświecki sklep;
12. Śniadanie u Teodora;
13. Słońce w kuchni;
14. Anna Grazzi;
15. Voci di Roma;
16. Hotel Minerwa;
17. Koronki weneckie I;
18. Koronki weneckie II;
19. Kongres we Florencji;
20. Powrót Prozerpiny;
21. Stracona noc;
22. Stara cegielnia,
23. Ikar,
24. Młyn nad Lutnią,
25. Bitwa na równinie Sedgemoor,
26. Matka Joanna od Aniołów,
27. Światła małego miasta,
28. Cmentarz w Toporowie,
29. Młyn nad Kamionną
30. Fama
31. Borsuk
32. Choinki
33. Dziewczyna i gołębie
34. Ucieczka Felka Okonia
35. Kwartet Mendelssohna
36. Opowiadanie brazylijskie
37. Opowiadanie prowansalskie
38. Opowiadanie argentyńskie
39. Opowiadanie z krainy Papuasów
40. Opowiadanie szwajcarskie
41. Dzień sierpniowy
42. Wzlot
43. Tatarak
44. Jadwinia
45. Wiewiórka
46. Dzień listopadowy
47. Kochankowie z Marony
48. Cienie
49. Opowiadanie z psem
50. Opowiadanie z kotem
51. Biłek
52. Kościół w Skaryszewie
53. Notre-Dame-la-Grande
54. Psyche; 1956
55. Mefisto-Walc;
56. Czwarta symfonia;
57. Sny;
58. Martwa Pasieka;
59. Ogrody;
60. Serenite;
61. Noc czerwcowa
62. Heydenreich; 1963
63, Zarudzie;
Przy moście
Kostuś pilnował mostu. Most był dopiero w robocie i stał w lesie niedaleko brzegu. Struga była nieduża, ale most stawiali mocny i rozłożysty. Ten czarny inżynier, który co¬dziennie przyjeżdżał drezyną, powtarzał, że może na wiosnę mocno wylać. Ale Kostuś znał ten las i tę strugę od dawna, bywał tu gościem co niedziela i nie pamiętał, aby rzeczki nie można było przeskoczyć. Zresztą, było to mu najbardziej obojętne. Zajęcia żadnego teraz nie miał, więc zgodził się do nocnego pilnowania. A co budują i jak budują, to mu wszy¬stko jedno. Za nocnego to nie jest wielki zaszczyt dla specja¬listy od ślusarki, ale nie można było inaczej.
Noce nastawały długie, bo to już było pod jesień. Ledwie robiło się szaro, chłopy stawali do roboty, Kostuś zrzucał nasiąkły ranną mgłą kożuch i szedł do szałasu. Pomieszczenie to zbudowano z pustych beczek od cementu: szałas, przy¬kryty deskami i papą, nigdzie nie zaciekał. Przed nim paliło się przez całą noc smukłe ognisko. Kostuś wieczorami śpiewał:
...aż się zapaliła na dachu ta słoma,
Tak strzelał Zieliński obiema rękoma...
Kostuś dużo śpiewał. Pamiętał mnóstwo historii o bandy¬tach, rozbójnikach i innych bohaterach podmiejskich okolic. Czasami śpiewka zaczepiła gałęzie drzew na ponocku lub wylatywała jak iskry z ogniska. A znowuż czasami Kostuś przesiedział noc pochylony, z głową na kolanach, i pieśni dymiły się z niego mrukliwe i niechętne.
Zrzucał kożuch i układał się w szałasie. Potem zasypiał twardo. Budził się koło południa i wstawał jak wielki pan:
podnosił się z wolna, a tutaj stukały młotki i kilofy. W gorą¬cym słońcu, bo w dzień jeszcze piekło, zgrzytały wózki z piaskiem, tymczasowym torem nadjeżdżał parowóz z platformami.
Kostuś schodził do strumyka, obnażał się do pasa i mydlił się cały. W tym myciu publicznym wyrażała się cała jego duma:
― Niektóry to sobie nawet graców nie umyje... ― mruczał pod nosem.
Kostuś lubił się myć. GD prawda mył się tylko do pasa i nogi miał jak ziemia, no, ale się mył. Wycierał się jakąś podejrzanego pochodzenia szmatą, a jak było bardzo gorąco, to wdziewał koszulę na mokre ciało. Jabłoński, dozorca, stary jego przyjaciel, powiadał:
― E, Kostek, daj spokój! Z tego mycia to nigdy nic do¬brego. U pana Kozłowskiego repetytor dzień w dzień w wan¬nie siedział. Taki się zrobił z tego wymoknięty jak kurzy kuper...
Ale Kostek nie słuchał. Gwizdał przez zęby.
Czasami gwizdanie jego stawało się zaciętsze i przenikliwsze. Zdawało się, wilga oszalała. To „pani” szła na spacer.
Mieszkała w willi na brzegu lasu. Willa była | drewnianą wieżyczką, nad którą wznosił się stary świerk. Olejna farba opadała z drewnianych ścian; grzyby puściły się po nich. Ale „pani” była młoda i chodziła w białej sukni. Lubiła spa¬cerować w stronę mostu. Stawała i patrzyła, jak ludzie robią. Nie żenowały jej długie i ponure spojrzenia rzucane na nią. Po co się baba tutaj plącze? Patrzyła, patrzyła, a potem zawracała. Ostrożnie stawiała chude nogi i pochylała się nieco w bok, jakby ją wiatr zawiewał.
Kostek ujrzawszy ją zaczynał zawsze mocniej gwizdać. Rysy mu się ściągały. Irytow-ało go przyglądanie się ich ci꿬kiej pracy. Gwizdał nieodmiennie „Czerwony sztandar”.
― Niech wie, burżujka, taka jej mać...
Ale ona nic nie wiedziała. Przychodziła coraz częściej, teraz już codziennie. W tym miejscu, gdzie lukiem przerzucał się pień płaczącej brzozy, wyszła na ścieżkę pani w białej sukni, w sweterku. Kostek ustąpił z drogi. Zszedł na bok, ale nie wytrzymał: ukłonił się.
― Dzień dobry panu ― powiedziała pani i przeszła.
Odtąd kłaniał się już jej codziennie. Stał pośród drzazg,
wiórów, ram drewnianych i desek. Beczki | cementem leżały wokoło, kłaniał się niezgrabnie, ona rzucała obojętnym wzro¬kiem. Potem poczęła go pytać o to i owo.
― Śpiewa pan piosenkę o bandycie Zielińskim?
― El Ja śpiewam tylko wieczorem, jak nie robią...
― No, to ja przyjdę wieczorem...
I przyszła. Otuliła się w długi szal. Usiadła na pieńku nie¬daleko ognia. Kostek usunął się w cień szałasu, że go nie było widać. W tym samym cieniu spal Jabłoński, pochrapywał stamtąd. A Kostek w ciemności śpiewał:
O, moja mamo, po cóżeś ty mnie
W domu chowała,
Zeby mnie potem w drewnianej trumnie
Policja chowała...
Ona słuchała, i kiedy kończył jedno, prosiła, żeby jeszcze coś zaśpiewał. I Kostek śpiewał donośnie, aż go było sły¬chać | drugiej strony lasu. Miał lat dziewiętnaście. Wysilał płuca, ile mógł. W granatowym cieniu niósł się glos mocniej¬szy od połysku ognia. Wieczór był zimny i gwiazdy mocno świeciły. Pani wstała:
― Dobranoc panu.
I poszła.
Starego Jabłońskiego trochę to irytowało. Cóż ta baba tutaj tak zagustowała? Jabłoński był kiedyś za ogrodnika i znał takie różne słowa. Ogromnie lubił opowiadać o tym
ogrodzie, który zakładał u pana Kozłowskiego. Pokazywał kijem, jak sadził:
― Rząd jabków... rząd śliwiny... rząd jabków... rząd śliwiny...
Pani przeniosła swe wizyty na wieczór, ale Kostuś nie zawsze śpiewał. Czasem napuszył się jak sowa, nic nie mówił, spluwał na ognisko. Ale jej to nie odstraszało. Raz nawet sama zaśpiewała: „Rosła kalina z liściem szerokim...”, ale tak cienko, że Kostuś się zaśmiał. Już nigdy więcej nie pró¬bowała.
Jeździła czasami konno, na małej skarogniadej klaczy. Kiedyś coś się jej w kantarku popsuło: prosiła Kostka, żeby jej poprawił. Odprowadził konia w bok za drzewa, ona chciała mu pomóc, zeskoczyła z siodła opierając się o jego ramię. Ale kantar dał się łatwo naładzić i pani odjechała. Galopem.
Jesień była piękna. Na mokrych łączkach w lesie zakwitło drugie wydanie kwiatów. Wracała często z lasu z dużym bukietem. Kostuś sobie do czapki przypinał szafirowe gen-cjany.
Kiedyś słońce zachodziło na wiatr. Czerwone światło zabarwiało sosny. Kostuś leżał w krzakach i patrzył na niebo. Gdzie nie sięgała różowość zachodu, było po jesiennemu wyblakłe, jak zgrzebna koszula. Między opadłymi liśćmi zaszeleściły czyjeś stopy. Kostuś obejrzał się.
Ścieżką szła ona z bukietem ogromnych paproci. Patrzyła na różowe niebo i nie widziała Kostusia. Uśmiechała się do siebie; nuciła „Czerwony sztandar”. Przerwała i uśmiechnęła się jeszcze bardziej. W uśmiechu pokazała zęby. Potem zaczꬳa gryźć paprocie. A potem znowu zaczęła nucić tę pieśń i odeszła raźnym, innym niż zazwyczaj, krokiem.
Kiedyś pani przyszła do szałasu późno w nocy. Było mglisto. Jabłoński spał od dawna. A Kostuś w kożuchu
chodził wkoło mostu. Ona zmarzła widać, bo zęby jej lekko dzwoniły.
― Trochę straszno w tej mgle ― powiedziała do Kostu- sia.
― Hm! ― odpowiedział Kostek.
― Dlaczego pan zawsze gwizdał „Czerwony sztandar”, kiedy mnie spotykał?
― Ja? Nie!
― Pan się nie boi tak sam?
― A czego mam się bać?
― Taka mgła teraz.
Rzeczywiście, wzdłuż strugi, pod mostem, na moście wlokła się sina mgła. Las miał szare tło. Z pól wstawały opary.
― No, bo wiadomo, jesień...
Pani nic nie powiedziała. Stała i patrzyła na męty tuma¬nu.
― I gwiazd nie widno ― dodał Kostuś.
― Niech mnie pan przeprowadzi do domu. Boję się sama ― powiedziała ona.
Kostek bez słowa obrócił się z wolna. Stawiał ciężko mocne buciory. Piach sypał się im pod nogami. Ona szła nieco przodem, ścieżką, pochylona. Nic nie mówiąc doszli do płotu. Piesek zaszczekał 2a furtką.
― Dobranoc panu ― jak zwykle powiedziała pani. Furtka szczęknęła. Kostuś zawrócił. Pani obejrzała się za nim. Po¬tem zaszurały drzwi wejściowe. W wilgotnych oknach willi zabłysło światło. Kostuś wracał w oniemiałą noc. Mgła ko¬cimi krokami rozwieszała płótna po lesie i okręcała je wkoło wysmukłych brzóz.
Z mostem się prędko załatwili. Zdjęli deski, został sam beton. Było coraz mokrzej. Liście na całego opadały. Któ¬regoś wieczora deszcz zaczął popadywać. Pani przyszła i powiedziała:
― Jutro rano wyjeżdżam do miasta.
Kostek schował się do szałasu, ale ona siedziała na pieńku. Kostek śpiewał o Zielińskim:
O, moja mamo, po cóżeś ty mnie W domu chowała...
Pani poprosiła:
― Niech mi pan zaśpiewa „Czerwony sztandar”.
― Kiedy ja nie umiem. Ja tylko gwiżdżę.
― To niech pan zagwiżdże.
Kostek zagwizdał. Pani patrzyła w ognisko. Dymiło to i trzaskało, bo drzewo było wilgotne. Pani, zdaje się, patrzyła smutno. Potem, kiedy Kostek przestał, wstała i powiedziała:
― Do widzenia panu. Dziękuję.
1 poszła.
Stary Jabłoński przewrócił się na drugi bok:
— No, chwała Bogu, poszła! Już się nie będzie tu szwen- dała. I za co ona dziękuje?
Krata
Krata miała być postawiona na kanale od samej granicy. Trzeba było przede wszystkim zabezpieczyć ryby, zwłaszcza zarybek i drobne kroczki. Krata miała im zagrodzić drogę w górę kanału, a jednocześnie oczyścić trochę wodę, która idąc | boku niosła mnóstwo liści, gałązek i zamulała staw. Jak liście mogły staw „zamulać”, w to już Mielnicki nie wchodził. Dość, że miała być krata i już.
Dziedzic przyjechał z miasta, narysował na kartce papieru kratę. Mielnicki i bez rysunku wszystko rozumiał. Dwa słupy mają być po brzegach, trzeci w kanale, pomiędzy słupami rama z bali, a w ramie gęsto ustawione kanciaste szprosy. Dębu teraz już wiele, bo w lesie nacięli tego te parcelanty do woli. Krata musi być dębowa, bo wszystko ma być na fest.
― Woda potrzebuje, żeby w niej było mocno... ― nie¬określenie podpowiedział dziedzicowi Mielnicki.
― A żeby mi się zaraz do roboty wziął Mielnicki ― powie¬dział dziedzic ― bo to teraz żniwa, a potem most trzeba na strudze.
Pokiwał głową, stuknął parę razy ołówkiem w rysunek i pojechał.
Mielnicki wziął się do kraty. Dębczaki ociosał i oheblował, mierzył je i w tę, i w tamtą stronę, patrzył na rysunek, ale jakości nie mógł przypomnieć, jakiej długości ma być ten słup środkowy. Poszedł do pana Turkawki, ale pan Turkaw- ka też nie pamiętał. Stoi na rysunku trzy, ale czy to trzy metry, czy trzy łokcie, to nie może sobie przypomnieć. Te boczne to po dwa i pół metra, to pamięta, bo dziedzic powiedział, że takie same mają być, jak tamte, co w zeszłym roku robił na ogrodzenie domu. Ale ten we środku musi być dłuższy czy krótszy, nijak nie wykombinował. Skoro ma być pasierbem
w środku podparty -― no niby tak jakby i na trzy metry ― ale trzy metry to tyli gmach; dębczaka jednego na te trzy słupy mi nie starczy, a dziedzic powiedział, że jeden dąb na wszystko powinien wystarczyć.
Zrobił Mielnicki slup środkowy na dwa metry i pół. Ani trzy łokcie, ani trzy metry ― taki sam jak tamte. Ąlić ten musi mieć czub na końcu, aby mocno w ił można go było osa¬dzić ; a jak na dwa metry i pół, to czuba nie ma i czego ocio¬sać, nie będzie końcem z belki sterczał, krata tylko aby tak w ziemię będzie włożona, żadnego osadzenia nie będzie. Przyszedł pan Tur kawka, jak już wszystka rama była zrobio¬na, popatrzył, popatrzył, i zapytał:
― A czuba w środku nie będzie?
― A nie będzie ― powiedział Mielnicki i coś go w sercu ukłuło.
― A na rysunku to dziedzic rysował i czubem. Musi mocno w dnie siedzieć.
Mielnicki zirytował się:
― A czemu to pan wcześniej nie mówił, panie Turkawka? To widać trzy metry było napisane.
― Ano widać.
― To pół metra na czub?
― Widać pół metra na czub.
― A to nie za dużo?
― Wal, Mielnicki, z czubem! ― powiedział pan Turkawka i otarł wąsy wierzchem doni.
― No to trzeba nowy dębczak wybrać ― pogrzebał Miel¬nicki pod kaszkietem.
― A trzeba.
Ale najgorzej to było ze szprosami. Mielnicki wyheblował szprosy kanciaste jak się patrzy, ale jak wsadzić, to nie wie¬dział. Mówił dziedzic naprzód, że o dwa centymetry jeden od drugiego, potem, że o dwa i pół. Mierzył i mierzył z pół dnia i na cale, i na centymetry, i na palce. Trzy palce za dużo, a dwa za mało ― osadzał szprosy w ziemi, wciskał między nie palce;
e, ryba to jak piskorz, wszędzie się przeciśnie. Po co tę kratę wymyślił.
Wreszcie zdecydował się zrobić na oko. Nie za gęsto ani za rzadko. Tak, aby stało mocno, żeby się karp ani szczupak w to nie wcisnął. Wyciął piękne kwadratowe gniazda jedno obok drugiego i powkładał szprosy, kantem ku sobie. Kra¬ta przedstawiała ?ię ładnie. Trzeba ją było zakopać.
Lato było dżdżyste, w kanale wody było dużo. Zakopać kratę trudno: przede wszystkim wodę odprowadził na łąkę. Mielnicki dobrał sobie do pomocy Kazika, a Kubek ze stacji, grabarz, przyszedł popatrzeć. Jak ci to oni zrobią? Kubek był doświadczony, wszystkie groble w okolicy on sypał, miał duże niebieskie oczy i był ospowaty.
― Jakże tam, kumie? ― zapytał zbliżywszy się do Mielnic¬kiego, który bosy i utytłany w popielatym ile stał w wykopa¬nej dziurze i do pół łydki miał szarą wodę.
...
ChomikKulturalny