Tomasz Pacyński - Der Totenkopf.pdf

(424 KB) Pobierz
Tomasz Pacyński
Der Totenkopf
I
Odkładany widelec cichutko brzęknął o brzeg talerza. Hauptsturmführer Otto Diehl uniósł
wysmukły kieliszek, popatrzył na płonące w lichtarzu świece poprzez rubinowy płyn.
Prosit,
panie kolego. Człowiek tytułowany kolegą zwlekał chwilę. Wiedział, że to
idiotyczne, ale przez cały czas starał się chować dłonie. Sine, podbiegłe krwiakami
paznokcie nie pasowały do śnieżnobiałego obrusa, porcelanowej zastawy, przygaszonego,
matowego poblasku sreber. Do kieliszków i czerwonego, ciężkiego bordeaux. W końcu
ujął szklaną nóżkę i omal nie zadławił się powstrzymywanym, histerycznym śmiechem.
Mały palec sterczał zabawnie w bok, jak u małomiasteczkowego ełeganta, który usiłuje
być wykwintny.
Nie mógł na to nic poradzić. Opuchnięte stawy nie chciały się zginać. Lewa dłoń
wyglądała jeszcze gorzej. Trzeba przyznać, pomyślał, że znali się na rzeczy. Nic nie
złamali, co wziąwszy pod uwagę, że używali ciężkich buciorów, zakrawało wręcz na
artyzm.
Wciąż był oszołomiony sytuacją. Kontrast pomiędzy dyskretnie eleganckim wnętrzem a
celą z betonową posadzką był zbyt wielki. Wcześniej jazda więzienną karetką bez okien,
na tyle długa, by wiele razy mierzyć w myśli odległość, jaka dzieli więzienie na Pawiaku
od lasu w Palmirach. A na koniec niespodzianka.
Potrząsnął bezwiednie głową. Był z natury analitykiem, starał się porządkować fakty,
wyciągać wnioski. Ale to, co się działo, było zbyt irracjonalne, zbyt zwariowane. Rankiem
brutalne śledztwo, cuchnąca strachem i śmiercią cela, wieczorem wykwintna kolacja z
kimś, kto wprawdzie nosił znienawidzony czarny mundur, ale tytułował go „kolegą”.
Postanowił niczemu się nie dziwić. I tak wszystko musi się wyjaśnić, w końcu nie
zaprasza się kogoś na kolację, by zaraz potem, kiedy służba uprzątnie zastawę i pogasi
lichtarze, rozstrzelać.
Uniósł swój kieliszek. Już nie starał się ukryć śladów przesłuchania. I tak były widoczne,
również na twarzy. Miał okazję obejrzeć się dokładnie w lustrze, po kąpieli.
– Prosit – odpowiedział uprzejmie.
Umoczył wargi w winie. Było niezłe.
Diehl podziękował skinieniem głowy. I milczał.
Mężczyzna tytułowany kolegą przyglądał mu się uważnie, choć starał się czynić to
niezbyt natarczywie. Diehl pasował do tego wnętrza, tym bardziej teraz, w znakomicie
skrojonym garniturze. Nie miał w sobie nic ze stereotypu esesmana, świńskiego blondyna
o niebieskich oczach. Przypominał raczej południowca, szczupłego, o szybkich, nieco
nerwowych ruchach i ciemnych, gładko przylizanych włosach. Dość długich, jak można
było zauważyć, i niewątpliwie nieregulaminowych.
Niemiec uśmiechnął się. Widać spostrzegł, że jest obiektem obserwacji. Uśmiech był
nieoczekiwanie ciepły i ujmujący.
– I jak wypadłem, panie kolego? – spytał. Spoważniał nagle i otarł serwetką usta. – Cóż…
zaczął powoli. – Wybaczy pan, Herr Doktor, ale daruję sobie przeprosiny.
Popatrzył wymownie na sine, poobijane dłonie rozmówcy.
– Jest wojna – ciągnął tonem towarzyskiej konwersacji. – Powtarzam truizmy zapewne,
bo i tak pan o tym wie, panie kolego. I tak się składa, że jest pan po przeciwnej stronie.
Tej, która przegrała.
Uśmiechnął się znów.
– Wiem, mamy rok tysiąc dziewięćset czterdziesty trzeci. I może pan powiedzieć, że
jeszcze nie wiadomo, kto tak naprawdę wygrał. Cofamy się planowo na froncie
wschodnim, a pan może z tego wysnuwać dowolne wnioski.
Skrzywił się i obrócił w palcach pusty kieliszek.
– Byle nie za daleko idące. – Jego głos stwardniał. – Cóż, jestem realistą, panie kolego.
I radziłbym też,
Herr Doktor,
wziąć przykład ze mnie. Zwłaszcza w pańskiej obecnej
sytuacji.
Pokręcił głową.
– Niech mnie pan źle nie zrozumie. To nie groźba, ale musi pan przyznać, że owa sytuacja
jest… hmm…
Zmarszczył brwi, szukając odpowiedniego słowa.
– Asymetryczna – dokończył wreszcie. – Tak, to dobre określenie, choć przecież
eufemizm.
Prawda, doktorze Krauze?
Mężczyzna nazwany doktorem Krauze spuścił wzrok. Machinalnie grzebał widelcem w
talerzu.
– Niech pan je, panie kolego – zatroszczył się Diehl. – Cóż ze mnie za gospodarz,
zanudzam gościa.
Krauze popatrzył mu prosto w oczy. Esesman nie zmieszał się ani trochę.
– Tak, gościa – potwierdził z naciskiem. – Co więcej, mogę panu obiecać już teraz, że ta
cała godna pożałowania sprawa zostanie puszczona w niepamięć. Chociaż to trudne, jak
zapewne pan wie…
Zawiesił głos. Obserwował przez chwilę, jak Krauze niezdarnie usiłuje odkroić kawałek
soczystego kotleta schabowego. Szło mu niesporo, sztućce wymykały się ze sztywnych,
opuchniętych palców.
– …
Herr Hauptmann
– dokończył Niemiec i zmrużył ironicznie oczy. Z uznaniem
spostrzegł, że twarz Polaka nawet nie drgnęła. Ale spodziewał się tego.
– Jeschke! – rzucił ostro i strzelił palcami. Siwowłosy, krótko ostrzyżony mężczyzna w
średnim wieku podbiegł do stołu, strzelił obcasami.
O ile Diehl w dobrze skrojonym garniturze pasował do mieszczańskiej elegancji wnętrza,
do obitych pluszem mebli, miękkich zasłon, skrzącego się kryształowymi szybkami
kredensu, to Jeschke wyglądał zupełnie nie na miejscu. Białą kelnerską marynarkę nosił z
wyraźnym obrzydzeniem, widać było, że mu nieswojo. Znacznie lepiej czułby się w
plamistej pelerynie, ze szmajserem zamiast srebrnej tacy.
– Nowe nakrycie dla pana doktora – rzucił Diehl. – I kotlet ma być pokrojony.
– Tak jest,
Hauptsturmführer
– szczeknął przebrany za kelnera podoficer. Wykonał
wzorowy w tył zwrot, omal nie wyrywając obcasami dziur w dywanie.
Diehl spojrzał za nim z zadumą. Wydobył z kieszeni srebrną papierośnicę. Szczęknął
zameczkiem.
– Nie częstuję, pan będzie jeszcze jadł – mruknął przepraszająco.
Trzasnęła zapalniczka, Niemiec zaciągnął się głęboko. Obrócił papierosa w palcach,
popatrzył na bibułkę.
– Amerykańskie – dodał. – Korzyści ze stanowiska, jak się pan zapewne domyśla. I dobre
układy w zaopatrzeniu.
Krauze pokiwał głową. Zapach dymu, który wydmuchnął Diehl nad stołem, spowodował,
że poczuł skurcze żołądka. Dałby wszystko, żeby teraz zapalić. Ale postanowił, że nie
poprosi.
Wrócił Jeschke, balansując srebrną tacą. Udało mu się zmienić nakrycia, nie zalewając
zbytnio obrusa sosem. Diehl, widząc tłustą plamę, lekko zmarszczył brwi.
– Niech pan je,
Herr Doktor. –
Uczynił zapraszający gest. – A ja skorzystam z okazji i
wyjaśnię parę spraw.
Skrzywił wargi w swoim ujmującym uśmiechu.
– Bo coś się nam ta rozmowa nie klei, przyzna pan, kolego? Wiem, wiem… – Machnął
uspokajająco ręką. – Nie dziwię się, na pańskim miejscu też byłbym zaniepokojony.
Mam nadzieję, że szybko znajdziesz się na moim miejscu, przemknęło Krauzemu przez
głowę. Nie tu, naturalnie, tylko na Pawiaku. Albo w innym równie miłym miejscu. I z
równie miłymi perspektywami na przyszłość.
Wbił widelec w apetyczny, pachnący kawałek mięsa. Jeschke, lub ktokolwiek inny, kogo
tam przebrano za kucharza, postarał się. Przyrumieniony schab był pokrojony z iście
niemiecką dokładnością.
Żuł ostrożnie. Zęby też się ruszały, jeden był złamany. Krauze nie mógł się powstrzymać
od dotykania go językiem, choć to bolało. Widać nerw został na wierzchu.
– Jerzy Krauze… – zaczął Diehl cicho. – Dobre niemieckie nazwisko.
Trzeba było żuć jedną stroną. Wtedy mniej bolało, chociaż ułamany pieniek i tak już
pokaleczył policzek od wewnątrz. Krauze nabrał na widelec kiszonej kapusty, tłustej,
przysmażanej ze skwarkami. Nie pamiętał już, kiedy po raz ostatni taką jadł. Jeszcze
przed wojną chyba, pomyślał, tak, na pewno. Przecież później nie było okazji. Przymknął
oczy. Przed oczyma stanęło wspomnienie przywołane smakiem i zapachem. Jasna sala
Zgłoś jeśli naruszono regulamin