Amadeo Visconsini - Heroina.pdf

(870 KB) Pobierz
Amadeo Visconsini
HEROINA
Autor prosi o nieidentyfikowanie postaci z opowiadania z osobami żyjącymi.
1 - Su Perkins, czyli Chińczyk z bujnym życiorysem.
Wielkie dworce lotnicze mają to do siebie, że różnią się tylko odcieniem murów i
frontonami o większej czy mniejszej ilości szkła oprawionego w ramy z nierdzewnej stali.
Lotnisko jak potworna maszyna z jednej strony pochłania drgającą masę wysypującego się
z podjeżdżających samochodów i autokarów tłumu, a z drugiej strony wyrzuca z siebie
takie same
podniecone i spieszące się gromady ludzi, rozgorączkowanych radością przyjazdu, z
okrzykami
powitań przepychających się do oczekujących na podjazdach przeróżnych środków
komunikacji.
Te krzyki powitań, wybuchy śmiechu, kłótnie, wywołane jakimś małym
nieporozumieniem,
wrzask matki w pogoni za zagubionym dzieckiem, warkot silników samochodowych,
nawoływania
tragarzy, usiłujących przecisnąć swoje wózki bagażowe, nawet specyficzny zapach tego
tłumu -
wszystko to tworzy jakby odrębny świat.
A wszystko w blaskach olśniewającego słońca pierwszych dni rozpoczynających się
letnich
wakacji!
Przy oszklonej ścianie głównego korytarza części biurowej pierwszego piętra stało dwóch
mężczyzn, zapatrzonych w milczeniu na drgające i przelewające się pod nim tłumy.
Korytarz robił
wrażenie raczej wielkiego hallu. Szeroki na co najmniej dziesięć metrów ciągnął się przez
cały
kompleks budynków. Po jednej stronie ściana ze szkła, wychodząca na główne podjazdy
lotniska,
po przeciwległej stronie rząd niezliczonych drzwi biur zarządu i administracji lotniska i
międzynarodowych agencji, które były jakby częścią tego wyizolowanego świata.
- Czy patrząc na te tłumy przyjezdnych nie wydaje ci się, sierżancie, że świat jest mały? -
odezwał się młody człowiek w nowiutkim, letnim ubraniu i białej, rozpiętej pod szyją
koszuli, do
stojącego obok towarzysza. - Ile razy jestem na lotnisku, zawsze mam uczucie, że stoję w
oknie
otwartym na cały świat, że tylko jeden skok dzieli mnie od Paryża, Tokio czy Honolulu.
Sierżant obrócił głowę do mówiącego. Obrzucił młodego człowieka niechętnym
spojrzeniem i zaczął rozluźniać węzeł krawata pod szyją.
- Gorąco - mruknął.
Wyjął z kieszeni chustkę, przetarł spocone czoło i bez słowa ruszył wzdłuż korytarza,
odczytując uważnie tabliczki na drzwiach.
Sierżant Davies z miejscowego FBI nie miał powodu do zadowolenia. Wyrwał się w
przerwie obiadowej wraz ze swoim nowym asystentem, Bobem Austinem, i od pół
godziny błądzili
po gmachu lotniska w oszukiwaniu biura rzeczy znalezionych.
Wracając w niedzielę od dziadków z Nowego Jorku jego córeczka zostawiła w samolocie
pudełko z kredkami. Te kredki niewarte były i dolara, ale żona tak się piekliła, że Davies
dla
świętego spokoju przyjechał się o nie upomnieć.
Drażniła go także pewność siebie przydzielonego mu na parę dni Austina, który na
każdym
kroku podkreślał, że był prymusem akademii i jakby mimo woli delikatnie akcentował
swoją
wyższość.
Szli wzdłuż korytarza, mijając od czasu do czasu rozgadane stewardesy i spieszących się
do
swoich spraw urzędników lotniska i miejscowych agencji.
Korytarz ten służył tylko interesantom i miejscowym urzędnikom. Przed nimi, gdzieś w
połowie głównego budynku, korytarz był przegrodzony białymi sznurami, tworzącymi
przejście dla
wyrzucanych przez ruchomy chodnik przyjezdnych, którzy tym przejściem schodzili na
dwa rzędy
ruchomych schodów, wiozących ich do głównej hali przylotowej.
Parę metrów przed zagrodzonym przejściem Davies wskazał głową drzwi umywalni dla
mężczyzn i bez słowa, przepuszczając kogoś wychodzącego, wszedł do środka.
Austin, pozostawiony sam, podszedł do sznurów i zaczął obserwować przelewający się
przed nim tłum przyjezdnych.
Rzuciwszy okiem w prawo zauważył ze zdziwieniem mężczyznę, stojącego po drugiej
stronie przeciwległego sznura, przy samym zejściu na ruchome schody.
Uwagę jego zwróciło, że ów mężczyzna był w płaszczu, co w gorącym pogodnym dniu
rzucało się natychmiast w oczy.
Ponieważ osobnik ten miał twarz zwróconą w lewo, w kierunku nadchodzących, Austin
bez trudności rozpoznał w nim Chińczyka. Zwracał on uwagę nie tylko swoim wyglądem.
Stał w
miejscu niedozwolonym dla osób nie należących do obsługi lotniska.
To wydało się młodemu agentowi dziwne. Nie chcąc być zauważonym cofnął się o trzy
kroki i obojętnie zaczął rozwijać tabletkę gumy do żucia. Przesunęła się fala pasażerów,
idących
prawdopodobnie z tego samego samolotu. Kilkanaście metrów za nią posuwała się
ruchomym
chodnikiem nowa gromada przybyłych. Była to grupa młodych Japończyków z
pomarańczowymi i
czerwonymi plecakami, gromada rozkrzyczana, rozbawiona, robiąca niesłychane
zamieszanie.
W tłumie tym znajdował się również górujący wzrostem ciemnowłosy mężczyzna w
popielatym ubraniu; stale potrącany usiłował z uśmiechem utrzymać równowagę.
Przy zejściu z transportera młodzież zatarasowała zupełnie przejście. Mężczyzna w
popielatym ubraniu musiał przystanąć, a popchnięty przez brzdąkającego na gitarze
studenta zaczął
przeciskać się na lewą stronę, gdzie było nieco luźniej.
W tym momencie Chińczyk w płaszczu szarpnął lewym ramieniem w dół. Szarpnięcie
wyrzuciło z rękawa umocowany na gumowej lince pistolet, który sam wpadł do ręki.
Austin błyskawicznie sięgnął po swojego colta.
Osobnik w płaszczu podniósł rękę do góry. Znajdujący się już po lewej stronie zejścia na
schody mężczyzna w popielatym ubraniu potknął się nieoczekiwanie o leżący na podłodze
plecak.
Chińczyk strzelił.
Prawie równocześnie - żeby nie trafić przechodzących - Austin rzucił się na ziemię i
oburącz, z dołu, mierząc wysoko, nacisnął spust.
Suchy trzask drugiego strzału Chińczyka zlał się z głuchą detonacją dużego kalibru
pistoletu agenta FBI.
Wysoko pod sufitem, wzdłuż ścian, ukryte za ekranami z kolorowego pleksiglasu
jarzeniówki rzucały miękkie światło nadające otoczeniu atmosferę spokoju. W dużym
pokoju bez
okna, o ścianach i podłodze wyłożonych imitacją marmuru nieokreślonego białawego
koloru, w
nogach łóżka, na szeroko rozstawionych metalowych stołkach, siedziało czterech
mężczyzn. Szept
gorączkowo wymienianych zdań nie mącił ciszy, a wzmagał napięcie.
Pierwszy z lewej, o siwych, krótko podstrzyżonych włosach, w szkłach o ciężkiej, czarnej
oprawie i spokojnej, władczej, ale jakby martwej twarzy, mówiąc szeptem, powoli gładził
ręką nie
istniejącą zmarszczkę na nieskazitelnie białym lekarskim kitlu. Przy nim, po lewej ręce,
wysoki
blondyn w nieokreślonym wieku, w fartuchu chirurga z sali operacyjnej, nerwowo bawił
się
trzymanym w obu rękach stetoskopem. Trzeci, siedzący przy samej podstawie reflektora,
nie mógł
mieć trzydziestu lat. Był również w białym kitlu i siedział w niedbałej pozie, z nogą
założoną na
nogę. Na rasowej, suchej twarzy sportowca o uderzającej pewności siebie malował się
wyraz
zniecierpliwienia. Jednak z uwagą słuchał rozmowy dwóch siedzących bliżej łóżka
lekarzy, którzy
jakby z rozmysłem ignorowali obecność młodszego kolegi. Czwarty mężczyzna, siedzący
najbliżej
ściany, stanowił pewien kontrast z pozostałymi. Opalona na brąz twarz z dużą blizną na
czole,
siwiejące na skroniach włosy, stanowcze spojrzenie i zaciśnięte, wąskie wargi szczupłej,
śniadej
twarzy o ściągniętych mięśniach policzków, znamionowały człowieka pełnego poczucia
odpowiedzialności za wydawane rozkazy. Popielaty, jak z manekina zdjęty garnitur, biała
koszula,
czarny krawat z jedwabnej, matowej plecionki i wypolerowane do błysku czarne pantofle
dopełniały całości sylwetki. Fryzura, trochę za dużo wystające z rękawów mankiety
koszuli, jakaś
nieuchwytna niedbałość wskazywały nieomylnie wychowanka West Point czy
Coloradosprings.
Szelest krzesła, przesuwanego w sąsiednim pokoju, przerwał ciszę. Najmłodszy z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin